Podróż Autostopem po Portugalii
Wycieczka zaczęła się średnio. Minus numer jeden był taki, że lecieliśmy z przesiadką. W Amsterdamie mieliśmy godzinę przerwy. Na dodatek z Warszawy lecieliśmy dość wcześnie; w efekcie tą godzinę przedrzemaliśmy jakoś na niezbyt wygodnych krzesełkach w poczekalni przy bramce do samolotu. Minus drugi był taki, że po dotarciu do Lizbony okazało się, że nasze bagaże nie doleciały razem z nami. Po kilku godzinach stresu dowiedzieliśmy się, że oba plecaki zostały w Amsterdamie. Na szczęście przewoźnik w takich przypadkach zapewniał pechowym pasażerom zestawy pierwszej potrzeby (kosmetyki, szczoteczka, pasta, tshirt, skarpetki), nie zostaliśmy więc kompletnie na lodzie. Pomimo pewnego dyskomfortu (Magda była w pełnych butach, bo w samolocie jest zimno), połaziliśmy trochę po Lizbonie. Hostel, zarezerwowany kilka dni wcześniej, okazał się być ulokowany na samym skraju Alfamy. Miejsce zrobiło na nas przykre wrażenie w pierwszej chwili - odrapane budynki, wszechobecny smród moczu, niezbyt ładnie wyglądający ludzie. Z poczuciem pewnego zawodu usiedliśmy nad brzegiem Tagu z piwkiem i patrzyliśmy na wschód księżyca.
Następny dzień zaczął się wyraźnie lepiej - odzyskaliśmy plecaki. Wcześniej w pobliskiej pastelarii (cukierni) zjedliśmy małe, typowo portugalskie śniadanie, do którego dostaliśmy absolutnie wybitne espresso. Tak pokrzepieni ruszliśmy na podbój Lizbony i w pierwszym rzucie instynktownie trafiliśmy do centrum handlowego :D Skorzystaliśmy z tego jedząc tam mały lunch oraz kupując (po degustacji) butelkę białego porto. Kolejne dwie-trzy godziny spędziliśmy w bardzo przyjemnym parku w okolicach centralnego placu Lizbony, niedaleko kolumny z pomnikiem markiza de Pombala. Było to poniekąd konieczne, ponieważ w Portugalii, jako że jest to kraj na południu, gorący, w południe praktycznie nie da się oddychać. Za to po południu (jakoś od 15:30-16:00) można zacząć zajmować się ciekawszymi rzeczami, na przykład można pójść na festiwal DeltaTejo. Odbywał się on dokładnie w tych dniach, kiedy byliśmy w Lizbonie, i miała tam śpiewać Mariza. Niestety, nie udało się nam na ten festiwal dojechać. Nie trafiliśmy :( Mimo to, spacer był bardzo przyjemny, zaliczyliśmy nawet wycieczkę łódką po stawie. Wieczorem chcieliśmy jeszcze znaleźć jakiś mały klubik fado i wypić po szklaneczce porto, ale okazało się, że fado stało się rozrywką robioną specjalnie pod turystów, co zniechęciło nas dość skutecznie. W efekcie dzień skończyliśmy tak jak poprzednio, z butelką piwa nad brzegiem Tagu nieopodal stacji Santa Apolonia...
Na niedzielę zaplanowaliśmy oglądanie zamku św. Jerzego, ale zaczęliśmy od spaceru po Alfamie. Ta dzielnica zaczęła nas pochłaniać i fascynować coraz bardziej. Pomimo brudu, zaniedbania i zdarzających się nieprzyjemnych zapachów, przyciągała jakąś magnetyczną siłą. Chaotyczna plątanina schodów i uliczek biegnących pod stromym kątem, tak wąskich, że tramwaj i pieszy nie są w stanie się wyminąć, a jednak tramwaje tamtymi uliczkami jeżdżą; pranie wiszące z okien i balkonów, obok artystycznie zamalowanych płócien oraz lampionów i dekoracji przy restauracjach; wszechobecne wzory z płytek ceramicznych, palmy i cudowne widoki na Tag, oraz nieprzeliczona ilość knajp, restauracji, snack barów i pastelarii. Ta dzielnica przede wszystkim żyje, oprócz tego, że jest najstarszą dzielnicą miasta! Niemniej zamek św. Jerzego również jest imponujący. Niektóre jego fragmenty przypominają elfie ruiny - nasze pierwsze skojarzenie brzmiało "Rivendell"... Na koniec dnia nie mogliśmy sobie odmówić przejażdżki lizbońskim zabytkowym tramwajem słynnej linii 28, którego trasa wiedzie wąskimi, stromymi uliczkami z Bairro Alto, skrajem dzielnicy Baixa, w okolicach Praça do Comercio, aż na Alfamę.
