Gdzie mnie jeszcze nie było? Na wschodzie! Tym razem podróżujemy do Gruzji. Od dłuższego czasu ciągnęło mnie w te rejony. Z pomocą przyszły promocje. Bilet za 370 złotych. 9 dni w Gruzji. Przed wyjazdem przeczytałem książkę Marcina Mellera pt. „Gaumardżos” i nastawiłem się na imprezę w gruzińskim stylu, pośród gór Kaukazu. Zobaczymy.
Początek napawa optymizmem. Już na samym początku lądujemy w jakiejś lewej taksówce i za 25 Lari ciemnymi ulicami Tbilisi pędzimy na dworzec Didube. Tu mamy złapać marszrutkę do Kazbegi. Gruzin zza kierownicy i my równie łamaną ruszczyzną jakoś się dogadujemy i za dodatkową opłatą wiezie nas do Mtskhety, jednego z miasteczek na gruzińskiej drodze wojennej. To nasz pierwszy punkt na mapie. Gruzin znienacka częstuje mnie swoją kawą z termosu, którą pewnie dostał od żony na nocną zmianę. Oj – mój rosyjski mocno kuleje. Staram się jak mogę, ale po kilkunastu latach pozapominałem prawie wszystko. Mimo wszystko jakoś się dogadujemy.
Powoli świta. Mijamy przydrożne stoiska pełne arbuzów. Wyjeżdżamy z miasta. Nie mija parę chwil i jesteśmy w Mtskhecie. Jest 7 rano. Wszystko śpi. Jest rześko. Gruzin przekonuje nas do swoich usług. Proponuje, że obwiezie nas mieście, poczeka i pojedziemy z nim do Kazbegi. Wolimy zrobić to we własnym zakresie. Wysadza nas pod klasztorem i nie bardzo wiemy jak mu powiedzieć, że już sobie poradzimy. Aż tu nagle daje nam swój telefon komórkowy. Daje nam go i mówi, że jak wrócimy z Kazbegi to mu go oddamy. Co tu robić? Nie wiemy jak zareagować. W sumie może nam się przyda? Oddajemy mu jednak ten telefon. Bierzemy tylko numer do niego i obiecujemy, że jak wrócimy do Tbilisi to zadzwonimy. Mamy go z głowy. Ale to miłe zaskoczenie. Idziemy pod katedrę Sweti Cchoweli. Tu znowu ktoś nas zaczepia. Ale przyjaźnie. Czyli to prawda, że Gruzini są bardzo przyjaźnie nastawieni do turystów. A Polaków chyba jeszcze dodatkowo lepiej traktują. Czekamy na otwarcie katedry. Mijają powoli godziny. Drzemiemy razem z bezdomnymi psami na schodach, czekając, aż Mtskheta obudzi się do życia. Powietrze powoli rozgrzewają poranne promienie słońca. Robi się przepiękny poranek w przepięknej Mtskhecie. Leniwie wstaje dzień. A my razem z nim. Odwiedzamy klasztor i z buta wyruszamy w dalszą drogę.
Musimy się ponownie dostać na drogę wojenną. Nie jest z tym jednak tak prosto. Musimy przejść przez rzekę. Pytamy miejscowych jak to zrobić, jak się dostać na drogę wojenną. Radzą wrócić do Tbilisi marszrutką i stamtąd pojechać do Kazbegi. Upieramy się jednak. Przechodzimy niedaleko blokowiska, przez park i już jesteśmy nad rzeką. Teraz tylko na drugą stronę. W lewo, w prawo? W obie strony prowadzi rurociąg wzdłuż rzeki. A wszędzie dookoła pasą się krowy. Wygląda na to, że lepiej będzie w prawo. Mamy rację. Dochodzimy do niewielkiej kładki i pokonujemy rzekę. Na jej brzegach wylegują się całkiem spore żółwie. Jesteśmy na autostradzie. Najpierw jednak do baru. Na kawę i piwo. Teraz do pokonania droga. Bo jesteśmy po złej stronie autostrady. Niby to proste, a jednak z naszymi plecakami tak nie jest. W oddali widać jednak zawrotkę dla samochodów. W końcu to jest Gruzja i ichniejsza autostrada ma swój klimacik i wcale nie jest zabronione chodzenie po niej, czy prowadzenie knajpki. Przechodzimy zawrotką na właściwą stronę drogi. Kierunek Batumi i Kazbegi.
