Mamy Nowy Rok 2010. Kolejny rok parzysty, który dla mnie zapowiada się bardzo ciekawie.

W 2008 odbyliśmy z moim przyjacielem plener fotograficzny na południowym zachodzie Stanów Zjednoczonych (HUmmerem po HAmeryce), w Utah i Arizonie. Teraz czeka nas za kilka dni kolejna wyprawa.

 Wyprawa - to może za dużo powiedziane. Podróżnikiem jeszcze nie jestem, takim jak wielcy odkrywcy na miarę Kolumba, Magellana, czy Kapuścińskiego, Pałkiewicza i Cejrowskiego. Tam dokąd jadę już nie ma prawie białych plam na mapie. Zwykły urlop to znowu za mało, żeby tak określić wyjazd na trzy tygodnie z czego dwa w nieznanym miejscu. Nieznanym o tyle, że nie odwiedzonym osobiście, ale takim,  gdzie po raz kolejny odczuję wrażenie, że jestem jak w domu. Jakbym tu był już nie raz. Dejavu? Mam taką szczerą nadzieję.

 Wyprawa, bo mamy przywieźć łupy. Ale nikomu i niczemu nie stanie się krzywda. Nie szukamy wspaniałych przypraw choć te zdobycze nadają smak życiu. To wyprawa po wrażenia wszystkimi zmysłami i po ich pamięć w postaci zdjęć. Na te ostatnie liczymy, my dwaj, zakręceni fotografowie amatorzy. Robieniu zdjęć podporządkowaliśmy plan naszego wyjazdu.

 Nie będzie to poznanie całego kraju, bo to niemożliwe. Nie da się opisać wszystkiego widząc tylko maleńki fragment kultury, miast, ludzi i przyrody, zwierząt, amazońskiej puszczy. Ale można poczuć smak i potem wracać z tęsknotą za kolorami, zapachami i dźwiękami.

Inspiracją do wyjazdu były relacje z Kolumbera: 

Smoka Wawelskiego

Izy Kuczyńskiej

Mapewa.

 Dzięki ich kontaktom, informacjom, wskazówkom nasza podróż jest moim zdaniem lepiej przygotowana.  Wiele innych źródeł było bardzo pomocnych przy podejmowaniu decyzji co zobaczyć. 

Relacja z podróży, w miarę możliwości na bieżąco, będzie pojawiała się tutaj, na Kolumberze oraz na blogu Krzysztofa w jęz. angielskim: photochrisl.blogspot.com

  • Ekwador

 Gdzieś pod koniec lipca 2009 spotkaliśmy się z Krzysztofem w niestety już zamkniętej knajpie “Rodeo Drive American” na rogu Chmielnej i Nowego Światu, żeby sprecyzować nasze plany wyjazdowe. Zamówiliśmy coś do jedzenia i jakąś butelkę, wyjęliśmy laptopy (było WiFi), książki, mapy i zaczęliśmy podróż palcem po świecie. Kolumber był wtedy również otwarty. Po moim roku obecności na tym portalu podróżniczym mam wielu znajomych, których doświadczenia pozwalają lepiej przygotować się do kolejnych wyjazdów.

 Krzysztof dopiero co wrócił z Norwegii, ja z Hiszpanii. Braliśmy pod uwagę różne miejsca, ale raczej na zachód od Polski. W Stanach byliśmy kilka razy. Nasza wspólna wyprawa fotograficzna na wiosnę 2008 przyniosła wiele ciekawych zdjęć i mnóstwo wspomnień. Mogliśmy wrócić tam o innej porze roku. Albo wybrać zupełnie inne miejsce.

 Myśleliśmy o Alasce. Ta destynacja wiele razy była na tapecie. Wymaga pojechania w porze naszego lata, żeby nie zamarznąć. Ale i pobyt tam musiałby trwać przynajmniej trzy tygodnie, żeby zobaczyć jak najwięcej.

Innym miejscem, które kusi krajobrazem jest dół Ameryki Południowej - park Torres del Paine, Ushuaia i ….Antarktyda (kiedyś z pewnością do odwiedzenia). Tu z kolei terminem wyjazdu musi być w naszej zimie.

Może jakieś Karaiby, albo Ameryka Środkowa - bardzo ciekawym miejscem jest Baja California z możliwością oglądania migracji orek i innych waleni. Termin narzuca sama przyroda - okresowa wędrówka zwierząt. To samo dotyczy Florydy i migracji ptaków.

 Kiedyś wpadła mi w ręce, porządnie wydana, w jęz. angielskim, w twardej oprawie, książka "World Travel: A Guide to International Ecojourneys" - zbiór porad dla osób zainteresowanych poznawaniem świata przyrody na całej kuli ziemskiej. Z naszych rodzimych polskich miejsc są wymienione trzy: Tatry (Karpaty), Białowieża i Biebrza. Ta książka to niezła ściągawka do przygotowania wyprawy. M.in. zawiera kalendarz ciekawych przyrodniczo wydarzeń rozpisanych na regiony świata i miesiące.

 Biorąc pod uwagę ilość dni urlopowych, które mamy do dyspozycji wyszło, że najlepiej będzie pojechać na początku roku, bo limit dni wolnych znów się napełni. A porównując termin z tabelą z książki wyszło, że ciekawym rejonem do pojechania będzie Ameryka Południowa.
Nareszcie! Z tą myślą kiedyś podjęliśmy obaj naukę hiszpańskiego. Ta kultura mnie interesuje, lubię muzykę. Fascynuje mnie przyroda krajów, gdzie się mówi w tym języku. A po przeczytaniu na Kolumberze wspomnianych podróży Smoka i Izy, Ekwador wydał się miejscem bardzo ciekawym. Ciekawym pod każdym względem dla fotografa, aż mi trudno ogarnąć mnogość tematów:

     - prawie 1/5 wszystkich gatunków ptaków (w tym tukany, papugi, wszystkie morskie z Galapagos - fregaty), 

   - inne zwierzaki (żółwie, iguany, foki), 

   - podwodny świat morski - rafa,

   - motyle,

   - ponad 3000 gatunków orchidei (jedziemy na wiosnę) i inne kwiaty, 

   - krajobrazy z wulkanami, morzem, 

   - Amazonia (postanowione - jedziemy do dżungli)

   - a przy okazji, po drodze Floryda z jej parkami narodowymi - Everglades w porze migracji ptaków,

   - samoloty - 10 lotów po drodze i różne lotniska.

 

 Żelaznym punktem podróży do Ekwadoru muszą być cudowne Wyspy Galapagos . Cudowne znaczy rajskie, znaczy …..nie dla wszystkich :) Dla Mądrych Panien, co wcześniej zaopatrzą się przezornie w oliwę do lamp (rezerwację biletu na jacht do opłynięcia kilku wysp). Postanowiliśmy od tego rozpocząć...

Jesteśmy w podróży.

Dla mnie początek był trochę męczący, ale od dawna przywykłem do takich przypadków. Nie spałem wcale w nocy przed lotem. Do późna, jak zwykle, prostowałem sprawy przed długą nieobecnością. W ostatniej chwilli odebrałem maila od pani Haliny - właścicielki Hotelu Cayman. Robiąc rezerwację pomyliłem dzień noclegu u niej. Następnego dnia po przylocie (17.01), wcześnie rano, już mieliśmy wylatywać z Quito na Galapagos. Na szczęście to była pomyłka do odkręcenia, bo i tak trzymaliśmy się ustalonego harmonogramu wyprawy. Inaczej rejs na rajskie wyspy przepadłby wraz z zapłaconymi pieniędzmi. Kiedy już byłem gotów, także z pakowaniem, według listy, rzeczy na wyprawę, spojrzałem na zegarek - 3.20 rano. Taksówkę zamówiłem na 4.45 (co za godzina), lot do Paryża o 7.05. Chyba nie ma sensu spać. Ostatni wpis na Kolumberze w profilu: "...Podróż się rozpoczęła naprawdę..."

