2010-09-08 - 2010-09-13

Podróż Śladami kowbojów - Nowy Meksyk, Arizona, Nevada - wrzesien 2010

Typ: Blog z podróży

Na lotnisko w Albuquerque, NM przybywamy późnym wieczorem. Południe USA wita nas dość chłodnym, ale za to bardzo suchym powietrzem. Około godziny 22.00, dostajemy nasze bagaże i pędzimy do wypożyczalni samochodów busem, który co kilka minut kursuje między lotniskiem i wielkim centrum „rent-a-car”. O tej porze w Nowym Meksyku jest już zupełnie ciemno, więc mimo szczerych chęci zobaczenia jakichś ciekawych plenerów już w dniu przylotu, musimy wstrzymać się do następnego poranka.

Wydawało nam się, że odbiór samochodu to tylko zwykła formalność (mamy w końcu rezerwację i pieniądze na karcie), jednak w momencie wypożyczania samochodu dowiadujemy się, że karta z której płacimy musi należeć do głównego kierowcy… pieniądze są na mojej karcie, a jedynie Marek jest w odpowiednim wieku, aby  móc wypożyczyć samochód (w USA jest to najczęściej 21 lat). Na pytanie czy w budynku jest WIFI, pani za ladą grzecznie się do nas uśmiecha i mówi, że musimy wracać na lotnisko J. Znowu wskakujemy do busa, i znowu próbujemy zobaczyć choć kawalątek tego pięknego stanu. Tym razem jednak dość przestraszeni perspektywą spędzenia nocy na lotnisku, w oczekiwaniu na wykonanie przelewu z mojej karty na kartę Marka. Szczęśliwie, mamy konta w tym samym banku i przelew idzie natychmiastowo… jesteśmy uratowani!

Pani w wypożyczalni przyjmuje kartę i prawo jazdy, wszystko jest w porządku, tylko jak się okazuje firma nie ma dla nas samochodu ekonomicznego – taki zarezerwowaliśmy przez Internet! Chwila zamieszania i okazuje się, że w zamian mogą nam dać minivan’a po cenie samochodu ekonomicznego, dorzucą jeszcze 50$ zniżki ze względu na większe spalanie benzyny i dodatkowe ubezpieczenie auta. Szybko podpisujemy papiery, żeby się w tzw. międzyczasie panowie i panie nie rozmyślili i lecimy zobaczyć samochód! Dostaliśmy 7 osobowego minivana, z radiem satelitarnym, tylną kamera parkowania, telewizorkami z DVD dla tylnych siedzeń, gniazdkiem 110V, a nawet automatycznie zasuwanymi tylnymi drzwiami.Zapowiada się niezła zabawa!

Kiedy wyjeżdżamy z parkingu przy „rent-a-car center” jest już grubo po północy. Czeka nas jeszcze dojazd na pierwszy kemping i wizyta w Walmartcie, aby kupić żywność na kilka następnych dni. Spać kładziemy się o drugiej w nocy licząc, że uda nam się jeszcze trochę przespać. Następnego dnia czeka nas pobudka o świcie i daleka droga w kierunku Arizony.

  • Nowy Meksyk
  • Nasz samochodzik na tle Nowego Meksyku

Następnego dnia, niespecjalnie wyspani, trochę głodni, zmarznięci po nocy, a przede wszystkim zniecierpliwieni, aby w końcu zobaczyć tą zapierająca dech w piersiach krainę, ruszamy w drogę. To(!) co widzimy, jest warte każdej z tych drobnych niedogodności. Jedziemy drogą międzystanową otoczeni ze wszystkich stron spaloną słońcem czerwoną ziemią, porośniętą gdzieniegdzie drobnymi krzaczkami, z widokiem  kończącym się na odległych „łańcuchach górskich” - również o czerwonym zabarwieniu.

Jazda autostradą w tych warunkach jest koszmarem – człowiek, który widzi coś takiego pierwszy raz w swoim życiu chciałby obfotografować, każdy krzaczek, każdą skałę, każdy masyw, dosłownie wszystko, tylko że na drodze nie ma żadnych postojów. Aby się zatrzymać trzeba zjechać z autostrady na jednym ze zjazdów, znaleźć miejsce do zatrzymania samochodu i dobre miejsce do zrobienia zdjęcia. Na to nie mamy czasu, zmierzamy do pierwszego celu naszej podróży – Acoma Pueblo.

Acoma Pueblo lub inaczej City In the Sky (Miasto w Niebie), to indiańskie Pueblo położone na ostańcu skalnym o wysokości mniej więcej 150 metrów i powierzchni ok. 1 km kwadratowego. Publo uważa się za najstarszą zamieszkaną osadę na terenie USA i to właśnie w niej można zobaczyć jak żyją prawdziwi Indianie w dzisiejszych czasach. Pueblo znajduje się ok. 40 mil drogi na zachód od Albuquerque (przy drodze międzystanowej nr. 40). Jako, że nasza trasa wiedzie właśnie tamtędy, nie możemy przegapić takiej okazji.

Ok. godziny 9.00 zajeżdżamy na parking pod Visitors Center, by zaczerpnąć informacji  na temat możliwości zwiedzania. Właśnie wtedy dowiadujemy się ile ta przyjemność będzie nas kosztować – 20$ dla osoby dorosłej (17$ studenci i dzieci) oraz 10$ za fotografowanie. Trochę nas te ceny zmroziły, no ale w końcu przyjechaliśmy tu zaszaleć. Cena biletu obejmuje dojazd busikiem do Pueblo (jakieś 500m z parkingu plus 100 metrów pod górkę) oraz 1,5-godzinną wycieczkę z przewodnikiem.

Zwiedzanie zaczynamy od cmentarza i wnętrza niewielkiego kościółka zbudowanego z cegieł, a od zewnątrz pokrytego mieszanką gliny i włókien kukurydzianych. Fotografowanie wnętrza kościoła i cmentarza jest zabronione zabronione. Szkoda, bo groby usytuowane na obrzeżach wioski, doskonale komponują się na tle niekończących się równin Nowego Meksyku. Zwiedzanie wnętrza kościółka jest całkiem ciekawe, wystój wnętrza to połączenie Indiańskich wierzeń z zaszczepioną przez Hiszpańskich konkwistadorów wiarą katolicką. Zdecydowanym plusem jest tu obecność lokalnego mieszkańca w roli przewodnika, który potrafi doskonale wytłumaczyć znaczenie każdego symbolu i zwrócić uwagę na pozornie błahe detale.

