Podróż Przedsmak Wietnamu
Zawsze mam ten sam problem – krótki urlop i dużo do zobaczenia. Dokonanie selekcji jest niezbędne, a że nie należę do ludzi, którym łatwo przychodzi podejmowanie decyzji, wybór nigdy nie jest łatwy. Dopiero kiedy zaczynam planowanie podróży do jakiegoś kraju, uświadamiam sobie, jak mało wiem – niby coś tam czytałam, niby jakaś nazwa obiła mi się o uszy, jakieś zdjęcie zapamiętałam, ale kiedy szukam informacji na poważnie, już z konkretnym zamiarem wyjazdu, nagle okazuje się, że wszystko mnie ciekawi, jest milion miejsc, które wydają mi się warte odwiedzenia i z niczego nie chciałabym zrezygnować. Miotam się więc pomiędzy decyzją czy skoncentrować się na małym obszarze, łatwym do objechania, czy zrobić „the best of” odwiedzanej części świata. Pewnie rozsądniejsze byłoby to pierwsze, ale zdarza się, że tak się zafiksuję na jakiś punkt, że nie potrafię odpuścić, nawet jeśli to niezbyt po drodze i sensowniej byłoby inaczej. Tak właśnie było tym razem.
Wiedzieliśmy, że będzie Singapur (o tym możesz przeczytać http://kolumber.pl/g/144277-Singapur%20-%20Azja%20na%20bogato ) i na pewno nie ominiemy Angkor Wat (http://kolumber.pl/g/144311-Kambodża%20wczoraj%20i%20dziś ), ale co poza tym? W sumie zastanawiałam się nad Tajlandią, kiedy mój małżonek przyszedł z pomysłem: Wietnam! Wietnam? Nigdy się jakoś specjalnie nie wybierałam do Wietnamu… A co jest do zobaczenia w Wietnamie?
No i się zaczęło… Sajgon, Delta Mekongu, Mui Ne, Hue, Hoi An, Da Nang, Hoi An, Sapa, no i Zatoka Ha Long… Im więcej czytałam, im więcej oglądałam, tym trudniej było podjąć sensowną decyzję - Na Wietnam to potrzeba z miesiąc, a my mamy góra kilkanaście dni… Oczywiście po tym odkryciu rozsądnie byłoby zostawić Wietnam na osobną podróż, ewentualnie pojechać tylko na południe, ale nie potrafiłam się pogodzić z myślą, że Zatoka Ha Long będzie musiała poczekać ;)
Długo debatowaliśmy, ale stanęło na tym, że z Singapuru polecimy do Hanoi, wykupimy wycieczkę nad Zatokę Ha Long, następnie przelecimy do Sajgonu, zwiedzimy miasto i pojedziemy do Mui Ne zobaczyć słynne kolorowe wydmy i poleżeć na plaży, a później wrócimy do Sajgonu, popłyniemy Mekongiem do Phnom Penh i zakończymy w Siem Rep, zwiedzając świątynie Angkoru. Ominie nas zachwalane przez wszystkich Hoi An – miasto krawców i zachwycająca Sapa, ale nie zagonimy się na śmierć i będziemy mieli dość czasu na nacieszenie się dwoma największymi atrakcjami regionu czyli Angkorem i Ha Long.
Kiedy przystąpiłam do kupowania biletów na zaplanowane przeloty okazało się, że zdecydowanie ekonomiczniej będzie zacząć od Kambodży . Bilet na powrót z Siem Rep do Singapuru kosztował tyle, co wszystkie trzy przeloty przy zmianie kierunku. Przy okazji polecam wyszukiwarkę, której używałam przy sprawdzaniu azjatyckich połączeń - http://www.momondo.com/
Niestety później, już na miejscu, okazało się, że ta zmiana kierunku przemieszczania się sprawiła, że przepłynięcie z Kambodży do Wietnamu nie będzie możliwe i tym sposobem po kilku dniach w kraju Khmerów znaleźliśmy się w autobusie obsługującym trasę Phnom Penh – Sajgon.