O 5.00 spotkaliśmy się z Chrisem na Okęciu. Dostał osobistą plakietkę z logo wyprawy :)

 Jakoś poszło nadanie bagażu. Moja kosmiczna, nowa walizka, najlżejsza na świecie jak reklamuje ją producent, wraz z zawartością kilkukrotnie redukowaną, ważyła 25,5 kg. Trochę dużo. Ale wyjazd jest na trzy tygodnie, no i rzeczy muszą ważyć: statyw z głowicą, kosmetyki, apteczka, różne ładowarki, buty, plecak turystyczny na krótsze wyjazdy (Galapagos, dżungla), torba fotograficzna (oprócz plecaka foto, który był przygotowany jako bagaż podręczny), worek wodoszczelny na wszelki wypadek (kupiony zresztą w ostatniej chwili w dużym sieciowym sklepie sportowym), fajka i maska do snoorkowania (bo lubię mieć swój sprzęt ABC), obudowa podwodna do małego cyfraka pożyczona od przyjaciela nurka... czapka, rękawiczki, długa lista bielizny, koszulek, spodni, czegoś od deszczu... (Mapew - dzięki!).

 Po przejściu przez kontrolę bagażu podręcznego poszliśmy na kawę. Ogarnęło nas podniecenie - to już. Za chwilę pierwszy z dziesięciu zaplanowanych lotów. Telefon do domu: Dzień dobry! Czas wstawać! Życie dla domowników toczy się normalnym, codziennym trybem.

 Do Paryża przylecieliśmy opóźnieni. Sorry voyager747 - nie zrobiłem zdjęć, bo.... samolot rozmrażano i potem przez cały lot szyby były zasmarowane tym środkiem. Jakieś informacje o strajku kontrolerów na francuskich lotniskach nie zbiły nas z tropu. Dojechaliśmy do terminala autobusem. Według rozkładu około pięćdziesiąt minut do odlotu do Miami. No i tu zaskoczenie... Tuż przed bramką szczegółowa kontrola wszystkich pasażerów. Czy dostatecznie potwierdza, że na pokład nie dostanie się ktoś ze złymi zamiarami? Moim zdaniem nie. Tylko dodatkowe utrudnienie dla wszystkich.

  W kolejce uśmiecha się do nas szczupła blondynka. Umówmy się, że ma na imię Beata. Trochę speszona zaczepia nas widząc polskie paszporty w naszych dłoniach.

- Czy nie odlecą bez nas? Dla niej to pierwszy lot do Stanów.
- Spokojnie, zaczekają. Uspokajamy.

 Ostatnio loty do Ameryki z Europy są pospóźniane po półtorej godziny, a nawet dłużej. Znudzony pan o smutnym wyrazie twarzy przeglądał zawartość mojego plecaka... Potem drugi, również w gumowych rękawiczkach, dokładnie mnie ...obmacał. Widocznie spełniłem normę różnych odstających rzeczy, bo puścił mnie dalej. No i specjalnie dla voyagera747 wspomnę, że lecieliśmy właśnie 747-400 Air France - ale zdjęć nie mam, małpeczkę miałem w plecaku. Obiecuję, że to ostatni raz...

 W naszym Jumbo mieliśmy dobre miejsca tuż na krawędzi skrzydeł. Olbrzymie dwie gardziele silników po naszej stronie i tak samo dwie po drugiej, pożerały wręcz masy powietrza, nadając stalowemu ptakowi siłę ciągu zdolną unieść potwora w górę. Chris siedział przy oknie, ja w środku, a po mojej prawej sympatyczny emeryt ze Stanów z Fort Lauderdale na FLorydzie, który do czwartego roku życia mówił ...po polsku :) Jego babcia była Polką. Prawie całą drogę dyskutowaliśmy na różne tematy...

 W końcu przylecieliśmy do Miami. Przyjemne ciepło w środku naszej, wyjątkowo mroźnej i śnieżnej zimy. Czekamy w straszliwie długiej kolejce. Przed okienkiem stoimy cierpliwie. Obok rozmawiają po hiszpańsku, ale mówią o nas! Starszy, elegancki pan zauważył polskie paszporty. Chris odzywa się do niego po hiszpańsku. To kolejny, prawie Polak, z Argentyny. Już nic nie pamięta po polsku. Rodaków można spotkać na całym świecie.

 Wyspowiadaliśmy się oficerowi imigracyjnemu po co przylecieliśmy, stempel w paszporcie, część formularza I-94 (ważne - do oddania przy opuszczaniu Stanów) i idziemy po walizki. Bagaż doleciał! Jest dobrze. Kolejny etap drogi zaliczony.

 Znaleźliśmy busik do naszej ulubionej wypożyczalni samochodów, odebraliśmy naszą KIA Spectra i ruszyliśmy w stronę hotelu. I tu mały zonk, mój GPS nie znajduje pozycji :( Trudno, korzystając z map odnaleźliśmy hotel. Nie ten Days Inn, w którym zrobiłem przez internet rezerwację. Bo są dwa w pobliżu Miami International Airport. Do właściwego dotarliśmy pół godziny później.

 To był długi dzień. Szczególnie dla mnie, bo nie spałem poprzedniej nocy... Jutro czeka nas niespodziewanie dobry dzień - wyjazdowy "Kolumber meeting" z jedną z naszych internetowych znajomych. Umówiliśmy się na telefon i wstępnie na wycieczkę do Coopertown. O tym w osobnym wątku - podróży.

 Obudziłem się wcześnie, wcześnie czasu wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Organizm zanim przyzwyczai się do innej strefy czasowej mijają pewnie ze dwie doby. Nigdy nie mam z tym kłopotu. Zazwyczaj śpię krótko i porcja odpoczynku była wystarczająca. Szybko przestawiam się.

 Zabraliśmy plecaki foto (bo przecież miała być wycieczka), wyszliśmy z hotelu i pojechaliśmy do najbliższego centrum handlowego. Ale nie w sensie tego co mamy w Polsce, w jednym wielkim budynku, tylko do całego wielohektarowego placu z dużą ilością wolnostojących sklepów. Marki sieci są już nam dobrze znane z kilku poprzednich pobytów w Stanach. Na Florydzie niestety nie ma żadnego REI. Podobna sieć to Sport Authority. Przede wszystkim potrzebowaliśmy na wyprawę do Amazonii repelenty, czyli środki chemiczne odstraszające rуżnego rodzaju robale, w tym komary, a te wiadomo, mogą przenosić malarię. Obok profilaktyki antymalarycznej to kolejny sposob ograniczający choć trochę ryzyko zachorowania.

 Zgodnie z radami Wojciecha Cejrowskiego najlepsze są takie środki, które zawierają składnik DEET i to przynajmniej w stężeniu 25 procentowym. Kupiliśmy takie buteleczki, które mają ponad 98 procent. Okaże się, czy będą skuteczne. Jest jeszcze jeden flakon rezerwowy innego odstraszacza.

 Zakup kurtki przeciwdeszczowej i oddychającej zarazem nie udał się. Niby to rozumiem - na generalnie ciepłej Florydzie łatwiej o deskę surfingową i malownicze szorty :)

Zadzwoniłem do Bobi. Coopertown aktualne. Umówiliśmy się na spotkanie. 

 

Więcej w oddzielnym wątku...

 Lecimy dzisiaj do Quito. Wstaliśmy wcześnie. Krzysztof chciał kupić jeszcze maskę i fajkę do snoorkowania. Przymierzał dzień wcześniej, ale nie był zdecydowany. Dopiero w drugim sklepie podjął decyzję, że ta pierwsza była najlepsza. A zatem, wymeldowaliśmy się i pojechaliśmy do centrum. W Denny's znów śniadanko przed wejściem do sklepu.

 Oddaliśmy samochód. Dobrze, że wcześniej niż zamierzaliśmy. Wylot do Quito był o 15.30. Na lotnisku spędziliśmy prawie trzy godziny. Weszliśmy do samolotu. Widziałem jak do luku wjeżdżają nasze walizki. Ufff! To znaczy, że pewnie uda się je odebrać na miejscu.

 Widać po starcie, z góry Miami Beach i South Miami. W samolocie dostaliśmy posiłek. Prawie cztery godziny lotu wzdłuż południka w dół.

 Dolatujemy po zachodzie słońca. Szkoda. Nie widać jak pięknie jest położone Quito. Miejmy nadzieję będzie czas i okazja zobaczyć je z góry w dzień.