Po zwiedzeniu świątyni udajemy się na spacer po wiosce, gdzie poznajemy prawdziwe znaczenie słów: „miejsce, gdzie można zobaczyć jak żyją prawdziwi Indianie w dzisiejszych czasach”. Mimo tego, że w wiosce faktycznie niema ani bieżącej wody, ani prądu, to zaparkowane przy pokrytych gliną domach, samochody terenowe i pick-up’y trochę psują ogólne wrażenie. W trakcie zwiedzania wioski gdzieniegdzie, zupełnie „przypadkiem” trafiamy na Indian sprzedających lokalne rękodzieła po cenach… uuu huuuu… zdecydowanie nie na nasze studenckie kieszenie. No, ale takie stragany to faktycznie element lokalnego folkloru.

To co jednak najbardziej zapada mi w pamięć w czasie zwiedzania Acoma to niezwykły widok jakim Indianie mogą cieszyć się każdego dnia (nie potrafiłbym tego opisać słowami, zainteresowanych zapraszam do obejrzenia zdjęć z wyprawy). Na zakończenie zwiedzania przewodnik oferuje dwie opcje, można raz jeszcze udać się w stronę stoisk z pamiątkami, a potem do busika lub też wybrać druga opcję jaką jest zejście, ukrytym wśród skał „sekretnym” wejściem do wioski. Oczywiście wybieramy druga opcję, co owocuje 20 minutowym spacerkiem (w niektórych miejscach jest dość stromo, ale bez przesady).

Po ok. 2,5 godzinnym zwiedzaniu Acoma ruszamy w dalszą drogę na zachód. Kolejnym celem naszej podróży jest El Morro National Monument. Są to formacje skalne zbudowane z piaskowca, na których znaleźć można inskrypcje wyrzeźbione w różnych okresach historycznych. Wybierając się na 0,5h spacer możemy przejść się wokół masywu oglądając, obok pradawnych Indiańskich piktogramów, inskrypcje z czasów konkwistadorów, podpisy podróżników przemierzających te odstępy, żołnierzy i wiele innych. Niestety muszę was zasmucić – władze parku nie pozwalają na pozostawianie własnych inskrypcji J. Nam udaje się wypatrzyć ryt z 1860r. dumnie głoszącą: „S. Beanick Kulicz - Polen”! Jeżeli mamy ochotę na trochę dłuższy spacer (ok. 1h) to możemy udać się na szczyt wzniesienia skąd roztacza się niezapomniany widok na równiny Nowego Meksyku, przecięte jednopasmową drogą, ciągnącą się aż po horyzont. Moim zdaniem naprawdę warto szczególnie, że cała ta atrakcja kosztuje jedynie 3$ od osoby.

Po 1,5h jazdy na zachód zostawiamy za sobą Nowy Meksyk i wkraczamy na teren Arizony. Jest już późne popołudnie, więc plany zwiedzenia Petrified Forrest, jeszcze tego dnia, odkładamy na następny poranek. Planujemy tylko zajechać do Visitors Center i dowiedzieć się, o której godzinie otwierają. Na miejscu dowiadujemy się, że park jest czynny od godziny 7.00 do 18.00 – o tej godzinie należy przerwać zwiedzanie i niezwłocznie opuścić park. Jest godzina 17, więc próbujemy w ciągu godziny zobaczyć jak najwięcej (tygodniowy wstęp do parku kosztuje 15$ od samochodu).

Było warto! Park zwiedza się w całości samochodem jadąc 20 milową trasą z wieloma punktami obserwacyjnymi. Sam park dzieli się na dwie główne atrakcje: fragment Painted Desert nazwany Badland’ami oraz tytułowy Petrified Forrest (Skamieniały Las) na południu. Ponieważ zaczynamy od północnego wejścia, tego dnia udaje nam się zobaczyć tylko pierwszą atrakcję. Swoją drogą doskonale się to układa, bo na większości punktów widokowych dość niskie słońce świeci nam w plecy, doskonale oświetlając (i cieniując J) połacie barwnych pagórków. Idealny moment na zdjęcia! Niestety godzina 18 wybija zbyt szybko i tego dnia udaje nam się ujrzeć skamieniałe drewno jedynie z oddali. Na nocleg jedziemy do pobliskiego miasteczka Holbrook – nocujemy na Holbrook KOA Campsite, który zdecydowanie mogę wszystkim polecić. Zawijając do Holbrook można sobie zrobić zdjęcie ze znakiem „Historic Road 66”.

O czym warto pamiętać nocując na kempingu w Arizonie? Koniecznie trzeba się ciepło ubrać, bo mimo, że w dzień temperatura dochodzi do 40 stopni, to poranki bywają naprawdę zimne. Ja popełniłem ten błąd, powiem wam, że dawno tak nie zmarzłem!

  • Acoma Pueblo
  • Acoma Pueblo
  • Acoma Pueblo
  • Acoma Publo
  • Acoma Pueblo
  • Acoma Pueblo
  • Acoma Pueblo
  • El Morro
  • El Morro
  • El Morro
  • El Morro
  • El Morro
  • El Morro
  • Petrified Forrest
  • Petrified Forrest
  • Petrified Forrest
  • Petrified Forrest
  • Petrified Forrest
  • Petrified Forrest
  • Petrified Forrest
  • Petrified Forrest

Pobudka o 6.00 owocuje cudownym wschodem słońca na równinach. Wyłaniające się zza horyzontu pomarańczowe łuny tworzą naprawdę niezwykłą mieszankę z granatem porannego nieba. Widowisko nie trwa jednak długo, bo słońce wkracza na nieboskłon w bardzo szybkim tempie. O 7.30 jesteśmy już przy bramach parku i tu wielkie zaskoczenie – bramka, która powinna otworzyć się automatycznie o godz. 7.00 jest szczelnie zamknięta. Co więcej, zegar zawieszony w pobliżu wskazuje, że aktualna godzina to tak naprawdę 6.30. Do dzisiaj nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego tak się stało – jestem pewien, że dobrze policzyłem strefy czasowe (w Nowym Yorku od znajomego usłyszałem teorię, że park leży na terenie rezerwatu Indian i tam może być inna godzina niż w całym stanie). Jeśli więc planujecie się tam wybrać, polecam zapytać się na miejscu o „dokładną” godzinę otwierania parku.

Mając 30 minut wolnego czasu strzelamy kilka fotek i na spokojnie jemy śniadanie. Punkt 7.00 (ja i tak twierdzę, że to była 8.00 ;) ) brama staje przed nami otworem, zapraszając do podziwiania cudu natury jakim jest skamieniały las. Skamieniałe eksponaty łączą w sobie finezyjny kształt drewna zabarwiony niezwykłymi kolorami minerałów i to w setkach odmian, bo eksponatów jest bardzo wiele, a każdy prezentuje się naprawdę dobrze. Mówi się, że najładniejsze eksponaty zostały skradzione i wywiezione przez turystów/handlarzy, drewno cieszy się bowiem ogromnym uznaniem wśród kolekcjonerów. Właśnie dlatego, park bardzo restrykcyjnie przestrzega zakazu wywożenia fragmentów skamielin – strażnicy są upoważnieni do przeszukania samochodu, a za kradzież grożą wysokie kary finansowe.