Łapiemy stopa. Może nie być łatwo. Marszrutki są pełne, a żaden kierowca nie jest chętny żeby zabrać 3 osoby z plecakami. Szczególnie, że też samochody podróżują wypełnione w komplecie. Stoimy dobrą godzinę, W końcu zatrzymuje się taksówka i po krótkim targu za 40 lari zabiera nas do Ananuri. To nie Kazbegi, ale musimy się stąd jakoś ruszyć.
Wielki gość w mercedesie gdzieś dzwoni. Podjeżdża do nas samochód. Coś tam krzyczą między sobą. Samochód rusza za nami. Nagle zjeżdżamy w boczną drogę, a oni za nami. Mamy problem? W coś się przypadkiem wplątaliśmy? Nie. Jedziemy tyko zatankować gaz. Po chwili wracamy na autostradę. Muzyka w samochodzie gra coraz głośniej. Wielki Gruzin śpiewa, ale gadać z nami jakoś nie ma ochoty. A ponieważ nie jest gadatliwy szybko ucinamy sobie drzemkę. Droga robi się węższa. Pojawiają się coraz wyższe góry. Jedziemy wzdłuż rzeki. Właściwie to pędzimy na złamanie karku. Docieramy nad turkusowe jeziorko Żinwalskie.
Zrobił się niezły upał. Kręcimy się po terenie twierdzy Ananuri. Jest ładnie. Jakaś babinka w tym czasie pilnuje naszych bagaży. Po krótkiej przerwie w podróży znowu zabieramy się za łapanie stopa. Samochody nie jeżdżą już tu jednak tak często, chociaż droga prowadzi do granicy z Rosją i do Władykałkazu. To tłumaczy ilość samochodów rosyjskich, z Armenii i Azerbejdżanu. Najwięcej jednak jedzie samochodów rosyjskich i to czasem niezłych złomków z dawnych czasów (ład, wołg itp.). Wszystkie samochody wypchane do granic możliwości. Słońce pali mocno. Nikt nie zamierza nas stąd zabrać. Zwątpienie nie machamy już na wszystkie samochody. Lawetę tez odpuszczamy. A tu ku naszemu zdziwieniu laweciarz sam się zatrzymuje i pyta, czy nas podwieźć i dokąd. Jasne, że do Kazbegi, ale jak mamy się zmieścić. To nie problem. Plecaki lądują z tyłu na lawecie przywiązane byle jak do barierki. A my pakujemy się do kabiny.
W czwórkę pędzimy w górę rzeki Aragwi. Trochę ciasno, ale ważne, że nie musimy już czekać. Rozmawiamy naszym kalekim rosyjskim o różnych pierdołach. I znowu potwierdza się opinia o przyjaznych Gruzinach. Już mamy obiecane znalezienie noclegu w Kazbegi i oprowadzenie po Tbilisi po powrocie. Wjeżdżamy coraz wyżej we wspaniałe zielone góry Kaukazu. Serpentyny robią wrażenie. Acziko – nasz przyjaciel Gruzin – nie zwalnia zbytnio i tyle ile laweta daje radę wspinamy się w coraz wyższe rejony. Mijamy kurort narciarski ze zdezelowanymi budynkami i wyciągiem. A końca góry nie widać.
Zatrzymujemy się na punkcie widokowym i spędzamy kilka chwil nad urwiskiem. Stoimy na jednej z trzech wystających nad urwisko betonowych pomostach. To nie koniec podjazdu. Wracamy do lawety. Wieje chłodem. Wspinamy się dalej. Aga siedzi w połowie na naszym siedzeniu, w połowie na Gruzina, a pomiędzy nogami drążek do zmiany biegów. Ale i tak jest luźno w porównaniu z ugandyjskimi pojazdami. Pojawiły się chmury i zaczęło kropić. Skończył się też asfalt. Zasuwamy paskudnie dziurawymi serpentynami. Teraz w dół. Minęliśmy przełęcz, na którą się wspinaliśmy. Zjeżdżamy w dolinę, w której leży Kazbegi. Wspaniałe zielone wzgórza zapierają dech w piersiach. Tak samo jak ta droga, którą pędzimy na złamanie karku. Mijamy długie tunele przeklejone do zboczy. Zimą jeździ się tu tymi tunelami, aby nie utknąć w ogromnych zalegających tu zaspach śnieżnych. Podobno zaspy sięgające 10 metrów to wcale nie rzadkość. Nie dziwne, że pobudowali te tunele. Przynajmniej można tędy przejechać zimą. Widoki swoją drogą muszą być tu wtedy rewelacyjne. Zatrzymujemy się na chwilę przy pomarańczowych skałach, z których wypływa mocno zmineralizowana woda. Smaczna. Smakuje trochę jak nasza muszynianka. Napełniamy pustą butelkę i dalej w dół. Wymieniamy się z Aczikiem numerami telefonu. Znowu pojawił się asfalt, co pozwala gnać w dół jeszcze szybciej. Ledwo mieścimy się w zakrętach. Wyprzedzamy na trzeciego, podskakujemy na wybojach i takie tam atrakcje nam towarzyszą. Mijamy ze 3 wioski i wszechobecne krowy, które za nic sobie mają ruch uliczny i wylegują się na jezdni. Szczególnie upodobały sobie drzemki na mostach. Ale jakoś ani my krowom, ani krowy nam nie przeszkadzamy sobie wzajemnie i robimy swoje. W końcu jesteśmy w Kazbegi.