¡Bienvenidos en Ecuador! Sympatyczna pani oficer wdrukowała wizę do paszportu. Możemy być trzy miesiące. Może to się przyda? Jak nam się spodoba to przedłużymy pobyt.... Tylko żartowałem :)

 Odebraliśmy walizki. Wiedzieliśmy od pani Haliny, że najlepiej wziąć taksówkę. I tak zrobiliśmy. Kierowca był uprzejmy. Taksówka z reklamami na ekraniku... jak w Warszawie. Dowiedziałem się, że la cucaracha może przeżyć bez głowy nawet 10 dni, albo gdyby ktoś krzyczał przez 6 lat 7 miesięcy i 8 godzin to wyemitowałby tyle energii, że wystarczyłoby do podgrzania filiżanki kawy. Człowiek to się uczy jednak całe życie, a zwłaszcza w podróży :)

 El conductor znał adres hotelu i bez kręcenia po mieście podwiózł nas na miejsce. Na ulicach pełno samochodów. Jest sobota wieczór. Fiesta, słychać głośną muzykę.

 Pani Halina czekała na nas. Przyjęła nas serdecznie. Kawałek Polski daleko od kraju. Dostaliśmy po filiżance smacznej herbaty, która jest uprawiana w Ekwadorze, a potem uzyskaliśmy informacje jak postępować wcześnie rano w drodze na nasz rejs do Wysp Galapagos. Zobaczymy się na krótko po naszym powrocie, a przed wyprawą do amazońskiej dżungli.

 Szybkie pakowanie na jutro. Walizki z częścią rzeczy zostają w hotelu, który stał się naszą bazą wypadową w Quito na czas pobytu w Ekwadorze. Skromni właściciele nie chwalą się (pani Halina i pan Walter), ale to stąd Jacek Pałkiewicz ruszył do źródeł Amazonki. Byli tu też Wojciech Cejrowski i Beata Pawlikowska. 

 I jak plecak turystyczny był już gotów i drugi ze sprzętem foto, mieliśmy chwilę na rozrywkę. W jadalni stoi dostępny komputer z internetem. Doinstalowałem polską klawiaturę do hiszpańskich Windows. Tylko godzina już późna, bo zrobiła się północ, a wstajemy o 4.00, żeby dojechać na lotnisko krajowe. O 6.30 lot na „żółwie” wyspy. Dlatego czytanie maili i wrzutka na Kolumbera była bardzo krótka. O ile jeszcze tekst jest łatwo napisać, to obrabianie zdjęć z jakością do jakiej przywykłem trwa godzinami na laptopie Chrisa. Teraz będą nieliczne, ale po powrocie z wyprawy obiecuję duuuużo więcej.

 Równie szybkie czytanie internetu. Miałem napisany duży fragment tekstu w samolocie, ale bez polskich znaczków na pocket PC i musiałem poprawić. Zdołałem trzy akapity i stąd wiecie, że dolecieliśmy do Miami. Resztę tekstu już poprawioną wrzucę jak tylko będziemy mieli dostęp do sieci. Na naszym jachcie jest stale prąd i możemy bez problemu ładować akumulatory. I tylko wena potrzebna do pisania, bo wrażeń mnóstwo, a człowiek zmęczony po dniu pełnym wrażeń.

 Formalności na lotnisku przeszły bez problemów. Instrukcje przydały się. Sprawa wygląda tak:

- Na rejs biuro podróży wystawia voucher wraz z biletem lotniczym. Na lotnisku po pierwsze kupuje się kartę jakby wstępu na Galapagos, coś na wzór okresowych kart w parkach narodowych w Stanach – 10 dolarów amerykańskich (bo tak jest fajnie, że walutą oficjalną Ekwadoru jest dolar, żadne wymiany niepotrzebne). Następnie cały bagaż jest poddawany inspekcji, która ma zapewnić, że na odizolowane przyrodniczo wyspy nie dotrą ziarna, owoce, zwierzęta, które mogą zaburzyć tamtejszy ekosystem.

- Potem już normalne chequeo del equipaje, czyli nadanie bagażu w okienku linii AeroGal. Dostajemy do wypełnienia kartę – wizę pobytową w parku narodowym. Jak w wielu krajach część tego formularza oddaje się przy wjeździe, a potem przy wyjeździe resztę.  Wiemy też, że trzeba pilnować karty pokładowej z przyklejoną nalepką bagażową. Na lotnisku po odbiorze następuje weryfikacja, czy ktoś przypadkiem nie zabiera nie swojej walizki.

 Lecieliśmy Boeinigiem 737-200 z międzylądowaniem w Quayaquil. Tam część pasażerów wysiadła, doszli nowi. Okazja, żeby zobaczyć kolejne lotnisko i wykorzystać moment na zdjęcia. Dalsza część lotu – poniżej dwóch godzin. I wreszcie lądujemy. Pas przypomina jakieś lądowisko na pustyni. Z góry obserwowaliśmy skały, kaktusy, wyschniętą roślinność. Tak jakby Baltra (wyspa z lotniskiem) nie była wcale gościnna. Zdjęcie po wyjściu z samolotu. Na kadłubie napis często występujący na wielu plakatach promujących kraj : ¡Mucho Mejor......si es echo en Ecuador!

 Każdy przechodzi przez maty dezynfekujące buty. Potem ma wetrzeć w ręce również taki żel. Potem kontrola paszportu i oddanie części formularza wjazdowego. Opłata za wejście – 100 dolarów (gotówką). Dostajemy dodatkową kolorową kartę upoważniającą do przebywania w parku narodowym. Znaleźliśmy naszego przewodnika, odebraliśmy plecaki. Ale czekamy jeszcze na kolejnych uczestników rejsu. Wylądowały jeszcze dwa samoloty. Gości nie ma. Gorąco jak diabli. Siedzimy w cieniu, ale bez wody. Idę kupić jakieś picie. Zniecierpliwiony mówię naszemu opiekunowi, że już nam to przeszkadza. Spaliśmy krótko. Gdyby wiadomo było, że  trzeba bedzie czekać to wolelibyśmy te półtorej godziny wykorzystać jeszcze w hotelu na sen. W końcu postanawia, że jedziemy. Zabieramy się autobusem. Jedziemy wąską serpentyną wśród pustyni. Dojeżdżamy do nabrzeża i mamy przeprawić się promem na Santa Cruz, drugą wyspę kilkaset metrów od Baltry. Wysiadamy, czeka na nas busik. Jedziemy, a krajobraz zmienia się.

 Im wyżej i dalej w głąb wyspy tym więcej zieleni. Aż w końcu po prostu wszystko kipi zielenią. Jest świeżo po deszczu. Mokre liście błyszczą. Ta część wyspy jest zupełnie inna od nieprzystępnego lotniska. Dojeżdżamy do Puerto Ayora. Czekamy w porcie na naszą łódkę z jachtu. Stoją w oddaleniu na redzie, na wyposażeniu każdego są pontony lub łódki do przewożenia pasażerów na ląd. Spadł deszcz. Jest parno i gorąco.

 Na jachcie dostaliśmy górną kabinę. Jest mała. Dwie koje, biorę górną, co okaże się dobrym wyborem – Chris co chwila zaliczał głową w listwę koi. Łazienka również małutka, ale jest ciepła woda, prysznic, sedesik. Wodę trzeba oszczędzać. Jeden prysznic dziennie, bo zapas jest brany w porcie raz na tydzień. A to towar deficytowy na Galapagos. Zdecydowana część spożywanej wody jest odsalana. W kajucie mamy klimatyzację. I wystarczy. Krótkie rozpakowanie bagażu i szybkie mycie. Idziemy na „powitalny” obiad. Tego dnia jeszcze wracamy na ląd, bo w Puerto Ayora jest stacja im. Karola Darwina, która zajmuje się podtrzymaniem istnienia żółwi z Galapagos – olbrzymów.

 Nasz przewodnik mówi po angielsku i pozostała część pasażerów poza nami (para otwartych na ludzi Anglików – w półrocznej podróży po świecie, czwórka sympatycznych Duńczyków emerytów – małżeństwo oraz dwie super babcie i para młodych Holendrów – również w dłuższej podróży po Ameryce Południowej) mówi właśnie w tym języku. Ale my postanowiliśmy ciągnąć za język załogę po hiszpańsku. Trzeba wykorzystać znajomość, na którą poświęciliśmy już trzy lata. Każda możliwość praktyki jest dobra.

 W centrum hodowli wysłuchaliśmy historii o najstarszym żółwiu Goerge'u, któremu zdarza się jeszcze mieć kontakty z samicami. Potem w prasie piszą, że mu się udało.... ale ostatnie dwa przypadki niestety bez potomstwa. W instytucie dba się o czystość gatunków. Każda z wysp ma swoją endemiczną faunę i florę. Nie można krzyżować zwierząt z jednej z wyspy z tymi z drugiej. Badania DNA pozwalają na dociekanie jaka była historia gatunków.