Petrified Forrest podzielony jest na kilka stref, gdzie można podziwiać najciekawsze eksponaty – między strefami poruszamy się samochodem po porządnej asfaltowej drodze. W Crystal Forrest (jedna ze stref) istnieje możliwość zrobienia sobie, dosłownie, 15-minutowego spaceru wśród powalonych kamiennych pni. Przy okazji dowiadujemy się jak powstał „las”, z rozmieszczonych tu tablic informacyjnych. Zwiedzanie południowej części parku zajmuje nam ok. 2 godzin, choć wydaje mi się, że osoby z zacięciem fotograficznym powinny zarezerwować sobie trochę więcej czasu. Z żalem opuszczamy to miejsce, raz jeszcze rzucając okiem na północną część parku. Myślami jesteśmy już jednak przy kolejnej atrakcji – Kanionie de Chelly i ukrytej w nim Indiańskiej twierdzy.

Canyon de Chelly (wymowa: kanjon da szej) to miejsce nieznane nawet amerykanom – przynajmniej tym, których poznałem na wschodnim wybrzeżu. Mimo mniejszej sławy, swoim pięknem i niepowtarzalnością niemalże dorównuje Wielkiemu Kanionowi, a stosunkowo niewielka liczba turystów jest ogromną zaletą. Główną atrakcja są poukrywane w ścianach kanionu, prehistoryczne domostwa Indian Anasazi. Punktem wypadowym jest niewielka mieścina Chinle na wschodzie Arizony. Park zwiedza się samochodem poruszając się po punktach obserwacyjnych umiejscowionych na ścianach dwóch kanionów – północnego Canyon del Muerto i południowego Canyon de Chelly.

Mnie bardziej spodobał się Canyon del Muerto, szczególnie punkt widokowy na Mummy Cave – gdzie w ogromnej skalnej wnęce dostrzegamy Indiańską wioskę zamaskowaną wśród czerwono-pomarańczowo-żółtych ścian kanionu. Piękna kompozycji dopełnia soczyście zielona trawa porastająca dno kanionu. Jeśli chcemy z bliska zobaczyć Indiańskie ruiny konieczne jest wykupienie wycieczki z przewodnikiem. Jedynym wyjątkiem jest Biały Dom (brzmi dziwnie znajomo, nieprawdaż? J), w południowym kanionie de Chelly, do którego możemy zejść sami. Zejście do Białego Domu zajmuje ok. 30 minut – z dołu można podziwiać wielkość i kolorystykę ścian kanionu w całej okazałości oraz zobaczyć jak taka Indiańska wioska wygląda z bliska (o dziwo wydaje się być mniejsza niż oglądana z góry). Zwiedzając pozostałe punkty widokowe południowej ściany oglądamy niezwykłe formacje skalne kanionu. Szczególnie warte polecenia jest Spider Rock, czyli bardzo wysoki, a przy tym wąski ostaniec skalny – przy odpowiednim kącie padania słońca wychodzą tam naprawdę niesamowite zdjęcia. My jednak nie mamy już tego dnia zbyt wiele czasu. Po godz. 16.00 wyruszamy w dalsza drogę do Gulding’s Lodge, czyli pola namiotowego/punktu wypadowego dla Monument Valley, którą zwiedzamy następnego dnia.

  • Petrified Forrest
  • Petrified Forrest
  • Petrified Forrest
  • Canyon de Chelly
  • Canyon de Chelly
  • Canyon de Chelly
  • Canyon de Chelly

Zanim opowiem wam o Monument Valley chciałbym zatrzymać się na chwilę przy Goulding’s Lodge. Na to miejsce trafiliśmy zupełnie przypadkiem rezerwując pola namiotowe przez Internet. Kiedy przyjeżdżamy na miejsce okazuje się, że Goulding’s Lodge to niewielki ośrodek wypoczynkowy leżący „naprzeciwko” Monument Valley (dolina jest dosłownie po drugiej stronie drogi), umiejscowiony w płytkim wąwozie. Dodatkowo większość zabudowań wystylizowana jest na czasy dzikiego zachodu, co sprawia, że jest on sam w sobie bardzo ciekawym miejscem do obejrzenia i porobienia zdjęć. Natomiast spędzenie nocy w tak wspaniałym miejscu to dosłownie rarytas. Aha… i tu jeszcze bardzo ważna uwaga. Nocując na pustyni w odosobnionych miejscach (okolice Monument Valley są idealne!) nie zapomnijcie spojrzeć do góry. Można wtedy zobaczyć jak wygląda prawdziwe niebo z dala od świateł cywilizacji. Gwarantuję, że zapamiętacie ten widok na długie lata!

Monument Valley to prawdopodobnie drugie po kanionie Kolorado najbardziej znane miejsce w Arizonie, choć wielu ludzi nie kojarzy go z nazwy. Ten jednak, kto oglądał choć jeden western z Johnem Waynem w roli głównej, najprawdopodobniej widział kadry kręcone w Dolinie Monumentów. To właśnie przemysł filmów o losach dzielnych kowbojów, zapoczątkowany przez Johna Forda, tak bardzo rozsławił to miejsce na całym świecie. I trudno się temu dziwić, bo piękno 300-metrowych skalnych ostańców, wśród spalonych słońcem półpustynnych równin, nadaje się idealnie na tło westernu. I w naszym przypadku dolina doskonale sprawdziła się jako tło do pamiątkowych zdjęć z Arizony!

Na miejscu pojawiamy się około 8.00 rano i nie tracąc czasu zabieramy się do zwiedzania. Niestety poranne słońce postanawia świecić nam dokładnie w obiektywy aparatów, co sprawia, że zdjęcia na trzy najsłynniejsze „monumenty” są trochę prześwietlone. Nie przejmując się tym, na początek ruszamy pieszym szlakiem dookoła jednego z ostańców. Dopiero podchodząc pod taki „kamyczek” można przekonać się wielka to struktura. Z drugiej strony liczne pęknięcia, odłamane bloki kamienia i osuwiska sprawiają wrażenie, że nieuważny trzepot skrzydeł motyla, byłby w stanie rozbić wszystko w drobny mak. Dobrze, że żaden w pobliżu nie przelatywał. Spacer wokół ostańca zajmuje nie więcej niż 30 minut, warto jednak pamiętać o butelce wody, bo temperatura sięga dobrze ponad 30 stopni, a na cień nie ma co liczyć.