Mgła i wszystko w chmurach. Nic nie widać. Więc może to nie Kazbegi. Acziko znajduje lokalesów oferujących noclegi i po krótkim targu lądujemy u wielkiego, łysego i niezbyt miłego Gruzina w jego ładzie Nivie. Jedziemy z nim do domu. Szczytów gościnności nam nie oferuje. Od razu ustala zasady. No breakfast, no dinner. Powtarza dla pewności kilka razy. Dobra, dobra! Wchodzimy do jego domu. Mamy pokój przy rodzinie. To nie szczyt luksusów, ale nic więcej nam nie trzeba. Łapiemy krótką drzemkę, kąpiel i idziemy rozejrzeć się po mieście. Tak po prawdzie to dużo do rozglądania nie ma. Nasze rozglądanie kończy się szybko po zakupie kilku niezbędnych artykułów pierwszej potrzeby, czyli wina i miejscowego zielonego syfacza – oranżady/lemoniady. Uzbrojeni dodatkowo w wielkiego arbuza idziemy na posiłek z kategorii ciepły do jakiejś knajpki. Zamawiamy miejscowe pierogi, które nazywają się khinkali. Są tak duże, że udaje się nam wchłonąć tylko 6 na głowę. Ale są pyszne. A rosołek, które się wytworzył z mięsa wewnątrz pierogów podczas gotowania – przepyszny. Wracamy do naszej rodziny. Dobijamy się arbuzem zapijanym winkiem i jeszcze przed zmrokiem nas nie ma. Posnęliśmy jak dzieci. Nie dziwne. Poprzednia noc nie istniała, a upał zmęczył nas dodatkowo. Spało nam się jednak słabo, choć długo. Pomijam koguty za oknem, ale to łóżko, w którym musiałem leżeć w pozycji w kształcie litery U i cuchnąca potem poduszka. Nie pomagało w odpoczynku.
Początek napawa optymizmem. Już na samym początku lądujemy w jakiejś lewej taksówce i za 25 Lari ciemnymi ulicami Tbilisi pędzimy na dworzec Didube. Tu mamy złapać marszrutkę do Kazbegi. Gruzin zza kierownicy i my równie łamaną ruszczyzną jakoś się dogadujemy i za dodatkową opłatą wiezie nas do Mtskhety, jednego z miasteczek na gruzińskiej drodze wojennej. To nasz pierwszy punkt na mapie. Gruzin znienacka częstuje mnie swoją kawą z termosu, którą pewnie dostał od żony na nocną zmianę. Oj – mój rosyjski mocno kuleje. Staram się jak mogę, ale po kilkunastu latach pozapominałem prawie wszystko. Mimo wszystko jakoś się dogadujemy.
Powoli świta. Mijamy przydrożne stoiska pełne arbuzów. Wyjeżdżamy z miasta. Nie mija parę chwil i jesteśmy w Mtskhecie. Jest 7 rano. Wszystko śpi. Jest rześko. Gruzin przekonuje nas do swoich usług. Proponuje, że obwiezie nas mieście, poczeka i pojedziemy z nim do Kazbegi. Wolimy zrobić to we własnym zakresie. Wysadza nas pod klasztorem i nie bardzo wiemy jak mu powiedzieć, że już sobie poradzimy. Aż tu nagle daje nam swój telefon komórkowy. Daje nam go i mówi, że jak wrócimy z Kazbegi to mu go oddamy. Co tu robić? Nie wiemy jak zareagować. W sumie może nam się przyda? Oddajemy mu jednak ten telefon. Bierzemy tylko numer do niego i obiecujemy, że jak wrócimy do Tbilisi to zadzwonimy. Mamy go z głowy. Ale to miłe zaskoczenie. Idziemy pod katedrę Sweti Cchoweli. Tu znowu ktoś nas zaczepia. Ale przyjaźnie. Czyli to prawda, że Gruzini są bardzo przyjaźnie nastawieni do turystów. A Polaków chyba jeszcze dodatkowo lepiej traktują. Czekamy na otwarcie katedry. Mijają powoli godziny. Drzemiemy razem z bezdomnymi psami na schodach, czekając, aż Mtskheta obudzi się do życia. Powietrze powoli rozgrzewają poranne promienie słońca. Robi się przepiękny poranek w przepięknej Mtskhecie. Leniwie wstaje dzień. A my razem z nim. Odwiedzamy klasztor i z buta wyruszamy w dalszą drogę.