 Z gniazd żółwich podbiera się po kilka jaj i wkłada na 120 dni do inkubatorów. Potem żołwiki przechodzą co dwa lata do innego wybiegu i ćwiczą się w życiu. W końcu po kilku latach wypuszcza się je na wolność. Oglądamy te największe, które mają w ośrodku swoją „emeryturę”. Po drodze na jezdni leżą sobie iguany. Z krawężników zwisają kończyny. Śmieszny widok.

 Robi się ciemniej więc zdjęcia można sobie powoli odpuścić, a czasu do powrotu na jacht jeszcze sporo. Głód zaczął trochę przypominać o sobie. Wstępujemy w porcie do małej knajpki i zamawiamy zimne piwo. O jaka przyjemność. Starsza señora chodzi wśród gości podając zamówione potrawy. W restauracyjce można zjeść ryby, ale też i dużo egzotycznych dla nas owoców. Podglądamy na sąsiednim stoliku potrawę z wielkiego rozciętego zapieczonego banana z paskami białego sera wzdłuż. To maduro. Postanawiamy spróbować. Ja biorę jeszcze rybę z pieca. Smakujemy potrawy dzieląc porcje na dwie części. Banan wspaniały. Ryba smaczna, podana z limonkami, ryżem i łuskaną fasolką. Dosiadają się do nas dwie starsze Dunki, które są pasażerkami naszego jachtu. One zamawiają po piwie. Kończymy miłą rozmowę, wracamy na jacht.

 Wieczorem kolacja i briefing. Omawiamy co będzie następnego dnia. Spanie. Około północy mamy zacząć płynąć w kierunku Floriany. Trochę kołysze w nocy.

  • Mieszkańcy Santa Cruz
  • Mieszkańcy Santa Cruz
  • Mieszkańcy Santa Cruz
  • Tu można oglądać olbrzymy...
  • Mieszkańcy Santa Cruz
  • Owoce drzewa palo santo
  • ...
  • Niewątpliwie o coś tu chodzi...
  • Spacer w porcie
  • Krabik
  • Wypoczynek
  • ...
  • Dziób to on ma
  • Koliberek to nie jest...
  • Żółw na wakacjach...
  • Fajny gość...
  • Jak żółw je... ?
  • W Puerto Ayora
  • W Puerto Ayora
  • W Puerto Ayora
  • W Puerto Ayora
  • W Puerto Ayora

 Wstaliśmy z Chrisem wcześnie. Widać jak słońce przebija się przez chmury. Robimy po kilka zdjęć. Z dala widać piękną zatoczkę z zieloną roślinnością.

 Po śniadaniu wsiadamy do naszej łódki i płyniemy w stronę plaży. Wysiadka do wody, idziemy w klapkach, albo innym lekkim obuwiu. Na plaży pierwsza atrakcja. Na skale wygrzewa się foczka. Wokół biegają drobne ptaki na długich nóżkach. Wchodzimy w głąb wyspy. Zmierzamy do jeziora, nad którym gniazdują flamingi. Są, widać ich zdecydowanie więcej niż mogłem tego doświadczyć w Coto de Doñana w Hiszpanii. To już pora lęgowa. Część, daleko, po przeciwległej stronie jeziora wysiaduje jaja, część brodzi po wodzie poszukując pożywienia i odprawiając tańce godowe. Trzaskamy mnóstwo zdjęć. Na taki moment czekaliśmy. Po to są wyprawy fotograficzne. Możemy wybierać w portretach, zdjęciach grupowych. Czasem poderwie się kilka w powietrze. Jaki widok. Serce się raduje.

 Przechodzimy dalej, do innego punktu widokowego na jezioro, a następnie przechodzimy przez wyspę na przeciwległy brzeg. Cudna zatoka z białym paskiem. A na plaży żółwie morskie. Wygrzewają się w piasku. Zgodnie z zaleceniami nie można zbliżać się bardziej niż na 2 metry do zwierząt. Franklin, nasz przewodnik jest chorobliwie dokładny. Nasze długie obiektywy przydają się. Woda zachęca do brodzenia, ale uwaga: tutaj w płytkiej wodzie czają się jadowite sting ray'e. Lepiej więc jednak nie wchodzić. W zamian, na skałach stoi dumnie pozując czapla siwa. A wokół niej setki kolorowych krabów chodzi po kamieniach. Karty zapełniają się kolejnymi seriami zdjęć. Czas wracać. Krzysztof poszedł inną trasą wzdłuż jeziora. Grupa czeka. Widać, że przewodnik chyba nie chciał żebyśmy tamtędy poszli. Stado flamingów stoi na wyciągnięcie ręki. Krzysiek wraca z cudnymi łupami, zbliżenia ptaków po prostu super. Takie zrobił portrerty... Trochę mu zazdroszczę. Nie wszyscy mieli taką szansę...

 Wracamy na jacht i płyniemy do innej części wyspy. W planach ma być snoorkowanie. Podobno jest silny prąd wokół wysepki. Gadanie. Mam już doświadczenie w tych sprawach. Nie po to zabierałem własną maskę i fajkę żeby odpuścić. Chętni – odważni – pakują się do łódki. Komenda maski włóż, płetwy i fikamy w tył do wody jak rasowi płetwonurkowie. Z tym prądem to przesada. Dwa machnięcia płetwami i jesteś tam gdzie chcesz. Jest co oglądać. Na dzień dobry rekin z białymi końcówkami płetw. Potem płaszczka ukryta wśród kamieni. Pływają wokół sierżanty, kolorowe rybki z rafy. W pewnym momencie wprost na mnie płynie sea lion. Nie mam szans żeby zejść mu z drogi. Mija mnie w odległości metra. Fascynujące spotkanie. Potem wielka ławica innych ryb. Płynie się wewnątrz nich. Super wrażenia. Czas szybko mija. Łódka już czeka i znów... rekin. Mam pożyczoną od kolegi obudowę podwodną do mojej cyfrowej małpki. Nie zdołałem dobrze uwiecznić tej sporej rybki... Ale spotkanie będę pamiętał. Moje pierwsze dwa rekiny w życiu. Po powrocie na pokład okazuje się, że mam zarejestrowany cień rekina. To już coś. Filmy będą później...

 Wracamy na obiad. Potem płyniemy na kolejną plażę, do miejsca dość historycznego. Do niecodziennej skrzynki pocztowej. Na Floreanie od 1733 roku funkcjonowała skrzynka kontaktowa. Załogi statków wielorybniczych i towarowych mogły zatrzymać się na Floreanie, bo jako jedna z nielicznych miała słodką wodę i... stada żółwi, czyli nie psującego się łatwego w utrzymaniu na pokładzie mięsa. Jeden z kapitanów takiego statku wymyślił sposób na wymianę listów. Skoro każdy statek na tym terenie odwiedza wyspę to ludzie z jednego statku mogą zostawić listy, a inni którzy przybędą tu w tym samym celu mogą je zabrać i oddać adresatowi. Jedyny warunek, że trzeba to zrobić osobiście. Czyli każdy następny gość bierze listy tylko ze swojego miasta, jeśli takie odnajdzie w skrzynce. Nie potrzeba żadnych znaczków pocztowych. Doręczyciel wedle zwyczaju za doręczeniu ma być ugoszczony przez odbiorcę. W każdym razie listów z Polski nie ma tym razem. 

 Wracamy na plażę i mamy czas dla siebie. Część osób snoorkuje, część pływa. My robimy zdjęcia. Długo. Tak to jest, że programy wycieczek nie zawsze odpowiadają oczekiwaniom wszystkich. My byśmy chcieli mieć więcej okazji do zdjęć. W końcu nie przyjechaliśmy tutaj tylko na wypoczynek. To nas najmniej interesuje. Wydane pieniądze na rejs miały zaprocentować oryginalnymi zdjęciami. Wracamy w końcu na jacht. Miałem wypadek. Wpadłem wraz z plecakiem foto do wody. Siedzę wściekły w drodze na pokład. Nie otwieram żeby nie pogorszyć. Już widzę zalany aparat, obiektywy, baterie... inne rzeczy, które miałem w środku. Na pokładzie otwieram suwaki. No nie jest źle. W komorze aparatu jest sucho. Wyciągam całą zawartość na ręcznik. Ucierpiały trochę papiery, ale nie paszport. Międzynarodowe prawo jazdy i książeczka szczepień idą do suszenia. Ktoś z załogi oferuje wypranie i wysuszenie plecaka przez noc w pralko-suszarce. Pewnie, że chcę, korzystam z pomocy.