Na granicy wróciły przez chwilę demony przeszłości. Nie pamiętam, ile to lat minęło, odkąd po raz ostatni pokonywałam autokarem jakąś granicę. Zaspani ludzie, zbieranie paszportów, celnik świecący latarką po oczach, wywoływanie nazwisk i ten lekki dreszczy emocji, czy Twój dokument wróci, czy komuś wypadnie po drodze... No faktycznie, tak się przekracza granicę – prawie zapomniałam… Po kambodżańskiej stronie wychodzimy tylko do okienka, oddać odciski palców, po wietnamskiej musimy się wypakować ze wszystkimi bagażami, które są prześwietlane – mimo to cała kontrola idzie dość sprawnie i po kilkunastu minutach jesteśmy w Wietnamie.
Na razie jest jednak ciemno i za wiele za oknami nie widać. Trochę się martwimy, czy w Sajgonie uda nam się sprawnie dotrzeć do biura Sihn Tourist (chcemy u nich kupić bilet na poranny autobus do Mui Ne), i czy na pewno dotrzemy do zarezerwowanego wcześniej hotelu (były opinie, że nie jest łatwo go znaleźć).
Na miejsce docieramy o 21.00. Pierwsze spotkanie z miastem jest raczej przytłaczające. Wielki, zatłoczony moloch. Wysiadamy z autokaru i już po chwili nasze bagaże są w podstawionej przez naganiacza taksówce – szybko orientujemy się, że to błąd. Auto niby ma taksometr, ale od razu wydaje nam się, że coś za szybko się na nim cyferki przesuwają. Poza tym kierowca nie mówi po angielsku i wcale nie jesteśmy pewni, czy zrozumiał, gdzie ma nas zawieźć. Po chwili krążenia docieramy jednak do biura. Udaje się nam kupić bilety i ruszamy dalej.
Z hotelem nie jest już tak różowo – jeździmy w kółko w okolicach ulicy, gdzie niby ma być hotel i wyraźnie widzimy, że kierowca nie ma pojęcia, gdzie nas zawieźć. Na nasze nerwowe zapytania powtarza tylko „big city, big city”. Wreszcie Adam dostrzega nazwę hotelu i przychodzi do płacenia rachunku. Licznik pokazuje 600000 VND, czyli około 30 dolarów. Adam traci cierpliwość i kłóci się z kierowcą, który nagle przypomina sobie angielski. Jestem przerażona i gotowa zapłacić, żeby tylko móc już iść do hotelu, bo zrobiło się naprawdę nerwowo, ale Adam nie odpuszcza. W końcu zostawia $12 i odchodzimy.
Następnego dnia taksówkarzowi zamówionemu w hotelu płacimy za tę samą trasę $4, a i tak mam wrażenie, że wozi nas przez most dwa razy - w tę i z powrotem, co, jak mniemam, nie było konieczne. No cóż, pierwsze koty za płoty. Zostawiamy bagaże i idziemy poszukać miejsca na kolację. Kiedy wracamy o 23.30, miasto jest ciągle gwarne i zatłoczone.
Następnego dnia jedziemy do Mui Ne, gdzie mamy spędzić kolejne trzy dni na leniuchowaniu i plażowaniu. Po drodze mam okazję przyjrzeć się wreszcie nieco Wietnamowi. W porównaniu w kambodżańskimi domkami na plażach, wietnamskie wąskie, wysokie murowane budynki, w pastelowych kolorach, z tandetnymi balustradami na balkonikach, kojarzą mi się z jakimś cygańskim smakiem. Zastanawiam się, skąd ten okropny zwyczaj budowania takich długich, pociągowych pomieszczeń. Kilka dni później potwierdzają się moje przypuszczenia, że ma to związek z podatkiem płaconym od szerokości fasady. Z tego powodu wszystkie domu są właśnie tak dziwnie i niefunkcjonalnie wąskie, mimo, że wysokie i szerokie.
Dziwi mnie, że po drodze, oprócz wielu „domów partii” mijamy też całe mnóstwo chrześcijańskich kościołów – jakoś mi się wydawało, że w Wietnamie, jak w dawnym Związku Radzieckim, będą przerobione na magazyny, a tu, o dziwo, całkiem sporo nowych budynków, wyglądających na używane. Dalej mijamy ogromne plantacje kauczuku i owoców nazywanych smoczy owoc („dragon fruit”).