Nasz sposób podróżowania zakłada, że nie siedzimy nigdy w jednym miejscu. Ciągle nas nosi. Tak było i w tym przypadku. W poniedziałek wczesnym rankiem wybraliśmy się na Praça Espanha, gdzie złapaliśmy autobus do Setubalu, miejscowości na południowym brzegu Tagu, z której są dalsze połączenia na południe kraju. Celem było Algarve. W efekcie jeszcze tego samego dnia wylądowaliśmy... na wschodzie kraju, w środkowym Alentejo, w prześlicznym uniwersyteckim miasteczku zwanym Evora. Miejscowość położona jest w głębi lądu, stąd jest tam dość gorąco. Nocleg znaleźliśmy poprzez biuro informacji turystycznej, które w Portugalii jest niemalże w każdej, nawet najmniejszej miejscowości. Jest to też zwykle jedno z nielicznych miejsc, gdzie niemal na pewno znajdzie się ktoś mówiący w języku innym niż portugalski. Przeżyliśmy też pewne zaskoczenie - cena, którą nam podano w tourismo, jak się okazało już na miejscu, była ceną za pokój, nie za osobę. Dzięki temu nocleg w bardzo ładnym pokoju z podwójnym łóżkiem kosztował taniej niż miejsce w 3-osobowym pokoju w hostelu w Lizbonie! Samo miasteczko jest bardzo ładne. Niska zabudowa, sporo zabytków, ładne placyki, piękny park. W Evorze jest pozostałość rzymskiej świątyni Diany - kolumny zachowały się świetnie, oprócz tego jest katedra i kilka kościołów. W architekturze gdzieniegdzie widać wpływy mauretańskie (tak, nie znam się na tym tak naprawdę ;)).
dzień 5: Evora, dzień drugi 2008-07-22
W Evorze spędziliśmy również kolejny cały dzień. Pierwszego dnia wieczorem mieliśmy przygodę z kociakiem. Utknął na dachu i miauczał przeraźliwie. Zaczęliśmy więc szukać pomocy. Tourismo właśnie się zamykało (angielski!), ale pani poradziła nam porozmawiać z policjantem. Policjant chyba nie skumał, o co chodzi, odesłał nas na posterunek. Kolejny policjant, napotkany przy posterunku, najpierw myślał, że coś się nam stało z samochodem, a jak mu w końcu wytłumaczyliśmy częściowo po angielsku, częściowo na migi oraz usiłując używać nielicznych znanych nam słów portugalskich, zbagatelizował sprawę i powiedział, że kotów tu jest mnóstwo i on sobie poradzi. Z trudem zostawiliśmy małego samego w opałach. Niemniej następnego dnia już go tam nie było, co więcej, nie było też ciała. Więc jakoś sobie poradził. Poza tym przygód nie stwierdzono. Zjedliśmy bardzo miłą kolację wieczorem na świeżym powietrzu, wcześniej zjedliśmy lunch z zakupionych w sklepie produktów, z którym poszliśmy do parku (bułki, miejscowy ser, oliwki z pestkami z wiadra, czerwone wino w kartoniku), ogólnie - leniuchowaliśmy. Było super.