 Kolacja, briefing. Program na kolejny dzień. Płyniemy nocą do Españoli. Pozostałość najstarszej wulkanicznej wyspy z archipelagu Galapagos. Żyją tu bardzo oryginalne iguany zielono-czerwone nazywane też christmas iguana. Foki, guptaki niebieskonogie, fregaty i tu gniazdują albatrosy. Może ich już nie być, bo powinny dawno odlecieć. Tydzień wcześniej obserwowano jeszcze grupkę. Ma być czas na zdjęcia i trochę swobody. 

 Płyniemy zaraz po kolacji dalej. Tym razem rzuca jak cholera. W łazience z trudem można utrzymać równowagę, nie mówiąc o myciu....czy innych czynnościach.

  • Brzeg Floreany
  • Mieszkańcy Floreany
  • Mieszkańcy Floreany
  • Mieszkańcy Floreany
  • Mieszkańcy Floreany
  • Mieszkańcy Floreany
  • Mieszkańcy Floreany
  • Mieszkańcy Floreany
  • Mieszkańcy Floreany
  • Mieszkańcy Floreany
  • Krajobrazy Floreany
  • Ślad żółwia morskiego,
  • Krajobrazy Floreany
  • Krajobrazy Floreany
  • Krajobrazy Floreany
  • Krajobrazy Floreany
  • Krajobrazy Floreany
  • Krajobrazy Floreany
  • Krajobrazy Floreany
  • Deser na pokładzie...
  • Wiadomo co...
  • Taniec godowy...
  • Po kąpieli wodnej.... słoneczna
  • Krajobraz Floreany
  • Para :)
  • Czapla z tłem...
  • Do wody...
  • Polowanie na kraby
  • Susza...
  • Ptasie spojrzenie

 Dzisiaj ma być bardzo ciekawy dzień. Będziemy oglądali zwierzęta na Españoli. Wyspa, jak każda z całego archipelagu Galapagos, jest pochodzenia wulkanicznego. Ale uznaje się ją za najstarszą. Tak naprawdę to istnieje tylko mały kawałek tortu, taki klin, który pozostał po zapadnięciu się kaldery wulkanu. I fauna jest szczególna. Mamy, jak na warunki parku narodowego, mieć trochę swobody i więcej czasu. W naszym przypadku oczywiście na zdjęcia. Lądujemy łódką do prowizorycznego nabrzeża. Przydają się bardzo nasze ciężkie buty górskie. Chodząc po ostrych kamieniach stopy nic nie czują, a i pewniej się stąpa. Jak wszędzie jest mnóstwo fok i lwów morskich, iguan... Zajęły całą ścieżkę. Omijamy je ostrożnie.

 Przechodzimy szlakiem na drugą stronę wysepki. Tutaj są wysokie klify, na których gnieżdżą się guptaki niebieskonogie, mewy, albatrosy. Jest pochmurno. Ciężko robić zdjęcia przy takiej pogodzie ptakom w locie kiedy nie można używać lampy. Nasz przewodnik bardzo rygorystycznie przestrzega reguł parku. Chyba nawet za bardzo. Może chociaż wyjdzie słońce i będzie więcej obiecanego czasu.

 Stoimy blisko urwiska. Pozują nam wdzięczne guptaki. Te nóżki to ktoś z fantazją pracowicie im pomalował :)

 Idziemy dalej. Dochodzimy do miejsca, gdzie występuje ciekawe zjawisko. Woda morska uderzając falą o skały dostaje się do systemu kanalików, które pod ciśnieniem wyrzucają ją w górę. Tryska gejzerem na kilkanaście metrów, a mgiełka zrasza okoliczne skały. Niezły widok. Siadamy grupą na skałach. Przy nas na wyciągnięcie ręki parka guptaków. Robią przegląd piórek, na chwilę przysypiają. Nawet jednemu zrobiłem zdjęcie szerokokątnym obiektywem zdjęcie z odległości pół metra.

 Ruszamy dalej i nagle wychodzi słońce. Jest dobrze, szczęście nam sprzyja. Ale przewodnik... ogłasza sygnał do powrotu. Wracamy godzinę wcześniej na jacht, aby nic nie robić, a takie były warunki zdjęciowe. Chris wypowiada co myśli o takim kierowaniu wycieczką i łamaniu ustalonych reguł (guide obiecał, że wrócimy na 11.00 i będzie czas wolny). No i nie dotrzymał. I jeszcze się pogniewał. Jego sprawa... podobno ma dostać napiwek na koniec rejsu...

 W tym miejscu należy się pewne wyjaśnienie. Oczywiście rejs po wyspach odbywa się według określonego terminarza. Ale to my, turyści, jesteśmy tu za ciężkie pieniądze (bez przesady, ale 1400 dolarów za cztery noce na łódce z przelotem to sporo) i jesteśmy szczerze zainteresowani poznaniem tajemniczego świata przyrody. To nasze zachcianki się spełnia. Załoga była wspaniała, przewodnik nie. Gdybym chciał poleżeć na plaży to wybrałbym Karaiby... Przyrodnik chwalił się wcześniej swoimi zdjęciami, chce wydać album o Galapagos. Ok, ale to nie oznacza, że ma monopol na wszystkie ciekawe spoty. Nieładnie z jego strony. Po za tym był uprzedzony do ludzi z Europy mówiących po hiszpańsku. Bo ... używają innych słów niż w Ameryce Południowej. Jakiś rasizm... nie wiem jak to nazwać inaczej. W końcu my się tego języka trzy lata uczyliśmy... 

 Po południu popłynęliśmy do Zatoki Gardener na snoorkowanie i odpoczynek na fantastycznej plaży. Biały piasek wspaniale kontrastował z turkusem wody. W odległości około 200 metrów od brzegu z wody wystawała mała skalista wysepka. Trasa polegała na opłynięciu wysepki i powrót na plażę. Chętnych było mniej. Anglik na chwilę położył maskę na fali i zniknęła bezpowrotnie w zmąconej przy brzegu wodzie. Popłynęli Holendrzy, przewodnik i ja. Holender wypatrzył znów rekina, przycupniętego na głębokości pięciu metrów przy podwodnej niszy. Zdjęcia nie udało się zrobić moją małpką, bo... zdechła bateria :(

Znów trafiliśmy na ławicę dużych ryb i dwa stingraye ukryte na dnie w piasku.

 Ale prawdziwy show odbywał się w płyciutkiej kałuży na lądzie. Tato, lew morski, opiekował się dwójką maluchów. Uczył je pływać, a potem wyganiał z płytkiej wody na piach. Maluchy miały przewagę nad ciężkim ojcem, który porykując podążął za nimi, a one sprytnie omijały zakazy. Zabawie przyglądała się cała grupa gapiów. Po prostu cyrk za darmo.

  • Mieszkańcy Españoli...
  • Mieszkańcy Españoli...
  • Mieszkańcy Españoli...
  • Mieszkańcy Españoli...
  • Mieszkańcy Españoli...
  • Mieszkańcy Españoli...
  • Mieszkańcy Españoli...
  • Mieszkańcy Españoli...
  • Wybrzeże Españoli
  • Skrzynka pocztowa
  • Wybrzeże Españoli
  • Krajobraz Españoli
  • Wybrzeże Españoli
  • Wybrzeże Españoli
  • Mieszkańcy Españoli
  • Mieszkańcy Españoli
  • Mieszkańcy Españoli
  • Mieszkańcy Españoli
  • Mieszkańcy Españoli
  • Mieszkańcy Españoli
  • Walentynkowa para
  • Walentynkowa para
  • Mieszkańcy Españoli
  • Mieszkańcy Españoli
  • Krajobraz Españoli
  • Walentynkowa para
  • Mieszkańcy Españoli
  • Mieszkańcy Españoli
  • Fregata
  • Fregata
  • Wybrzeże Españoli
  • Walentynkowa para
  • Krajobraz Españoli
  • Krajobraz Españoli
  • Krajobraz Españoli
  • Wspaniałe uczucie...
  • Ławica...