Po ponad 5 godzinach podróży docieramy na miejsce. Postanowiliśmy zaszaleć i na ten wypoczynkowy etap podróży wybraliśmy dobry, prawie nowy hotel. Z zewnątrz co prawda nie wygląda klimatycznie, ale nasz pokój jest fantastyczny, z pięknym widokiem na ocean i cieszymy się, że tym razem nie poskąpiliśmy – tu na pewno odpoczniemy. Plaża w Mui Ne jest bardzo ładna i piaszczysta. Co prawda jest to typowy kurort, gdzie hotel stoi obok hotelu, ale plaża nie jest poorana ogrodzeniami i można spokojnie spacerować przez wiele kilometrów.
Świeci piękne słońce, leżę, czytam – jest cudnie. Bardzo mi się tego chciało po trzech dniach w autobusach. Wieczorem wychodzimy cos zjeść – spacer po „deptaku” nie pozostawia wątpliwości – miejscowość jest oblężona przez Rosjan, co krok rosyjskie biura podróży, sklepy, nawet menu w restauracjach po rosyjsku ;)
Jeden dzień odpoczywamy i załatwiamy formalności związane z wyjazdem i wycieczką na Ha Long, a kolejnego dnia postanawiamy się wybrać na kurs gotowania. Już przed wyjazdem zaplanowałam, że gdzieś w Kambodży lub Wietnamie taką atrakcję sobie zafundujemy. Internetowy rekonesans ujawnił, że nie ma z tym żadnego problemu i właściwie w każdej odwiedzanej przez nas miejscowości była szkoła gotowania, ale do tej pory ciężko było znaleźć na to czas. W Mui Ne złożyło się idealnie – cały dzień na plaży z pewnością byśmy nie wytrzymali, a taka „aktywność” była fajnym uzupełnieniem wypoczynku.
Zajęcia w Mui Ne Cooking School zaczęły się od porannej wyprawy na wietnamski targ – gwarny i kolorowy. Nasza wietnamska przewodniczka oprowadziła nas, opowiadając o lokalnych produktach. Mieliśmy okazję spróbować tamtejszych placków i naleśników smażonych z mąki ryżowej na miejscu, a także skosztować wielu lokalnych owoców: rambutanów, smoczych owoców, a nawet słynnego Duriana. Szokowały trochę mięso i owoce morza sprzedawane prosto z chodnika, ale do wszystkiego się można przyzwyczaić.
Później odbyła się lekcja gotowania w kuchni na plaży. Przyrządziliśmy pod okiem trzech przemiłych wietnamskich dziewcząt: pho bo – słynny wietnamski rosół wołowy, naleśniki z mąki ryżowej z krewetkami, świeże spring rollsy z papieru ryżowego oraz sałatkę warzywną z krewetkami podaną w wydrążonym ananasie. Zabawa była przednia, szczególnie gdy staraliśmy się nauczyć wycinać kwiatek ze skórki pomidora – „bo jedzenie musi tez być ładnie podane, a nie tylko smakować” ;)Nie muszę chyba pisać, że się objedliśmy straszliwie i ledwo się po tym gotowaniu „dokulaliśmy” do hotelu.
Na ostatni dzień pobytu w Mui Ne miałam zaplanowaną wycieczkę na słynne kolorowe wydmy. Niestety tego planu nie udało się zrealizować – dostałam nauczkę pod tytułem: „Nie odkładaj na jutro tego, co możesz zobaczyć dziś”. Jakoś tak głupio straciłam czujność i mi nie przyszło do głowy, że coś może moje plany pokrzyżować. „Coś” – to znaczy w tym wypadku pogoda. W momencie, kiedy mieliśmy właśnie wyruszać, lunął okropny, rzęsisty azjatycki deszcz i lało aż do wieczora… Przy takiej pogodzie oglądanie wydm nie miało najmniejszego sensu. Większość dnia spędziłam więc w pokoju hotelowym, wyrzekając na moją głupotę. Następnego dnia rano musieliśmy niestety wyjeżdżać, żeby dotrzeć na czas do Sajgonu i później na samolot do Hanoi.