Musimy się ponownie dostać na drogę wojenną. Nie jest z tym jednak tak prosto. Musimy przejść przez rzekę. Pytamy miejscowych jak to zrobić, jak się dostać na drogę wojenną. Radzą wrócić do Tbilisi marszrutką i stamtąd pojechać do Kazbegi. Upieramy się jednak. Przechodzimy niedaleko blokowiska, przez park i już jesteśmy nad rzeką. Teraz tylko na drugą stronę. W lewo, w prawo? W obie strony prowadzi rurociąg wzdłuż rzeki. A wszędzie dookoła pasą się krowy. Wygląda na to, że lepiej będzie w prawo. Mamy rację. Dochodzimy do niewielkiej kładki i pokonujemy rzekę. Na jej brzegach wylegują się całkiem spore żółwie. Jesteśmy na autostradzie. Najpierw jednak do baru. Na kawę i piwo. Teraz do pokonania droga. Bo jesteśmy po złej stronie autostrady. Niby to proste, a jednak z naszymi plecakami tak nie jest. W oddali widać jednak zawrotkę dla samochodów. W końcu to jest Gruzja i ichniejsza autostrada ma swój klimacik i wcale nie jest zabronione chodzenie po niej, czy prowadzenie knajpki. Przechodzimy zawrotką na właściwą stronę drogi. Kierunek Batumi i Kazbegi.
Łapiemy stopa. Może nie być łatwo. Marszrutki są pełne, a żaden kierowca nie jest chętny żeby zabrać 3 osoby z plecakami. Szczególnie, że też samochody podróżują wypełnione w komplecie. Stoimy dobrą godzinę, W końcu zatrzymuje się taksówka i po krótkim targu za 40 lari zabiera nas do Ananuri. To nie Kazbegi, ale musimy się stąd jakoś ruszyć.
Wielki gość w mercedesie gdzieś dzwoni. Podjeżdża do nas samochód. Coś tam krzyczą między sobą. Samochód rusza za nami. Nagle zjeżdżamy w boczną drogę, a oni za nami. Mamy problem? W coś się przypadkiem wplątaliśmy? Nie. Jedziemy tyko zatankować gaz. Po chwili wracamy na autostradę. Muzyka w samochodzie gra coraz głośniej. Wielki Gruzin śpiewa, ale gadać z nami jakoś nie ma ochoty. A ponieważ nie jest gadatliwy szybko ucinamy sobie drzemkę. Droga robi się węższa. Pojawiają się coraz wyższe góry. Jedziemy wzdłuż rzeki. Właściwie to pędzimy na złamanie karku. Docieramy nad turkusowe jeziorko Żinwalskie.
Zrobił się niezły upał. Kręcimy się po terenie twierdzy Ananuri. Jest ładnie. Jakaś babinka w tym czasie pilnuje naszych bagaży. Po krótkiej przerwie w podróży znowu zabieramy się za łapanie stopa. Samochody nie jeżdżą już tu jednak tak często, chociaż droga prowadzi do granicy z Rosją i do Władykałkazu. To tłumaczy ilość samochodów rosyjskich, z Armenii i Azerbejdżanu. Najwięcej jednak jedzie samochodów rosyjskich i to czasem niezłych złomków z dawnych czasów (ład, wołg itp.). Wszystkie samochody wypchane do granic możliwości. Słońce pali mocno. Nikt nie zamierza nas stąd zabrać. Zwątpienie nie machamy już na wszystkie samochody. Lawetę tez odpuszczamy. A tu ku naszemu zdziwieniu laweciarz sam się zatrzymuje i pyta, czy nas podwieźć i dokąd. Jasne, że do Kazbegi, ale jak mamy się zmieścić. To nie problem. Plecaki lądują z tyłu na lawecie przywiązane byle jak do barierki. A my pakujemy się do kabiny.