 Wstaliśmy o świcie by podziwiać oświetloną promieniami słońca wyspę skałę - Kickers Rock. Opłynęliśmy ją kilka razy pstrykając różne ujęcia. Filtr polaryzacyjny podkreślił wygląd dodając niebu głębi błękitu i niwelując część refleksów światła od powierzchni morza. Wspaniały widok. Gnieżdżą się tutaj ptaki morskie, m.in. fregaty i albatrosy.

Następnie, po śniadaniu podpłynęliśmy do wysepki Lobos.

 To kolejne królestwo lwów morskich, iguan i fregat. Znów przechodzi się blisko nich niemal ocierając się. Wyglądają tak przyjaźnie. Przewodnik uprzedza, że młode mają zęby jak igiełki i baaardzo boli. Lepiej nie zaczepiać. Na drzewku siedzi kilka fregat. Robię zdjęcia prawie dotykając obiektywem dzioba...

San Cristobal

 Na wyspie mieszka około 6500 mieszkańców. Jest duży port. Tutaj nasza załoga ma port macierzysty. Na pokład trafiają świeże zapasy, m.in. kolejna ogromna kiść bananów do jedzenia. Świetny pomysł, kto ma ochotę odłamuje sobie po owocu, a wszystkie w międzyczasie jeszcze dojrzewają.

 Płyniemy na ląd, aby odwiedzić Centro de Interpretacion, czyli stałą wystawę o Galapagos. Możemy poznać historię tworzenia się lądów na Ziemi, co to są płyty kontynentalne oraz dowiedzieć się czegoś o zjawisku wulkanów. Stąd bierze się geneza powstania wysp. Z wydobywającej się magmy tworzyły się podwodne góry, aż ich szczyty wyrosły ponad powierzchnię oceanu i dały miejsce do istnienia życiu. Jak ono przywędrowało na wyspy też istnieje kilka teorii. Galapagos opływają trzy prądy morskie. Jest możliwe, że niektóre zwierzęta mogły w ten sposób tu trafić z kontynentu. Dotarcie do archipelagu przy dryfowaniu z prądem zajmuje od 10 do 14 dni. Tak dotarli odkrywcy wysp, wyprawa misyjna do państw Ameryki Południowej zorganizowana przez biskupa Panamy. Statek napotkał strefę bez wiatrów i mógł tylko dryfować w oczekiwaniu na jakiś powiew.

 Po obejrzeniu ekspozycji z Chrisem wspięliśmy się jedną ze ścieżek na dwa punkty widokowe skąd rozciągał się wspaniały widok na zatokę po drugiej stronie San Cristobal i można było obserwować fregaty.

 Po południu było ostatnie snoorkowanie przy brzegu wysepki oglądanej wcześnie rano. I muszę przyznać, że było to bardzo owocne pływanie. Nakręciłem aparacikiem żółwia, który pożywiał się wodorostami, a potem na chwilę wypłynął zaczerpnąć powietrza. Znów miałem bliskie spotkanie z sea lionem, a potem nakręciłem jak inny wspaniale pływa. Potem była wielka ławica dużych ryb i kolejny sting ray. Wspaniałe podsumowanie wodnej części wyprawy.

  • Kickers Rock
  • Kickers Rock
  • Kickers Rock
  • Kickers Rock
  • Kickers Rock
  • Mieszkańcy Lobos...
  • Mieszkańcy Lobos...
  • Mieszkańcy Lobos...
  • Mieszkańcy Lobos...
  • Mieszkańcy Lobos...
  • Mieszkańcy Lobos...
  • Mieszkańcy Lobos...
  • Fregata
  • Fregata
  • Fregata
  • Fregata
  • Foczka
  • Fregata
  • Guptak niebieskonóżki.... młody
  • Iguany z Lobos
  • Foka
  • Maluch foki
  • Mieszkańcy Lobos...
  • Maluch z mamą
  • Maluszek
  • Iguana z Lobos
  • Iguana z Lobos
  • W porcie Baquerizo Moreno
  • Mieszkańcy Españoli
  • Bliskie spotkanie...
  • Stingray
  • Przecinki pasiaste...
  • Jestem tajemnicza...
  • Mała podwodna przegryzka
  • Mała podwodna przegryzka
  • Mała podwodna przegryzka
  • NIespodziewane spotkanie...
  • Nabiłam sobie guza...

Dzisiaj wracamy do Quito.

 Ale zanim pojedziemy na lotnisko zawitamy przed wschodem słońca na wyspę North Seymour. Na niej gniazdują wspaniali piraci przestworzy, fregaty. Ich czas lęgowy jest dowolny. Dostosowują się do innych gatunków. Po prostu wtedy łatwo zaatakować sąsiada wysiadującego jaja i nakarmić własne potomstwo. Przyroda bywa brutalna. Z łódki przechodzimy po kamiennych schodkach w górę. A wokoło śpią lwy morskie. Całymi rodzinami, albo samice z małym oseskami. Słychać jak ze smakiem piją mleko ssąc po trochu kolejne sutki mamy. Przechodzimy bardzo blisko, czasem nawet mniej niż dwa metry od zwierzęcia, kiedy nie da się tego uniknąć, bo ścieżka jest wąska i rosną jakieś krzaczaste rośliny. Spotykamy iguany. Tutaj są czarne, bardzo ciemne. Na czarnych, wulkanicznych kamieniach trudno je zauważyć, bo jeszcze się dobrze nie rozwidniło, a dzień wyjątkowo jest pochmurny. Trzeba uważać, żeby nie nadepnąć zwierzakowi na ogon.

 Wreszcie pierwsze fregaty. Część lata wysoko w powietrzu doskonale wykorzystując prądy powietrza, część siedzi na gałązkach krzewów. Można prawie dotknąć długiego, zakrzywionego dzioba. Są też i samce z bardzo atrakcyjnymi, czerwonymi workami z przodu. Niestety te najbardziej okazałe okazy siedzą na granicy zasięgu obiektywu, a te blisko mają worki wypełnione tylko częściowo powietrzem. Ciekaw jestem jak wyjdą zdjęcia, bo żeby mieć sensownie krótki czas przy długiej ogniskowej muszę używać czułości ISO 1600, 3200... i więcej. Mam nadzieję, że da się zapanować nad szumami w procesie obróbki.

 Krajobraz wyspy ciekawy. Z jednej strony nie wystaje wysoko ponad poziom morza, z drugiej jest klif. Ze strony płaskiej o brzeg rozbijają się wysokie fale w sam raz dla surferów (na lotnisku w Baltrze widziałem kilka osób z deskami w pokrowcach, może właśnie na North Seymour próbują swych sił).

 Ostatnie chwile na wysepce spędzamy stojąc na klifie i obserwując polowanie fregat oraz dwóch pelikanów. Te ostatnie przypominają pterodaktyle z "Parku jurajskiego". Najpierw, z trudem wzbijają się w powietrze, powoli nabierając wysokości, by w momencie kiedy coś wypatrzą w wodzie, rzucić się jak pocisk w dół do wody. Za chwilę wyskakują na powierzchnię jak korek.

 Czas pożegnać zwierzęta z Galapagos. Te na lądzie, w wodzie i w powietrzu ufnie traktują ludzi. Nie jest to zoo, bo żyją tu na wolności w swoim ciężkim środowisku naturalnym. Muszą zdobywać same pożywienie. Człowiek tylko się temu przygląda, starając się nie interweniować, choć jedynym sposobem na uniknięcie wszelkiego oddziaływania byłoby po prostu się stamtąd wynieść.

 Po North Seymour płyniemy na Baltrę, skąd wracamy do Quito, jeszcze raz odwiedzając lotnisko w Quayaquil na międzylądowanie. Dziwne, musieliśmy opuścić samolot, żeby przejść do innego. Ale piękne stewardesy przeszły wraz z pasażerami :) AeroGal ma naprawdę uroczy personel damski, ładniejszy niż TAME. Nie testowaliśmy linii LAN, albo... (małe sprostowanie na świeżo po powrocie z dżungli - najładniesze stewardesy ma Aerolinea VIP).

 W hotelu szybka odnowa i wychodzimy na miasto. Chris chciał kupić lekkie spodnie do dżungli. Ale najpierw poszliśmy coś zjeść. Empanadas z białym serem na słodko były na deser, a jako główne danie (w karcie traktowane jako starter) ja zamówiłem ceviche de camaron (z krewetkami), Krzysztof zupę - sopa locro (z owocem awokado). Jak smakuje zimne piwo. Jedna powszechna marka PILSENER w dużych butelkach 0,6 litra.