Resztę parku zwiedza się już samochodem i tu ważna uwaga - jest to piaszczysta nieutwardzona droga, w której naprawdę łatwo się zakopać, albo obić podwozie samochodu na licznych wybojach. Jeżeli nie macie wysokiego zawieszenia w pojeździe, albo nie jesteście pewni swoich umiejętności kierowania, to polecałbym jedną ze zorganizowanych wycieczek, które można wykupić w Visitors Center lub w Goulding’s Lodge. Gdyby nie fakt, że dostaliśmy minivana i  jego ubezpieczenie, z pewnością nie odważylibyśmy się tędy pojechać. A byłaby to wielka strata, bo ok. 20 milowa przejażdżka jest zdecydowanie warta tych niedogodności. Skały w dolinie tworzą bajeczne kompozycje, zachwycając na każdym kroku, natomiast dobrze ulokowane na trasie, punkty widokowe pozwalają na zrobienie wspaniałych zdjęć. Jeśli nie goni was czas, sądzę, że warto jest pozostać w dolinie, aż do zachodu słońca, kiedy promienie padają na skały barwiąc je na nieziemsko czerwony kolor. Nas jak zwykle czas gonił, lecz swój zachód słońca mieliśmy okazję ujrzeć w Wielkim Kanionie…

200 mil na zachód od Monument Valley znajduje się prawdopodobnie najbardziej niezwykłe miejsce w całych Stanach Zjednoczonych. Tak macie rację - to nic innego jak Wielki Kanion. W miarę jak się do niego zbliżamy, emocje sięgają zenitu, kiedy jesteśmy na granicy parku nie możemy się już doczekać, kiedy dojeżdżamy do Lipan Point  – czas jakby się zatrzymuje. W około słychać jedynie ciche odgłosy opadających szczęk turystów. Oczy natomiast, widzą coś tak niesamowitego, że próba opisania nie oddałaby nawet cząstki tego, czym w istocie jest Wielki (bardzo Wielki!) Kanion. Ba, nawet zdjęcia nie potrafią oddać tego, co widzi człowiek będąc tam osobiście. Co najciekawsze, kanion jest tak głęboki, że sprawcę całego zamieszanie – rzekę Kolorado widzimy tylko w nielicznych miejscach, w większości jest szczelnie zasłonięta przez skały.

W punkcie Desert View znajduje się wieża widokowa, która pozwala obejrzeć kanion z większej wysokości. Według mnie, to nic szczególnie ciekawego, jedyna różnica to więcej turystów na metr kwadratowy. Robimy ostatnie fotografie, i ruszamy dalej. Dzień zbliża się ku końcowi, a dziś mamy w planach zobaczenie całego Desert View Drive – trasy widokowej biegnącej wzdłuż południowej ściany, od Grand Canyon Village, do wschodniej granicy parku.

Przy Grandview Point znajdujemy zejście w głąb kanionu, co bardzo nas uszczęśliwia, bo do końca nie byliśmy pewni czy istnieje możliwość zejścia do brzegu rzeki Kolorado. Na ścieżce spotykamy dwóch wycieńczonych Hiszpanów zmierzających w górę. Nie mówią zbyt dobrze po angielsku, ale udaje nam się dowiedzieć, że są w trasie od trzech dni, widzieli rzekę i że zaczynali w GC Village. To wszystko co chcemy wiedzieć, w głowach układamy już plany na następny dzień.

Pierwsze co robimy w miasteczku to udajemy się do Visitors Center i tam małe zaskoczenie, w prawdzie do dna wielkiego kanionu wiedzie szlak, jednak całe Visitors Center, a jak to później odkrywamy - pół miasteczka, jest obwieszone plakatami o treści: „Don’t kill yourself, by attempting to hike from the canyon rim to the river and back in one day” (Nie zabij się, próbując wspinaczki z krawędzi kanionu do rzeki i powrotem w ciągu jednego dnia). Hmmm… czyżby nasz plan miał lec w gruzach? O tym mamy przekonać się dopiero jutro.

Dziś postanawiamy przespacerować się jeszcze do Bright Angel Trailhead, skąd wyruszają szlaki w dół. W drodze zaskakuje nas (co za przypadek ;) ) cudowny zachód słońca, gra światła i cienia sprawia, że piękno Kanionu jeszcze się potęguje. Zmęczeni po całym dniu wrażeń udajemy się do Mother Campground na nocleg. Jest to ogromne pole namiotowe w GC Village (miejsca trzeba rezerwować z wyprzedzeniem), miejsce na samochód i namiot kosztuje 18$, dodatkowo trzeba płacić za prysznice i pranie. Spać kładziemy się kolo 21.00, jutro czeka nas starce z tym niesamowitym dziełem natury.

  • Monument Valley
  • Monument Valley
  • Monument Valley
  • Monument Valley
  • Monument Valley
  • Monument Valley
  • Monument Valley
  • Grand Canyon
  • Grand Canyon
  • Grand Canyon
  • Grand Canyon
  • Grand Canyon

Budzimy się wcześnie, tak aby o godzinie 7.00 być już na szlaku. Nie wiemy jeszcze czy zejdziemy na sam dół do rzeki, czy dojdziemy tylko do Plateau Point, z którego można zobaczyć spory odcinek Kolorado, z wysokości „jedynie” 400 metrów. Prawdę mówiąc, wielkość Kanionu Kolorado można pojąć tylko i wyłącznie wybierając się na taką przeprawę. Widoki ze szlaku są naprawdę niezwykłe, a spojrzenie w górę, trochę przeraża (póki co nikt nie zbudował kolejki linowej ;) ). Pierwszy odcinek poszedł nam naprawdę nieźle, w Indian Garden (7,5km od Bright Angel Trailhead) jesteśmy po ok. 1,5h schodzenia. Po drodze można uzupełnić wodę pitną w dwóch punktach rozmieszczonych na szlaku.

Indian Garden to coś na kształt oazy przeznaczonej na pole namiotowe, w którym według władz Parku należy przenocować, jeżeli planuje się zejście do rzeki. Muszę przyznać, że nazwa Garden pasuje tu idealnie, miejsce to diametralnie różni się od zbocza kanionu, rosną tu liczne drzewa, kaktusy, kwiaty które, zmieniają ten zakątek w wyjątkowo barwne miejsce. Jest to ostatni moment na podjęcie decyzji na temat dalszych planów, bo tu szlak rozchodzi się. W lewo na, Plateau Point oraz na zejście do samego dna. My jak to typowi młodzi „rozsądni” ludzie stwierdzamy, że nie jest z nami najgorzej, mamy wystarczająco czasu, by zejść na dół i w ostateczności bardzo wolno doczłapać sie z powrotem przed zachodem słońca. Uzupełniwszy wodę (Indian Garden to ostatni punkt gdzie można to zrobić!) ruszamy w dalszą drogę ku Kolorado.

Do rzeki prowadzi 2 kilometrowy trakt, tutaj jednak schodzenie nie jest tak monotonne. Pomijając już zapierające dech w piersiach widoki (w kanionie to norma), od czasu do czasu mijamy przepływające, strumienie, ciekawe rzeźby skalne oraz dużo więcej roślinności. Po 45 minutach schodzenia wreszcie, za kolejnym zakrętem wyłania się nasz dzisiejszy cel, nie kto inny jak rzeka Kolorado – wartka, potężna, potwornie zamulona, a jednak tak niesamowita (ukształtowała w końcu cały ten cud natury). Mamy teraz czas, aby oddać się podróżniczemu rytuałowi, obfotografowania każdego centymetra rzeki, nie za dużo jednak, za chwilę miało nas czekać 10km, nie takiej już łatwej wspinaczki. Na dole jemy szybko drugie śniadanie, no i w górę.