Środę rozpoczęliśmy od wymarszu z miasta. Plan tym razem zakładał dotarcie gdzieś bardziej na południe. Większym miasteczkiem po drodze była Beja. Istniała też szansa, że ktoś będzie jechał do Hiszpanii lub do Algarve. Pierwszy złapany kierowca świetnie mówił po angielsku, ale nie jechał daleko. Miło się z nim gawędziło. Drugi niestety nie mówił zupełnie po angielsku, jechaliśmy więc w ciszy. Dowiózłszy nas do Beja (pytaliśmy go, czy tam jedzie, gdy się zatrzymał) zaczął tłumaczyć na migi, że jedzie dalej do Algarve, na co my radośnie, że my też tam :) I tak oto znaleźliśmy się na południu Portugalii, w jej najbardziej chyba turystycznej części. Dojechaliśmy konkretnie do Portimão. Tam niestety zostaliśmy zrobieni lekko w balona z noclegiem - hotel, do którego trafiliśmy, miał mieć ceny w miarę normalne; no i w sumie miał, ale nie mieli wolnych dwójek. Ponieważ byliśmy naprawdę zmęczeni, stwiedziliśmy, że weźmiemy, co mają. Dostaliśmy czwórkę. Kosztowało nas to dwa razy więcej niż w Evorze, ale przynajmniej pokój miał klimę ;] Było na tyle wcześnie, że zdążyliśmy jeszcze poplażować i wykąpać się w Atlantyku. Wieczorem przeszliśmy się jeszcze bulwarem nad rzeką, która w Portimão wpada do oceanu, i trafiliśmy na przedstawienie teatru ulicznego (akurat odbywał się tam festiwal).
dzień 7: wycieczka do browaru (Sagres) 2008-07-24
Na czwartek zaplanowaliśmy dotarcie w okolice przylądka św. Wincentego. Jest to dokładnie lewy dolny róg Europy, najdalej wysunięty na południe i zachód kawałek kontynentu. Wylądowaliśmy w pobliskim Sagres. Od razu na przystaku autobusowym (nie dało się złapać stopa) dopadła nas naganiaczka. Dzięki temu nie musieliśmy szukać noclegu, bo nocleg sam nas znalazł ;) Mimo wszystko nie polecam tej formy znajdowania noclegu - właścicielka nie mówiła kompletnie po angielsku, zobaczyliśmy ją dopiero następnego dnia, gdy przyszło do płacenia, i na dodatek okazało się, że naganiaczka zaniżyła cenę. Na szczęście właścicielka okazała się osobą honorową i różnicę zapewne zdarła z naganiaczki. Samo Sagres nie ma właściwie żadnych atrakcji, poza resztkami słynnej niegdyś szkoły żeglarskiej oraz dwiema plażami, jedną spokoją i jedną niespokojną (dla surferów). Poza tym jest tam browar, z którego piwo jest dostępne w całej Portugalii i jest bardzo dobre. W efekcie główną atrakcją stała się romantyczna kolacja tuż nad brzegiem morza :) Zdążyliśmy również znowu poplażować. Do samego przylądka nie dotarliśmy.
dzień 8: lewy dolny róg Europy 2008-07-25
Do przylądka dotarliśmy następnego dnia. (Znowu autobusem.) Widok jest świetny - z trzech stron morze, dookoła wysokie skały. Robi wrażenie. Robiłoby jeszcze większe, gdyby nie to, że jest tam niesamowite mnóstwo turystów, bez liku straganów z tandetą i harmider. Ale dzięki temu tłokowi z przylądka złapaliśmy już stopa.
W sumie złapaliśmy chyba ze sześć samochodów tego dnia. Dotarliśmy do Aljezur, gdzie, zostawiwszy plecaki w tourismo, obejrzeliśmy mały, niestety zamknięty z powodu remontu zameczek mauretański, i finalnie wylądowaliśmy w miejscowości Odeceixe. Co zabawne, nocowaliśmy u naszego ostatniego drivera, którym była Niemka mieszkająca na stałe w Portugalii. Miała przybudówkę mieszkalną, którą wynajmowała. Był to nocleg o najlepszym stosunku jakości do ceny przez całą naszą wycieczkę. Samo Odeceixe to malutka, urocza wieś, której chyba jedyną atrakcją jest wiatrak. Była ponoć ulubionym miejscem hipisów, ale nie wiem, czemu. Zjadłem tam na kolację tradycyjną potrawę portugalską - sardynki z grilla. Nie polecam. Grillują je w całości, bez patroszenia. Danie trudne w spożyciu i niezbyt warte męczarni. Ot, ryba z grilla. Natomiast Magda wyczaiła fenomenalną przystawkę - melon wypełniony porto. Pycha!