 Nawet gdyby zakupy się nie udały to już mamy zadowolone ciało. A z pełnym brzuchem ogląda się świat w innych barwach. Jedzenie ekwadorskie bardzo nam smakuje. Dużo warzyw, dla nas egzotycznych (np. juka w zupie, czy z wody zamiast ziemniaków, awokado, bakłażan, różne papryki) i oczywiście owoce: naranjilla, guyaba, papaya, melony, wiele gatunków bananów i niezrównany w smaku ananas. Oni mają nawet chipsy bananowe, bynajmniej nie słodkie tylko solone, ale to tylko zależy od gatunku. Na słodko też robią.

  • Mieszkańcy North Seymour
  • Mieszkańcy North Seymour
  • Mieszkańcy North Seymour
  • Mieszkańcy North Seymour
  • Mieszkańcy North Seymour
  • Mieszkańcy North Seymour
  • Mieszkańcy North Seymour
  • Mieszkańcy North Seymour
  • A może foczkę?? :)

 Po naszym powrocie z rejsu w hotelu czekał na nas faks z Napo Wildlife Center, dokąd mieliśmy pojechać poczuć smak dżungli. O pół godziny później przełożono wyjazd. Lepiej, bo wstaniemy o ludzkiej porze i spokojnie zjemy hotelowe śniadanko.

Spakowani znów udaliśmy się do Aeropuerto Nacional w Quito, żeby odbyć lot do Coca. Kolejny taksówkarz był bardzo rozmowny. Już wiedząc, że jesteśmy z Polski zadał pytanie jak się nazywają nasze pieniędze. Jedno z bardziej oryginalnych pytań jakie nam zadano. Coca to właściwie nazwa skrócona, bo pełna brzmi Francisco de Orellana od nazwiska hiszpańskiego konkwistadora, który ruszył w 1541 roku  w głąb dżungli w poszukiwaniu przypraw (cynamonu), złota i ludności do nawracania. Jest to przykład wyprawy motywowanej chciwością i żądzą podbojów, wielką determinacją, a zakończonej niepowodzeniem. No ale to dzięki tej wyprawie została odnaleziona i nazwana rzeka Amazonka.

 Lot trwał 30 minut. Lotnisko ma jeden pas, na którym samolot siada, dojeżdża do końca, następnie zawraca i podjeżdża, aby wysadzić pasażerów pod mały budynek. Stamtąd pilot z NWC zabrał nas samochodami nad rzekę Napo do portu. Potem płyneliśmy (około 20 osób, razem z lokalesami) długim motorowym czółnem, przykrytym daszkiem, ponad dwie godziny w dół rzeki. Gps pokazywał prędkość 40 km/h, czyli przepłynęliśmy około 80 km. Rzeka Napo teraz ma bardzo niski poziom. Jest szeroka, a w wielu miejscach są widoczne piaszczyste wyspy - normalnie ukryte pod powierzchnią mielizny. Z wody wystaje wiele pni. Łódź ciągle lawirowała po nurcie, to z lewej , to z prawej, trochę środkiem. Wysiedliśmy w końcu przybijając do brzegu. Następnie pięć minut spaceru w głąb tropikalnego lasu. Doszliśmy do fragmentu wioski ludzi Kichwa Añangu, skąd dalej czółnami wiosłowymi do lodge'u na jeziorem. Ostatni etap był trudny, ponieważ poziom wody w strumieniu bardzo opadł, było płytko i wioślarze (dwóch, w tym nasz przewodnik z plemienia Añangu - Mariano) musieli się bardzo natrudzić. Aż chciało się im pomagać, ale były tylko dwa wiosła...

 Po drodze krótkie przystanki na podglądanie przyrody. Widzieliśmy czaplę białą, pięknego motyla Ojos de Dios, nawet rzadkiego białego kajmana. Po kolejnych dwóch godzinach wypłynęliśmy na jezioro, a na brzegu już widać było wspaniałe chaty lodge'u. Jeszcze tylko odgłosy pogwizdujących tukanów i jesteśmy.

  Wybór miejsca, dokąd pojechać zobaczyć prawdziwą puszczę trwał długo. Przejrzeliśmy w internecie wiele opisów, opinii, zdjęć z atrakcjami w pobliżu. Ta wioska dla turystów wydała nam się ciekawa. Szczególnie ze względu na tzw. po angielsku parrot clay lics - miejsca, gdzie gromadzą się papugi, żeby oczyścić organizm jedząc iły, albo inne minerały.

 No i po przyjeździe szczęki nam opadły na dno łódki, w której siedzieliśmy. Widok przeszedł nasze oczekiwania. Domki wyposażone we wszystko potrzebne, wokół ogród pełen roślin z dżungli. Restauracji nie powstydziłby się żaden hotel w mieście. Obsługa po prostu czyta w myślach. Pełna rewelacja. Na powitanie wyszedł szef (wita osobiście każdego gościa w NWC) i dostaliśmy szklankę zimnego soku. Bagaż z lotniska już był w naszym domku oznaczonym trójką. Dla mnie przypadło królewskie szerokie łóżko (king size bed) z moskitierą, a jakże. Chris miał obok za ścianką równie wygodne miejsce do spania. W łazience gorąca woda czerpana z jeziora i oczyszczana, ale nie do picia. W gniadkach prąd całą dobę (mają dwa generatory, jeden cichy na noc). I jak się później dowiedzieliśmy mają nawet... Internet. Ale 50 dolców wydało się nam ceną dość wygórowaną za noc buszowania po informacyjnej dżungli.

  Wieczorem mamy odprawę. Najpierw Felix, szef prezentuje lodge. Zaprasza np. do kąpieli w jeziorze... Tylko jak ktoś nie ma skaleczeń na ciele, bo piranie przypływają... Dobre sobie, następnego dnia w nocy poznajemy co jeszcze. Miguel, nasz przewodnik naturalista opowiada o przyrodzie w Ekwadorze, parkach narodowych (Yasuni to największy na terenie całej Amazonii). Podaje informacje o gatunkach, ilości ssaków, ptaków, płazów, gadów... Na obszarze parku występuje około 580 różnych ssaków. Już wyobrażam sobie te duże zwierzęta kopytne, a Miguel kontynuuje: "...z czego około 250 to nietoperze..." Kurcze, to ich jest aż tyle różnych... A owady. Mnóstwo. Ale dżungla to też rośliny. I dalej z prezentacji przewodnika wynika, że na obszarze 1 ha można odnaleźć do 400 gatunków drzew. 400! A w Polsce brzoza, buk, jawor, dąb, sosna... No ile znacie?

Mamy iść przed południem na platformę widokową w środku lasu.

  • Rzeka Napo
  • Dżungla widziana z rzeki Napo
  • Czapla
  • Zimorodek
  • Alarm Bird
  • Czapla
  • A kuku...
  • główna droga do wioski...
  • Osada na skraju jeziora...
  • Widok z przystani
  • W drodze...

 Pierwszy dzień wycieczek w las. Pobudka o 5.30.

Spałem jak zabity. Nawet nie wyobrażacie jak słychać puszczę. Cykady, świerszcze, żaby, nocne ptaki. Wszystko tuż za siatką okna, bo w domku nie ma szyb. Cały rok panują podobne, bardzo ciepłe warunki i nie ma potrzeby izolować się. Ma się wrażenie jakby spało się w namiocie. Słyszałem już anegdotę o naszych Rodakach, którzy przyjechawszy do takiej wioski byli wściekli, że nie ma szyb w oknach... Podobno nawet w najbiedniejszym miasteczku na końcu świata są w domach szyby... No cóż...

O 6.00 śniadanie (skąd oni wzięli takie wspaniałe sery?).

Płyniemy na drugą stronę jeziora, dalej 30 minut marszu. Idzie nas szóstka: dwie Amerykanki: Katherine - przyjechała sama, Sandy - mąż Pitt został w domku, nie lubi aż tak przyrody, Chris, Mariano - przewodnik Añangu, mówi po hiszpańsku i kichwa, troszkę po angielsku, Miguel - przyrodnik i ja. W gumiakach. Na szczęście znalazły się właściwe rozmiary. Jak coś gryzie to do kolana. Gumowy but zatem stanowi dobrą ochronę. Mariano rzuca garść uwag. Uważać na śliskie korzenie, nie dotykać celowo niczego po drodze (na gałązkach mogą czaić się różne świnstwa), nasmarować się repelentem od moskitów. Mamy 30 minut marszu. Idziemy sprawnie, żeby dojść jak najszybciej i rozpocząć obserwację budzącego się życia.