Muszę wam powiedzieć, że w druga stronę szlak wygląda zupełnie inaczej. Niby kamienie te same, w sumie to drzewo mijaliśmy, ale trakt jakby bardziej nachylony, słońce jakoś mocniej świeci, a i wody też jakoś szybciej ubywa. No nic… trzeba iść dalej. Pamiętam, że właśnie wtedy po raz pierwszy spotykamy turystów zjeżdżających w dół na mułach. I tutaj szybka rada – nigdy (NIGDY!) nie decydujcie się na taką „atrakcję”. Po pierwsze: muły jadą jeden za drugim, więc przez większość trasy będziecie wąchać tyłek tego zwierzaka, który jedzie przed wami. Po drugie: muły idące po piaskowej ścieżce wzburzają tumany piasku, którego sporo nawdychacie się przemierzając 20 kilometrowy szlak. Po trzecie: czy wspominałem już jak pachną muły? No, skoro tę kwestię mamy już omówioną, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby przenieść się godzinę do przodu, z powrotem do Indiańskiego Ogrodu.

Ponieważ nie czujemy zmęczenia, podejmujemy dość karkołomną decyzję - Plateau Point jest 1 milę stąd, skoro już tu jesteśmy, to czemu by go nie odwiedzić. Na początku nie jestem ku temu skłonny, ale ponieważ chłopaki wydają się zdeterminowani, ja również się decyduję. I powiem wam - warto! Jestem skłonny stwierdzić, że to miejsce jest o wiele ciekawsze niż sam brzeg rzeki. Widać z niego poszarpaną rzeźbę terenu oraz Kolorado – w kolorze kawy z mlekiem J. Mamy szczęście, bo na zdjęciach udaje nam się uchwycić osoby, które zdecydowały się przemierzyć rzekę pontonami lub kajakami. Jest już koło godziny 13.00, więc czas najwyższy się zbierać. Zatrzymujemy się raz jeszcze w ogrodzie, gdzie wymieniamy swoje doświadczenia z grupą amerykanów, która dopiero zamierzała zejść do brzegu rzeki, uzupełniamy wodę i chcąc nie chcąc, ruszamy w górę.

Już na początku trasy postanawiamy się rozdzielić, by wzajemnie sobie nie przeszkadzać. Aby nie przedłużać – to było prawdopodobnie najbardziej wyczerpujące 4,5h w moim życiu! Niemiłosiernie prażące słońce, duża stromizna i walka z samym sobą, to było naprawdę wielkie wyzwanie! W końcu o godz. 16.30 po 8,5h wędrówki, jako ostatni staję na szczycie. To co zobaczyłem w Wielkim Kanionie było warte każdej kropli potu, każdego kroku, który zrobiłem, było wisienką na torcie całego stanu Arizona!

  • Grand Canyon
  • Grand Canyon
  • Grand Canyon
  • Grand Canyon
  • Grand Canyon
  • Grand Canyon
  • Grand Canyon

Pozostawienie Wielkiego Kanionu za plecami nie jest łatwe. Dla nas oznacza to pożegnanie z Arizoną, która zostanie przez nas zapamiętana na bardzo, bardzo długo. Na pocieszenie pozostało nam powiedzenie: „Coś się kończy coś się zaczyna”, a ponieważ zmierzamy do słonecznej Kalifornii, przyszłość rysuje się w dość ciepłych barwach. Nasza droga na zachodnie wybrzeże ma jednak, jeszcze jeden przystanek – Las Vegas.

Nim jednak przejdziemy do miasta kasyn muszę wspomnieć o jednej niespodziance jaka spotkała nas na trasie. Jadąc międzystanową nr 93, w drodze do Las Vegas, nie ma możliwości ominięcia, tamy Hoovera, która jest punktem granicznym między Arizoną i Nevadą. Kiedy przyjeżdżamy na miejsce okazuje się, że wszystkie miejsca parkingowe są zajęte, co oznaczało dla nas jedno, zapory Hoovera nie zobaczymy – następny parking jest prawdopodobnie w Boulder City kilkanaście mil stąd. Lekko podirytowani, ruszamy do Vegas, innej opcji nie ma. No i tu się mylimy ;)! Jakieś 1,5 km od tamy, za zakrętem pokazuje nam się niezwykły krajobraz. Pośród zupełnie wysuszonych (niemal marsjańskich) równin, wyłania się turkusowo niebieskie jezioro. Nie zastanawiamy się długo… skręcamy! Szybki rzut oka do atlasu… Lake Mead Recreation Area, brzmi nieźle!

Podjeżdżamy pod rogatkę, za wstęp płacimy 5$ i dostajemy jeszcze mapkę. Jak się z niej dowiadujemy, Jezioro Mead to sztuczny rezerwuar powstały po zbudowaniu Zapory Hoovera na rzece Kolorado. Więcej nam do szczęścia nie potrzeba. Przy temperaturze zbliżającej się do 40 stopni Celsjusza, możliwość popływania w chłodnej wodzie to wręcz zbawienie. Jeśli doda się do tego, że jest to ta sama woda, którą podziwialiśmy w Wielkim Kanionie, oraz fakt, że pływamy praktycznie na środku pustyni. Tworzy to oszałamiająca wręcz mieszankę. Zostajemy tam, aż to zachodu słońca – nie ma sensu pojawiać się w Las Vegas w  środku dnia J.

Około godziny 20.00 przybywamy do Vegas, najpierw odwiedzamy „rent-a-car” center, bo musimy podmienić samochód – do Los Angeles pojedziemy już innym. Tutaj automaty do gier rozstawione są, nawet w wypożyczalniach samochodów – i właśnie tu postanawiamy spróbować naszego szczęścia, a więc przegrywamy 1$.