dzień 9: Odemira i kompletnie nic poza tym 2008-07-26
Dalszy plan zakładał poruszanie się wybrzeżem Portugalii na północ, najlepiej jak najniższym kosztem. Więc znowu autostop. Teren był górzysty, ciężko było znaleźć dobre miejsce do łapania. Wleźlismy w jakieś krzaki, ja się podrapałem jakimiś kłączami (sandały na bose stopy i szorty), Magda znalazła jeżyny. W końcu wyszliśmy komuś niemalże w obejście, musieliśmy wyjść furtką w stronę szosy. Na szczęście złapaliśmy stopa stosunkowo szybko. Dojechaliśmy do Odemiry w niezbyt dobrym stanie (koleś jechał szybko, a tam góry i serpentyny). W efekcie, mimo że było jeszcze dość dużo czasu, nie jechaliśmy nigdzie dalej. Nocleg znaleźliśmy dość tani i dobry, nawet ze śniadaniem. Miasteczko było mało ciekawe, prawie wymarłe i nie było tam nic. NIC. Z ciekawych rzeczy trafiliśmy tylko na supermarket, w którym zrobiliśmy zakupy. Dlatego następnego dnia rano pojechaliśmy (autobusem - góry!) dalej.
Celem było Santiago do Cacem, ponieważ nieopodal znajdują się starożytne ruiny miasteczka rzymskiego. Niestety, droga znowu wiodła przez góry, na dodatek autobus był pospieszny. W efekcie ledwo dowieźliśmy śniadanie w żołądkach na miejsce (jeden ze współpasażerów nie dowiózł). Jak już doszliśmy do siebie, przeszliśmy się trochę po miejscowości. Była to niedziela, więc większość sklepów itp. była pozamykana. Mimo to udało się nam znaleźć nocleg, restaurację, gdzie zjedliśmy lunch (taki sobie; sądziliśmy, że będzie lepiej, bo knajpa była pełna ludzi, ale wbrew temu jedzenie nie było ani wybitnie smaczne, ani wybitnie tanie) oraz Mirobrigę, czyli owe ruiny. Faktycznie, ruiny - archeolodzy odkopali fundamenty. Zachowało się też trochę murów, ale bardzo mało. Najwięcej zostało ze świątynki (dwie czy trzy kolumny), w całości zachował się też mostek. W sumie ciekawe. Oprócz tego w Santiago jest też zameczek, ale był zamknięty, bo była niedziela. Dzień święty. Cóż. Nie pozostało nam w tej sytuacji nic innego, jak sprawdzić, gdzie jest dworzec autobusowy i pójść spać.
dzień 11: z powrotem w Lizbonie 2008-07-28
Autobusem dostaliśmy się następnego dnia już do Lizbony. Wprawdzie próbowaliśmy łapać stopa tak gdzieś do 13:00, wyszliśmy 3km na wylotówkę, ale nic się nie zatrzymało. Nic. Chyba ludzie tamtędy nie jeżdżą do Lizbony. W efekcie wróciliśmy do Santiago, zjedliśmy lunch (na deser aviomarin) i wpakowaliśmy się w autobus. W stolicy znaleźliśmy schronisko młodzieżowe, gdzie chciano nas położyć w osobnych pokojach - mieli tam podział na piętra męskie i żeńskie... Koniec końców dali nam 4-osobowy pokój i obiecali, że nikogo nie domeldują. A zapłaciliśmy i tak za łóżka. Cóż. Pokój ciasny, łazienki wspólne i zatłoczone, drzwi otwierane na kartę magnetyczną. Kombinat. Wieczorem zdołaliśmy tylko odnaleźć w pobliżu centrum handlowe, gdzie zjedliśmy kolację.