Znowu jesteśmy w Sajgonie. Za dnia miasto robi na mnie dużo większe wrażenie niż nocą. To naprawdę ogromna metropolia. Tym razem postanawiamy nie dać się naciągnąć. Z okien autokaru widzimy nasz hotel. Co prawda kierowca nie chce się zatrzymać i wysadzić nas po drodze, ale zapamiętujemy drogę i po opuszczeniu pojazdu dziękujemy naganiaczom za taksówkę – idziemy piechotą! Szczerze powiem, nie wiem jak tego dokonałam.
Prawie pół godziny marszu z piętnastokilowym plecakiem w pełnym słońcu to nic w Warszawie, ale dokonanie tego w Sajgonie, gdzie każde przekroczenie ulicy w moim przekonaniu grozi śmiercią, to naprawdę coś. Tak bardzo chciałam szybko dotrzeć na miejsce, że szłam przed siebie, za bardzo się nie rozglądając, a to tam chyba najlepsza metoda.
Później, po zostawieniu bagażu, wyszliśmy „pospacerować” po mieście i to mnie zmęczyło po 5 minutach. Jak tylko rozejrzałam się i „trzeźwym okiem” oceniłam sytuację. Pokłóciliśmy się z Adamem na środku drogi chyba ze trzy razy. On wrzeszczał, że mam natychmiast się ruszyć do przodu, bo nigdy nie przejdziemy, a ja wrzeszczałam, że chyba zwariował i że chce mnie zabić…
Te okropne skuterki były wszędzie, w ogromnych ilościach. Jechały cały czas i każde przekraczanie ulicy kosztowało mnie sporo nerwów.Wiem, że „miasto kontrastów”, to określenie mało oryginalne i wyświechtane, ale do Sajgonu naprawdę pasuje jak ulał. Obok wysokich nowoczesnych wieżowców, rozpadające się baraki, obok pięknie przystrzyżonych trawników, brud. Z jednej strony ulicy Prada i Gucii, a z drugiej strony ulicy kobieta siedzi na chodniku i smaży placki. Między wypasionymi limuzynami i wielkimi terenówkami przeciskają się ludzie z tradycyjnymi koszami na plecach – obładowani czym tylko się da.
Kolejnym punktem naszej podróży jest Hanoi. Tutaj zaskoczenie. Taksówkach życzy sobie za dojazd z lotniska do starej dzielnicy, w której jest nasz hotel, dokładnie tyle, ile piszą w przewodniku. Dodatkowo częstuje nas wodą, zapewniając przy tym rozbrajająco: „no money”, czym już mnie naprawdę wzrusza.
W Lonley Planet piszą, że stare Hanoi, dzielnica położona obok jeziora, to „Azja jakiej się spodziewasz” – zastanawiam się po drodze, co to dokładnie znaczy, ale gdy docieramy na miejsce – wiem. Uliczki są wąskie i zatłoczone, wszędzie jest głośno i pachnie jedzeniem. Dookoła ładne, ale podniszczone domy, które mają już za sobą czasy świetności. Wszędzie zwisają kable. Handel kwitnie.
To faktycznie Azja, jakiej się spodziewałam, ale to nie znaczy, że to Azja na jaką byłam gotowa ;)Jeśli w Sajgonie przechodzenie przez ulicę sprawia problemy, ale po chodnikach można poruszać się w miarę swobodnie, to w Hanoi w ogóle jakiekolwiek przemieszczanie się, jest mocno skomplikowane, bo cos takiego jak chodnik po prostu nie istnieje. To znaczy, jeśli mam się wyrażać precyzyjnie, to istnieje, ale bynajmniej nie jest przeznaczony dla pieszych. Chodnik to fantastyczne miejsce do zaparkowania skutera (raczej wielu skuterów), to też idealne wprost miejsce na sklep. Nadaje się też świetnie na restauracyjny (a może „garkuchniowy”) ogródek. Chodnik generalnie świetnie nadaje się do wielu rzeczy i dlatego zupełnie nie nadaje się do tego, żeby po nim chodzić.