O 22.00 jesteśmy już przy Las Vegas Strip – głównej ulicy, przy której zlokalizowana jest większość atrakcji miasta. O miejsca parkingowe nie trzeba się troszczyć, większość kasyn i hoteli w centrum oferuje je za darmo. Ponieważ nie mamy zbyt wiele czasu, decydujemy się jedynie na spacer wzdłuż Strip. Nie chciałbym wyjść tu na malkontenta, ale Las Vegas nie wywarło na mnie pozytywnego wrażenia. Wylewający się zewsząd kicz i tandeta hoteli--kasyn ucharakteryzowanych na różne światowe atrakcje - zdecydowanie mnie nie pociąga, no ale co kto lubi. Znajdujemy tu miniaturowy Manhattan, Wenecję, Paryż z wieżą Eiffla, kasyno z Monte Carlo, czy nawet kompleks Luxor utrzymany w klimatach starożytnego Egiptu – ogromne kasyno w kształcie piramidy i sfinks. To co w istocie bardzo mi się spodobało to słynne kasyno Bellagio oraz Bellagio’s Dancing Fountains – czyli połączenie światła, muzyki no i oczywiście strumieni wody, które razem potrafią stworzyć coś magicznego. Pokazy odbywają się co 15 minut, więc nie musimy się martwić, że je przeoczymy. Wspólnie decydujemy, że czas już wracać, zbliża się północ, a jeszcze tej nocy planujemy przedostać się do Los Angeles, no ale to już inna historia…

W ciągu 6 dni zrobiliśmy 1700km, zobaczyliśmy najsłynniejsze miejsca Arizony, poznaliśmy kulturę Indian, rzuciliśmy wyzwanie Wielkiemu Kanionowi, robiliśmy blisko 2000 zdjęć, wyczerpaliśmy limit szczęścia na najbliższe 10 lat, a przede wszystkim świetnie się bawiliśmy. Jestem przekonany, że południe USA zagości w naszych sercach na długie lata.

 

Jeśli chcesz poczytać o moich innych przygodach, zapraszam na:
~ www.volfee.wordpress.com

  • Lake Mead
  • Lake Mead
  • Lav Vegas
  • Las Vegas

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. lmichorowski
    lmichorowski (11.06.2012 0:20)
    Byłem w tych stronach już dość dawno, bo w 2003 roku - miło było mi więc odświeżyć swoje wspomnienia, no i poznać parę nowych miejsc (nasza trasa nie wiodła - niestety - przez Nowy Meksyk). Dzięki za fajne zdjęcia i wyczerpującą, ciekawą relację słowną. W wolnej chwili zapraszam na moją podróż po zachodnich stanach USA ("Wild, wild West"). Pozdrawiam.
  2. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (09.12.2010 9:13)
    Fajna relacja i dużo ciekawych zdjęć. Byłem w tamtych stronach .... lat (duuuużo) temu. Miło powspominać.
    Pzdr/bARtek
  3. voyager747
    voyager747 (04.12.2010 21:32)
    Ja tam Cię do niczego nie namawiam, jak chcesz to pisz, a jak nie, to nie ):
  4. kuniu_ock
    kuniu_ock (03.12.2010 18:33)
    hahaha! :D ;P
  5. city_hopper
    city_hopper (30.11.2010 21:23)
    Bardzo interesująca relacja, rozumiem, że c.d.n. ? ;-)
  6. dino
    dino (30.11.2010 21:10) +3
    No pięknie, kolejny podróżnik pasjonujący się "dziczyzną".

    Z jednej strony Wielki Kanion to taki Nowy Jork krajobrazów, mania wielkości i kupa turystów, z drugiej coś zupełnie innego, przestrzeń, potęga przyrody. A jak się znajdzie odludne miejsce ja mi (Toroweep) to dochodzą niezapomniane odczucia na całe życie... zajebiście jest stać na krawędzi przepaści....


    :)
  7. voyager747
    voyager747 (26.11.2010 20:33) +2
    Ja to wiem, bo woda tam jest zawsze zimna :) Zawsze ludziom o tym piszę.Ja za pierwszym razem we wrześniu chyba do połowy wszedłem do oceanu :) Po LA jeździliśmy i samochodem i autobusami. Mieszkaliśmy w Inglewood niedaleko LAX, w Mariottie i raz w Hiltonie. Nic się nam nie stało :)
    Może trochę samych fotek wrzucisz z LA ? Dość mało ich jest tutaj.
    Już pisałem o tym wiele razy, że jak jechaliśmy autobusem, to też byliśmy jedynymi białymi. Nawet kiedyś jakiś pan ustąpił miejsca w autobusie mojej żonie jak wracaliśmy z centrum do hotelu.
    Ja lubię LA, chociaż też wszędzie w necie ludzie piszą, że jest słabe ( jak o LV) :)
  8. przemyslaw.wilk
    przemyslaw.wilk (26.11.2010 20:21) +3
    @chelsea & @vojager747
    Niestety muszę was zasmucić :), ale kolejnej relacji z USA 2010 raczej nie planuję, przynajmniej nie w najbliższym czasie. Nie będę pisał o Nowym Yorku, bo takich relacji jest w Internecie masa, a poza tym w każdym przewodniku, można znaleźć o NY więcej informacji niż w istocie potrzeba.
    Jeśli chodzi o wyjazd do LA... hmmm... jak by to ująć... nie poszedł on nam najlepiej. Założeniem wyjazdu był odpoczynek po Campie, zwiedzaniu i pracy w NY oraz odwiedzeniu Arizony. W planach mieliśmy, więc spędzanie mnóstwo czasu na plaży, opalając się, pływając i słuchając Beach Boysów :). W LA (a właściwie w Long Beach) byliśmy od 14.09 do 20.09 - jak się okazało ciut po sezonie...
    Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale podczas naszego pobytu plaże były zupełnie puste, a woda zimna jak... hmmm... lód. :) (kilka dni po powrocie z zachodu pływaliśmy w o wiele cieplejszym nowojorskim Atlantyku). Zdaje się, że również pogoda była przeciwko nam, bo przez 4 z 7 dni było pochmurno! (w Kalifornii! Miejscu, gdzie słońce świeci ponoć 360 dni w roku!).
    Musieliśmy, więc ratować się zwiedzaniem miasta, problem w tym że nie byliśmy do tego zupełnie przygotowani. Znaliśmy oczywiście główne atrakcje miasta, które i tak któregoś dnia planowaliśmy odwiedzić. Jednak bez samochodu byliśmy skazani na transport lokalny, który w LA jest dość... specyficzny. Przede wszystkim jest tak zawiły, nielogiczny i źle oznakowany, że zrozumieć go mogą chyba tylko równie zawili i nielogiczni mieszkańcy zachodniego wybrzeża. Po drugie jest on skierowany raczej do ludzi biednych, a to oznacza, że większość czasu byliśmy jedynymi białymi w wagonie i... zgadnijcie na kogo się wszyscy patrzyli ;)? Dodam jeszcze, że do centrum jechaliśmy przez Compton i Inglewood, dzielnice, które nie cieszą się najlepszą sławą nawet wśród lokalnych...
    Tak, więc wybierając się do LA warto zaopatrzyć się w samochód. Miasto jest naprawdę ogromne i przejazd koleją miejską zwaną tutaj "Metro" zajmuje strasznie dużo czasu.
    Wracając jednak do kolejnych relacji. Przyznam, że zastanawiam się czy nie napisać czegoś o samym programie work&travel Camp America i życiu na Campie. Takie informacje z pewnością komuś się przydadzą, choć póki co nie wiem jeszcze kiedy, czy i w jakiej formie to powstanie.