W czwórkę pędzimy w górę rzeki Aragwi. Trochę ciasno, ale ważne, że nie musimy już czekać. Rozmawiamy naszym kalekim rosyjskim o różnych pierdołach. I znowu potwierdza się opinia o przyjaznych Gruzinach. Już mamy obiecane znalezienie noclegu w Kazbegi i oprowadzenie po Tbilisi po powrocie. Wjeżdżamy coraz wyżej we wspaniałe zielone góry Kaukazu. Serpentyny robią wrażenie. Acziko – nasz przyjaciel Gruzin – nie zwalnia zbytnio i tyle ile laweta daje radę wspinamy się w coraz wyższe rejony. Mijamy kurort narciarski ze zdezelowanymi budynkami i wyciągiem. A końca góry nie widać.
Zatrzymujemy się na punkcie widokowym i spędzamy kilka chwil nad urwiskiem. Stoimy na jednej z trzech wystających nad urwisko betonowych pomostach. To nie koniec podjazdu. Wracamy do lawety. Wieje chłodem. Wspinamy się dalej. Aga siedzi w połowie na naszym siedzeniu, w połowie na Gruzina, a pomiędzy nogami drążek do zmiany biegów. Ale i tak jest luźno w porównaniu z ugandyjskimi pojazdami. Pojawiły się chmury i zaczęło kropić. Skończył się też asfalt. Zasuwamy paskudnie dziurawymi serpentynami. Teraz w dół. Minęliśmy przełęcz, na którą się wspinaliśmy. Zjeżdżamy w dolinę, w której leży Kazbegi. Wspaniałe zielone wzgórza zapierają dech w piersiach. Tak samo jak ta droga, którą pędzimy na złamanie karku. Mijamy długie tunele przeklejone do zboczy. Zimą jeździ się tu tymi tunelami, aby nie utknąć w ogromnych zalegających tu zaspach śnieżnych. Podobno zaspy sięgające 10 metrów to wcale nie rzadkość. Nie dziwne, że pobudowali te tunele. Przynajmniej można tędy przejechać zimą. Widoki swoją drogą muszą być tu wtedy rewelacyjne. Zatrzymujemy się na chwilę przy pomarańczowych skałach, z których wypływa mocno zmineralizowana woda. Smaczna. Smakuje trochę jak nasza muszynianka. Napełniamy pustą butelkę i dalej w dół. Wymieniamy się z Aczikiem numerami telefonu. Znowu pojawił się asfalt, co pozwala gnać w dół jeszcze szybciej. Ledwo mieścimy się w zakrętach. Wyprzedzamy na trzeciego, podskakujemy na wybojach i takie tam atrakcje nam towarzyszą. Mijamy ze 3 wioski i wszechobecne krowy, które za nic sobie mają ruch uliczny i wylegują się na jezdni. Szczególnie upodobały sobie drzemki na mostach. Ale jakoś ani my krowom, ani krowy nam nie przeszkadzamy sobie wzajemnie i robimy swoje. W końcu jesteśmy w Kazbegi.
Mgła i wszystko w chmurach. Nic nie widać. Więc może to nie Kazbegi. Acziko znajduje lokalesów oferujących noclegi i po krótkim targu lądujemy u wielkiego, łysego i niezbyt miłego Gruzina w jego ładzie Nivie. Jedziemy z nim do domu. Szczytów gościnności nam nie oferuje. Od razu ustala zasady. No breakfast, no dinner. Powtarza dla pewności kilka razy. Dobra, dobra! Wchodzimy do jego domu. Mamy pokój przy rodzinie. To nie szczyt luksusów, ale nic więcej nam nie trzeba. Łapiemy krótką drzemkę, kąpiel i idziemy rozejrzeć się po mieście. Tak po prawdzie to dużo do rozglądania nie ma. Nasze rozglądanie kończy się szybko po zakupie kilku niezbędnych artykułów pierwszej potrzeby, czyli wina i miejscowego zielonego syfacza – oranżady/lemoniady. Uzbrojeni dodatkowo w wielkiego arbuza idziemy na posiłek z kategorii ciepły do jakiejś knajpki. Zamawiamy miejscowe pierogi, które nazywają się khinkali. Są tak duże, że udaje się nam wchłonąć tylko 6 na głowę. Ale są pyszne. A rosołek, które się wytworzył z mięsa wewnątrz pierogów podczas gotowania – przepyszny. Wracamy do naszej rodziny. Dobijamy się arbuzem zapijanym winkiem i jeszcze przed zmrokiem nas nie ma. Posnęliśmy jak dzieci. Nie dziwne. Poprzednia noc nie istniała, a upał zmęczył nas dodatkowo. Spało nam się jednak słabo, choć długo. Pomijam koguty za oknem, ale to łóżko, w którym musiałem leżeć w pozycji w kształcie litery U i cuchnąca potem poduszka. Nie pomagało w odpoczynku.