Chodzi się bezpośrednio po ulicy, a właściwie uliczce, tej samej, po której jeżdżą autobusy, limuzyny, skutery, riksze… Na tej samej ulicy obok nas przepychają się Wietnamczycy z wózkami i koszami i oczywiście całe rzesze wystraszonych tym chaosem turystów. 30 minut w takich „okolicznościach przyrody” męczy bardziej niż 6 godzin spaceru w innym mieście, ale ogólnie jestem zadowolona. Po pierwsze oczywiście dlatego, że udaje mi się to przeżyć, a po drugie dlatego, że naprawdę fajnie jest zobaczyć to uliczne życie na własne oczy.
Kolejne kwartały ulic są opanowane przez różne branże. Mijamy więc sprzedawców lampionów, sklepy żelazne, wytwórców nagrobków, stoiska z kukiełkami teatralnymi, ziołami i oczywiście z jedzeniem, jedzeniem, jedzeniem. Mięso, ryby, wiszące żaby i kaczki, warzywa, owoce, przyprawy – feeria kolorów i zapachów. Wieczór w tym pełnym życia zakątku jest naprawdę przyjemny. Przyjemny jest też poranek, kiedy czekamy na autokar i możemy obserwować, jak to życie się z rana zaczyna i dzielnica się powoli zapełnia.
Żeby zwiedzić słynną Ha Long Bay wykupujemy wycieczkę w lokalnym biurze podróży. Możliwości i opcji do wyboru jest całe mnóstwo. My decydujemy się na dwie noce na łodzi Elizabeth, z kajakowaniem po zatoce.
Szczerze mówiąc dość mocno martwiłam się tą wycieczką, bo sporo się naczytałam w internecie o nieudanych wyprawach tego typu, że ktoś kogoś oszukał, nie było, łodzi, przewodnika, jedzenia, pogody itp., itd. Nam się jednak udało. Kajuta na łodzi była przyzwoita, przewodnik sympatyczny i rozgadany, a pogoda… No właśnie – pogoda...
Pierwsze dnia, po dotarciu nad Zatokę wcale nie byłam zachwycona. Niebo było dość mocno zachmurzone. Statków i łodzi wielki tłum. Widoki były ładne, ale nie powalające. Mocno wiało, więc nie odważyłam się wsiąść do kajaku i zastanawiałam się trochę, „co ja tu będę robiła kolejne dwa dni”. Zwiedziliśmy w towarzystwie wielu innych turystów jaskinię o nazwie „Raj”, która była ogromna i pewnie robiłaby wielkie wrażenie, gdyby nie to, że Wietnamczycy wpadli na pomysł oświetlenia jej na kolorowo – co kawałek mijało się więc różowe, błękitne czy żółte skały, wyglądające groteskowo. Wieczorem byłam padnięte. Zasypiałam przy akompaniamencie wietnamskiego karaoke, które odbywało się na naszym statku i na wielu innych dookoła.
Następnego dnia sytuacja się jednak zupełnie zmieniła. Po pierwsze, pogoda zrobiła się fantastyczna! Po drugie, mniejszą łódką popłynęliśmy w głąb zatoki, co sprawiło, że nie poruszaliśmy się w kolumnie innych łodzi. Okolica opustoszała, a w pełnym słońcu widoki zrobiły się naprawdę niesamowite. Dotarliśmy do pięknego miejsca do kajakowania. Morze było spokojne, więc się odważyłam, mimo że nie umiem pływać i trochę się bałam, bo kamizelka była taka trochę… wątpliwej jakości... Płynęliśmy tym kajakiem przez piękne jaskinie i zatoczki. Cudnie po prostu!
Na koniec odwiedziliśmy hodowlę pereł. Jak odróżnić prawdziwą perłę od fałszywej? Trzeba nią potrzeć o szklaną powierzchnię – zewnętrzna warstwa zejdzie, ale po wyczyszczeniu perła nadal będzie miała swój połysk. Tylko kto spróbuje to zrobić u jubilera? ;)
Naprawdę dzień był pełen wrażeń i napatrzyłam się i napstrykałam zdjęć do woli. Gdybym wróciła do Hanoi po pierwszym dniu, nie doceniłabym piękna tego miejsca, a tak – jestem pod wrażeniem.