Następnym dniem był wtorek, a we wtorki i w soboty na Alfamie przy Campo do Santa Clara odbywa się pchli targ. Pojechaliśmy tam (nabywszy wpierw bilety 24-godzinne). Targ był niesamowity. Po pierwsze, pasował klimatem do Alfamy. Po drugie - czego tam nie było :) Jeśli ktoś był w Warszawie na Kole albo na Olimpii, albo na stadionie - to było trochę wszystkiego, ale chyba jednak najbardziej przypominało targowisko na Kole. Oczywiście kupiliśmy parę drobiazgów. Niemniej najlepszym momentem tego epizodu był obiad. Magda, niesiona instynktem, trafiła do knajpy, w której jadali tubylcy. Jedzenie pyszne i obfite, zjedliśmy również przystawkę i deser, wypiliśmy 375ml buteleczkę wina oraz po espresso - i zapłaciliśmy bajecznie mało. Byliśmy absolutnie wniebowzięci. Odpoczywaliśmy potem jeszcze w parku przy Campo do Santa Clara, a potem pojechaliśmy tramwajem dalej, do Bairro Alto - miały tam być ciuchlandy. Cóż. Nie wiem, czy te ciuchy były używane, czy nie, ale oczy faktycznie wyskakiwały na ich widok. Niestety na ceny też można było tak zareagować, nie kupiliśmy więc nic. Przeszedłszy się uliczką Rua do Norte wróciliśmy do tramwaju, po drodze na swoje finansowe nieszczęście trafiając jeszcze do sklepu z alkoholami, skąd wyszliśmy z kilkoma butelkami (pani dawała nam wszystkiego próbować, przez co kupiliśmy dużo więcej, niż zamierzaliśmy). Tramwajem pojechaliśmy znowu na Alfamę, żeby się z nią pożegnać. Ze stacji metra Santa Apolonia wróciliśmy do schroniska, a stamtąd już prostą drogą na lotnisko. O dziwo, w tym kierunku żaden nasz bagaż się nie zgubił... :)
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
swietna podroz na dlugie wakacje, zycze nastepnych w innym kierunku
-
Fajna relacja :)
-
Portugal to kraj ,który naprawdę może chwycić człowieka za serce.Wg mnie jest ciekawszy ,niż Hiszpania,przynajmniej od tej obleganej przez turystów ,czyli odartej z autentyczności.
-
@asta_77: no patrz ;-)
-
Ciekawy opis :-) i interesujące fotki :-). Bardzo lubię Portugalię, aczkolwiek jeśli chodzi o część kontynentalną nie byliśmy poniżej Lizbony.
-
Z sentymentem obejrzałam - sama odwiedziłam do tej pory w Portugalii tylko Lizbonę, ale zrobiła na mnie niesamowicie pozytywne wrażenie i to jedno z miejsc, gdzie chciałabym wrócić. A swoją drogą, zabawne, nam zaginął bagaż tylko raz w życiu - jak wracaliśmy z Lizbony ;)
-
Lizbona ciągle taka jak w "Lisbon Story", tylko modele samochodów się zmieniają...
-
Przy takim opisie ... zadziała wyobraźnia.
-
kilka zdjęć można poprawić, głównie trochę je obracając, ale nie jest tak źle :)
-
Dzięki wszystkim za komentarze :) Zdjęcia średniawe, bo wtedy nie bardzo umiałem fotografować, a poza tym aparat miałem taki sobie (z drugiej strony, nawet komórką da się zrobić dobre foty ;> ). Dzięki za plusy! :)
-
Czyta się jednym tchem.
-
A ja najgorsze miejsce zaraz za podium ale za to jestem w towarzystwie najlepszych
Fajna i ciekawa podróż plus się należy pozdrawiam -
Czwarty, więc poza podium :(
W Portugalii byłem na przełomie października i listopada. Było cudownie, a Portugalia wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Byłem w praktycznie wszystkich miejscach co Ty i jeszcze wielu innych, zwłaszcza zachwyciły mnie przepiękne średniowieczne zameczki Alentejo, zwłaszcza o zachodzie słońca. Szykuje się do opisania mojej włóczęgi.
Twoja relacja ciekawa, choć zdjęcie średniawe, co mnie zaskoczyło, bo Portugalia jest niebywale fotogeniczna.
Pozdrawiam i gratuluję debiutu na kolumberze. -
gdzieś niedawno czytałem, że to wcale nie tak dobrze być pierwszym Smoku :)
-
Ciekawa podroz, ciekawie i wciagajaco napisana, gratuluje!! Stawiam pierwszego plusa na szczescie :-)