    @Krzyśku
    Pardonne moi... kuniu. Jak zwykle czytam szybciej niż dokładniej... ;)

    @avill
    Witaj! :P

    @ye2bnik
    Powiem ci, że gdybym miał raz jeszcze zaplanować taki wyjazd mając tę wiedzę co dzisiaj, to jedyne co bym zmienił to dodałbym sobie tydzień czasu w Wielkim Kanionie. Wyjeżdżając, strasznie żałowaliśmy, że nie możemy zostać dłużej i powędrować sobie pieszymi szlakami wśród ścian kanionu lub spłynąć rzeką w kajaku lub pontonie. Czas, który poświęciliśmy w pozostałych miejscach jest w mojej opinii wystarczający. Nie znaczy to jednak, że nie można tam zostać dłużej, bo np. w takim Monument Valley można zobaczyć jeszcze 2 pobliskie kaniony i jeszcze więcej ostańców skalnych albo udać się na kuńską (:P) przejażdżkę ( zkowbojenie maksymalne :) ).

    @dzudzula
    Nie mów hop, bo się nawet nie obejrzysz i skończysz tak jak ja ;). Zawsze marzyłem o tym, aby zobaczyć Wielki Kanion, ale w życiu nie przypuszczałem, że uda mi się to osiągnąć przed dwudziestymi urodzinami. Marzenia się spełniają... :D.
  9. dzundzula
    dzundzula (26.11.2010 17:21) +1
    Super opisane. Zabawnie i fascynująco. Nigdy nie myslałam nawet o wyjezdzie do Stanów i pewnie nie wyjadę ale te zdjęcia bardzo zachęcają do podróży...
  10. ye2bnik
    ye2bnik (26.11.2010 9:57) +2
    Przyznam, że to wielce obiecujący "pierwszy raz" :)
    Faktycznie, wyprawa "na szybko". Ale całkowicie rozumiem - coś za coś. W każdym z tych miejsc pewnie spokojnie można spędzić kilka dni, ale jednocześnie konieczność rezygnacji z zobaczenia innych byłaby wyrzutem sumienia :)
  11. avill
    avill (25.11.2010 22:31) +1
    Witaj,
    gratuluję udanego debiutu na Kolumberze i przyłączam się do słów Michała (chelsea), czekam na kolejne relacje z USA.
    Pozdrawiam:)
  12. kuniu_ock
    kuniu_ock (25.11.2010 21:55) +2
    Hyhy... kolejny nieszczęśnik.... :P Przemku, wybacz, ale za "konia" będziesz przeciągnięty pod kilem ;) :P Jesteś drugą osobą dzisiaj, która mnie "skońszczyła" :D hehe :) A to "ock" na końcu można sobie spokojnie darować :)
    Najlepiej po prostu posługiwać się imieniem ;)

    Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że uprzedzenia i stereotypy to nic dobrego (zresztą wspomniałem już o tym wcześniej, no i w wieeeelu innych moich wpisach na Kolumberze). Dlatego mimo jakichś uprzedzeń staram się podchodzić obiektywnie. Jak zresztą zauważył Voyager kilka wpisów niżej :) Sławku, owszem, pisałem :) I nadal podtrzymuję swoje zdanie :) Jest różnica - owszem - zdarzyło mi się wyjechać do Wawy "poznawczo", zobaczyłem kawałek miasta, ciekawe miejsca. Ale to przeciez nie przeczy temu, co mówię odkąd pamiętam: tak, nie lubię tego czy tamtego, ale to nie znaczy, że "to coś" nie ma swoich dobrych stron. Mówię zupełnie świadomie - w tym i tym nie podoba mi się to i to. Wychowałem się wśród lasów, łąk, jezior, więc wielkie miasta są dla mnie okropne - pośpiech, beton, asfalt, hałas, dym. Nie znaczy to, że nie mają plusów - chociażby nie ma problemu z robieniem zakupów, jest gdzie pójść w wolnym czasie, jest gdzie spotkac się ze znajomymi, czy druga połówką (względnie ćwiartką, jak kto woli :P). Jeżeli już o Warszawie mowa - ostatnio spędziłem niedzielę w Łazienkach. Był to dla mnie ogromny relaks po tym, jak idąc miastem nie mogłem się dogadać z koleżanką, bo z racji hałasu ulicznego po prostu nie słyszeliśmy siebie nawzajem.
    Doświadczyłem w pewnym stopniu naszej stolicy i przełamało to kilka stereotypów. Zresztą - odkąd pamiętam to staram się nie uprzedzać do niczego bo wiem, że nieuzasadnione uprzedzenie jest krzywdzące i oszukańcze. Tak, podoba mi się to, co widziałem. Jednakże nie zmieni to mojego podejścia do wielkich miast - po prostu nie są dla mnie. Męczą mnie okrutnie.
    Dlatego też nie mówię, że Vegas jest do bani. Raz - że nie byłem. Dwa - to, że ma jakieś cechy, które mi nie odpowiadają, nie znaczy, że muszę od razu skreślać. Podobnież nie mówię, że Ameryka jest do bani. Jak Sławek napisał - jest tam bardzo różnorodnie. Jest to wielce pozytywne.
    Ok, ale o innych rzeczach już nie będe pisał, zaczynam zanudzać i klepać trzy po trzy :D :P
    W tym przypadku - bez względu jak piękna byłaby owa córka, to w dalszym ciągu wolę teściową, mimo iż znam plusy córki* :P

    ---
    *) przypominam, że jest to tylko porównanie, a nie jakies tam.. preferencje... ;P
  13. voyager747
    voyager747 (25.11.2010 20:29) +1
    a LA będzie ?
  14. voyager747
    voyager747 (25.11.2010 20:25) +2
    USA to wielki i bardzo różnorodny kraj, różne są miasta, różne krajobrazy, różni ludzie.
  15. przemyslaw.wilk
    przemyslaw.wilk (25.11.2010 20:20) +3
    Witaj koniu_ock!
    Ja również wolę dzikie odstępy od tłoku miast, dlatego wybraliśmy właśnie taki kierunek. Kiedy jednak trochę się w USA pobędzie, zaczyna sprawiać wrażenie, że więcej tu jednak terenów dzikich niż metropolii.

    Podczas wyjazdu do USA, jechałem z pokaźną torbą stereotypów i "poglądów" innych ludzi na mieszkańców Ameryki. Po 3 miesiącach pobytu, wiele razy przekonałem się jak bardzo różnią się one od rzeczywistości. Nie mam tu na myśli, że Amerykanie to naród bez wad, bo w istocie posiadają tych wad bardzo wiele. Jednak w gruncie rzeczy (mówię tu o ludziach, których poznałem) to bardzo sympatyczne, uczciwe oraz zaskakująco chętne do pomocy osoby.