Na pożegnanie z Wietnamem idziemy w Hanoi na przedstawienie do Water Puppet Theatre, czyli do tradycyjnego wietnamskiego teatru, gdzie występują kukiełki, które poruszają się na wodzie. Nie było żadnego problemu z kupieniem biletów, choć kupowaliśmy je godzinę przed spektaklem, a sala była pełna.
Fajne nam się trafiło, bo przypadkowo mieliśmy miejsca w pierwszym rzędzie. Przedstawienie, jak dla mnie, całkiem przyjemne. Może nie tak, żebym chodziła co tydzień, ale raz w życiu warto zobaczyć.I to by było na tyle.
Kawałek Wietnamu zwiedziliśmy, ale sporo do zobaczenia jeszcze zostało, więc może będzie okazja wrócić. Ogólne wrażenie – bardzo łatwo jest poruszać się po Wietnamie. Raczej można się dogadać po angielsku. Wszędzie jest wi-fi. Jedzenie jest lepsze niż w Kambodży, a standard hoteli za tę samą cenę wyższy. Trzeba tylko uważać na naciągaczy, najpierw pytać o cenę, a dopiero potem kupować. Poza tym nieszczęsnym taksówkarzem w Sajgonie nie mieliśmy nieprzyjemnych przygód i ludzie, których spotykaliśmy, byli mili i pomocni.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
piekna podroz, troche krotka ;)
-
wyprawa fantastyczna, zdjęcia super cóż powiedzieć, ochota na obejrzenie tego z bliska ogromna.
Dziękuję za chwile rozkoszy dla zmysłów -
Aniu, z ogromną przyjemnością obejrzałam Twoje piękne zdjęcia z tej części świata, do której najprawdopodobniej nie dotrę :)
-
cześć trafiłam i tu:)
dostałam zlecenie od przyjaciół na opracowanie takiej podróży.
Spróbuję może Wietnam (3-4 dni Hanoi - zatoka) - Kambodża (3-4 dni kompleks Angkor i pływajaca wioska) - Tajlandia (BKK, okolice i jakaś rajska plaża)
będę pytać jakby co -
Wszyscy pieją z zachwytu nad Ha Long, mnie tymczasem miejsce rozczarowało. Chyba dlatego, że pamiętam cudowne sceny z przepięknego filmu Indochiny, chyba dlatego, że pamiętam wachlarzowe dżonki pływające po zatoce, chyba dlatego, że miejsce było oazą spokoju i nieskażonej natury. Tymczasem obecnie to miejsce przeżarte masową turystyką, wielkopłachtowych łodzi nie uświadczysz.
Czy mnie rozczarował Wietnam ?
Słyszałem wiele złego o tym kraju przed swoim przyjazdem, zwłaszcza o jego ludziach. Być może dzięki takiemu nastawieniu odebrałem ten kraj zupełnie inaczej. Moja miesięczna włóczęga po tym kraju, uzmysłowiła mi jak bogatym kulturowo krajem jest Wietnam. Widoki soczyście zielonych ryzowisk, starych babuszek w charakterystycznych słomianych kapeluszach, miednicowych łodzi na zawsze pozostaną mi w pamięci. Wietnam jest przepiękny, choć już skażony cywilizacyjnymi mackami. Już nie taki dziewiczy, uśmiechnięty, dziki, już skomercjalizowany, mimo wszystko cudowny.
Ja ze swej strony polecam :) -
Dla tej zatoki warto ....
-
Super podróż, a przede wszystkim Cud Zatoka, fajnie opisane i zobrazowane :)
-
Myślę o Wietnamie od lat ,ale ciągle coś go wypiera.W ubiegłym roku nawet wpłaciłem należnośc ,ale nie zebrała się grupa,więc polecaiłem w drugą stronę - do Meksyku. Pozdrawiam.
-
Co za podróż!!
-
Świetnie opisana podróż, a zdjęcia..., szczególnie zatoka Ha Long - piękne. Pozdrawiam :-).
-
Zaczalem czytac, ale dokoncze pozniej... A podoba mi sie!
-
Piękna jest zatoka Ha long w słońcu :)
-
rewelacyjna podróż...zdjęcia z Zatoki mnie zachwyciły, aż się chce oglądnąć jeszcze raz:)
-
..piękna relacja...jeszcze tutaj do Ciebie powrócę...pozdrawiam serdecznie...