    Bardzo cieszy mnie to, że podobała Ci się moja relacja.
    Pozdrawiam i... jarrrrr.... :D
  16. voyager747
    voyager747 (25.11.2010 20:11) +1
    aaa, Przemek nie napisał, że ni znosi wielkich miast, napisał, że pojechali do Los Angeles, a ono znacznie większe :)
  17. voyager747
    voyager747 (25.11.2010 20:04) +2
    oj tam Krzychu, o Warszawie też tak pisałeś kiedyś :)
  18. kuniu_ock
    kuniu_ock (25.11.2010 20:03) +1
    Aaahh... wybacz zakręcenie... Zawsze o czymś zapominam...
    Wielce udany debiut! :D Witam na Kolumberze :)
  19. kuniu_ock
    kuniu_ock (25.11.2010 20:01) +3
    Ahoj Przemku :)
    Naprawdę fajowa relacja :D troszkę dołączę się do Chelsea - sam zastanawiałem się co do początku wyprawy, ale Twój komentarz rozwiązał sprawę :)
    Teraz pewna myśl, która mi się nasuwa... Otóż - z jednej strony zgodzę się z Voyagerem - trzeba pobyć gdzieś troszkę dłużej by poznać miejsce, taki kilkugodzinny pobyt to tylko "po łebkach", zdecydowanie za mało, by móc obiektywnie ocenić. ALE wszystko ma swoje dwie strony medalu, więc także nie zgodzę się ze słowami Voya. Dlaczego? Ponieważ każdy lubi coś innego. Osobiście - nie znoszę wielkich miast, nie znoszę komercji, nie znoszę koncertów pod publikę. Jak to mówią - jeden woli córkę, inny matkę. Dlatego właśnie wolę "nieucywilizowane" zakątki globu, dziewicze ostępy, właśnie w takie miejsca mnie ciągnie, nie zaś do zatłoczonych miejsc typu np Vegas (miejsce, w którym "powinno się być").
    Podobnież - nie jestem przekonany do Stanów Zjednoczonych. Fakt - nigdy nie byłem (i pewnie nigdy nie będę), więc nie powinienem oceniać. Wiem - na pewno jest tam masa pięknych miejsc wartych zwiedzenia. Jednakże mam jakąś awersję co do kontynentu Ameryki Północnej (może bardziej jako do USA, niż jako do kontynentu..). Do Ameryki Środkowej i Południowej zaś - nie.
    Nie, nie pomyśl sobie, że neguję Twoją podróż. Twoja relacja naprawdę bardzo mi się podoba :D Przeczytałem jednym tchem :) Zdjęcia z kanionu i zapory - dla mnie miodzio :D
    Po prostu subiektywność.. Jeżeli kontynent to teściowa, a państwo (USA) to córka, to ja zdecydowanie wolę teściową :D
    Pozdrawiam :)
  20. voyager747
    voyager747 (25.11.2010 12:42) +3
    to my tak dobrze nie mamy i musimy podróże rozpoczynać np. w Warszawie, a to znacznie dalej :)
  21. przemyslaw.wilk
    przemyslaw.wilk (25.11.2010 10:12) +3
    Witaj, Chelsea.
    Moim celem w przypadku tej realcji, było przekazanie jak najwiekszej liczby informacji zwiazanych bezpośrednio z miejscami, które odwiedziłem, nie zaś opisanie mojego pobytu w Stanach.
    Sam podczas planowania tej wyprawy niejednokrotnie posiłkowałem znalezionymi w Internecie relacjami podróżników. Moje "sprawozdanie" ;) jest niejako podziękowaniem, za otrzymaną pomoc oraz próbą wyciągnięcia ręki do innych osób, które chciałyby zwiedzić tamte rejony.

    Co do "amerykańskich wojaży" ;) - Na codzień mieszkam i studiuję w Łodzi. Do USA udałem się z programem "Camp America", gdzie najpierw przez 2 miesiące pracowałem na obozie amerykańskich skautów w stanie New York. Wyprawa zaczęła się tak naprawdę na lotnisku La Guardia w Nowym Jorku, ale stwierdziłem, że jest to raczej mało istotny element wyprawy, niespecjalnie warty opisania.

    Pozdrawiam
  22. voyager747
    voyager747 (24.11.2010 23:48) +1
    ooo, grałaś troszkę ? :)
  23. voyager747
    voyager747 (24.11.2010 22:59) +3
    :)) Ja przegrałem 20 dolarów w kasynie, potem znowu 20 i potem jeszcze parę :) Oprócz kasyn są fajne miejsca, typu: wieża Stratosphere i tam wszystkie zabawki, typu Big Shot. Można też pójść na przedstawienie Cirque du Soleil, w Bellagio kiedyś było, nie wiem jak teraz. Można na jakąś fajną walkę do MGM, jak my byliśmy kiedyś, to Kliczko walczył. W Ceasars Palce chyba ciągle Celine Dion występuje, jeśli ktoś lubi i sporo tego można by tam znaleźć. Kolejka w New Yor New York też fajna :)
  24. przemyslaw.wilk
    przemyslaw.wilk (24.11.2010 22:52) +2
    Muszę przyznać, że Las Vegas było dla nas tak naprawdę miastem przesiadkowym. Początkowo planowaliśmy, że zostaniemy w mieście dłużej, a do LA udamy się Greyhoundem. Ostatecznie zdecydowaliśmy się jednak pojechać tam samochodem.
    Ja żałuję, że nie mogłem wejść, do kasyna, przegrać kilka dolarów i faktycznie poczuć klimat Vegas, no ale tutaj barierą nie do pokonania jest mój wiek.
    Pozdrawiam
  25. voyager747
    voyager747 (24.11.2010 22:35) +1
    a... też za pierwszym razem pojechaliśmy z Los Angeles samochodem, przez Vegas i do QartermasterPoint samochodem, a potem wróciliśmy tej samej doby, kawał drogi :)
  26. voyager747
    voyager747 (24.11.2010 22:33) +4
    Moim skromnym zdaniem trochę krótko, żeby poznać miasto, zobaczyć cokolwiek. Na pewno warto tam zatrzymać się na dłużej i wtedy wyrobić sobie zdanie. To taki stereotyp : Las Vegas to kicha i kicz :) Prawie zawsze piszą tak ludzie, którzy byli tam 2 godziny. Tak czy owak jak ktoś woli przyrodę, to bardzo blisko Vegas, są dwa super miejsca:Red Rock Canyon i Valley Of Fire, polecam.
    Dałem plusa na podróż i zdjęcia, pozdrawiam.
  27. przemyslaw.wilk
    przemyslaw.wilk (24.11.2010 22:26) +1
    Ze 3 godziny może. Rano chcieliśmy być już w Los Angeles.
  28. voyager747
    voyager747 (24.11.2010 22:22) +2
    to ile byliście w Las Vegas ? 2 godziny ?