 Jeśli ktoś oglądał ostatni film James'a Camerona "Avatar" to zrozumie co teraz napiszę. Platforma widokowa, do której przyszliśmy jest zawieszona na drzewie. Na DRZEWIE! 40 metrów nad ziemią zbudowano taras, do którego wspinamy się po schodach stalowej konstrukcji. Ta klatka schodowa stoi obok DRZEWA. DRZEWO według szacunków może mieć nawet 400 lat. To jeden z amazońskich gigantów. Trudno określić wiek drzew tak jak np. w Europie. Po ścięciu normalnie pień ma słoje związane z przyrostem rocznym. W Amazonii warunki wzrostu są przez cały rok... zatem drzewa mogą wcale nie mieć słojów i cała metoda określania wieku zawodzi.

 Wspieliśmy się z Chrisem pierwsi. Przecierałem drogę rwąc swieże pajęczyny. Z góry wspaniały widok. Wspaniały! Roslinność rośnie piętrami jak nas uczono na lekcjach przyrody. Grubość tej zielonej warstwy ma w przypadku dziwiczej dżungli około 40 metrów. Drzewa mogą być chudsze, grubsze, ale rzadko mają większą wysokość maksymalną. Bogactwo odcieni zieleni, żółci, brązów, rożnorodność kształtów liści. Obłęd.

 Weszli na górę wszyscy. Rozstawiamy statywy i szykujemy sprzęt. Miguel przyniósł wielką lunetę, też na statywie. Wraz z Mariano wyszukują ciekawe obiekty, blokując pozycję okularu. No i jest dużo obiektów: sępik, tukany, papugi, małpy. Niestety daleko. Zrobiłem tukana, ale nie wiem jak wyjdzie w powiększeniu. Mariano przyniósł kanapki, wodę, owoce, nawet ekwadorskie cukierki owocowe. Ciekawe, małe owoce mango po usunięciu końcówki, którą owoc był przytwierdzony do gałązki po prostu się wydusza i pije sok. Miąższ jest do wyrzucenia.

 Na platformie spędziliśmy około dwóch godzin. Większy upał to mniejsza aktywność zwierząt. Wracamy dłuższą trasą. Teraz Mariano ma czas, aby opowiedzieć nam o ciekawostkach z lasu. To jego teren. Dla ludzi puszczy las jest jak ogromny sklep. Są w nim leki, pożywienie, materiał do budowy konstrukcji, włókna, barwniki. Już wiemy jaką roślinę użyć w przypadku gorączki, jaką na bole reumatyczne, a co jak ugryzie wąż. Jedna z roślin po kilku minutach od ścięcia barwi się na niebiesko. I jest jeszcze drzewo ze śmiesznie sterczącymi na boki białymi kulkami. To jest od chorób mentalnych. Jak Indianin ma problem to podchodzi do drzewa, staje tyłem, mocno kopie pień i ucieka jak najdalej pozostawiając troski za sobą. Może ten sposób wykorzystać po powrocie na bambusach rosnących w biurowcu...??

Wsiadamy do czółna, dopływamy do pomostu. Małżeństwo Argentyńczyków właśnie wchodzi do wody żeby popływać...

 Obiad z deserem i sjesta. Chris przysypia na łóżku, a ja wybieram... hamak na werandzie domku. Błogi odpoczynek. Słychać tylko ptaki szalejące niedaleko na kilku drzewach. Czarne z żółtymi plamami na skrzydłach i ogonie. Wielkości naszej sójki. Mają gniazda w postaci wiszących worków jak w Polsce remizy.

Żeby nie tracić czasu, po chwili odpoczynku idziemy ze sprzętem do ogrodu. Rosną śliczne kwiaty, są też i helikonie, o których marzyłem.

 Po 17.00 wyruszamy na popołudniowy rejs wokół jeziora. Najpierw pozuje nam jastrząb. Co podpłyniemy to odlatuje, ale cały czas wzdłuż strumienia. Podążamy za nim. Są też inne ptaki, np. Stinky turkey. Taki kurczak z czubkiem na głowie. Robią mnóstwo hałasu. Są ciekawe, bo podobnie jak u ssaków krowa, mają kilka żołądków, w których trawią pokarm. Wydziela się przy tym przykry zapach przez co ich mięso jest mniej atrakcyjne dla drapieżników. I dłużej żyją :)

 W jednej części jeziora obserwujemy dwie wydry. Nie jest ich dużo w Amazonii. Bawią się z nami w ciuciubabkę pojawiając się co chwilę coraz z innej strony. Trzaskamy zdjęcia. Wygladają jak wodne psy.
Potem jest okazja obfotografowaą małpy. Szczególnie jedna wdzięcznie pozuje zajadając części palmy.

 Zapada zmrok, a my dalej płyniemy wzdłuż jednego ze strumieni oglądać nocne małpy. Miguel ma silna latarkę i oświetla pień wielkiego drzewa. Wychodzą trzy, cała rodzina.

 W drodze powrotnej uprawiamy fotografię nocną. Wcześniej kupiliśmy z Chrisem specjalne nakładki na lampę błyskową zwiększające zasięg błysku. Pstrykamy żabki. Na gałęzi nad wodą siedzi nieporuszenie zimorodek (kingfisher). Widzieliśmy wcześniej innego. Mają barwę niebieską z czerwonym ogonem lub żółto-zielono-czerwoną. Brakuje turkusu jak dla tych europejskich. No i rarytas wieczoru. Światło reflektora omiata brzeg, a w dali, lub całkiem blisko połyskują bursztynowe punkciki - oczy kajmanów. Żyje ich całe mrowie w jeziorze. Na kąpiel nikt mnie nie namówi...Zdjęcia wyszły niezłe.

  • Schody "na DRZEWIE"
  • Na DRZEWIE...
  • Taras widokowy na DRZEWIE
  • DRZEWO i schody
  • Podstawa DRZEWA
  • Inny gigant amazoński
  • Chrząszczyk...
  • Wioska Añangu
  • Jezioro Añangu
  • Wioska Añangu
  • Przystań
  • Gość przy tarasie
  • Tukanik
  • Tukanik
  • Rajski ogród
  • Helikonia
  • Rajski ogród
  • Młodziak...
  • Rajski ogród
  • Gniazda jak remizów
  • Rajski ogród
  • Nietoperek :)
  • Drapieżca...
  • Kształty i kolory...
  • Stinky Turkey
  • Anhinga
  • Stinky Turkey - dwie sztuki :)
  • Inny drapieżca...
  • Wyderka
  • Małpeczka
  • Małpeczka
  • Żółta żaba żarła żur....
  • Żabeczka
  • Żabeczka
  • Zimorodek
  • Kajman
  • Kajman
  • groźne spojrzenie...
  • ściana zieleni...
  • mam was na oku...
  • kogucik....albo indorek... :)
  • wyderka...
  • wydry dwie :)
  • Stinky x2
  • nasza osada
  • "Dzika orchidea..."
  • NN...
  • Nietoperki x3...
  • Biały kajman...
  • Na Drzewie...
  • Widoki z Drzewa...
  • Na Drzewie...
  • Puszcza...

 Wstaliśmy wcześnie. Wcześnie w dżungli znaczy na długo przed wschodem słońca. Śniadanie w restauracji i spotykamy się na przystani. Wyruszamy gdy się robi szaro. Świecimy latarkami. Kajmany są, a jakże. Przecież to ich dom. Potem płyniemy strumieniem do miejsca gdzie przesiadaliśmy się z łodzi motorowej na wiosłowe czółna. Stamtąd mamy popłynąć właśnie łodzią kilka minut w dół rzeki Napo.

 Już po drodze obserwujemy wielką aktywność papug przy nabrzeżnej piaszczystej skarpie. Na chwilę zatrzymujemy się. Łódź wbija dziób żółtą łachę. Rozstawiam statyw. Jak na dłoni stada zielonkawych papug. Miguel chodzi z atlasem ptaków i pokazuje gatunki. Tu gromadzi się akurat cztery. Niestety trochę daleko. Trzeba będzie popracować nad zdjęciami.

 Na sygnał wsiadamy i płyniemy dalej. W końcu idziemy puszczą po betonowym chodniku (sic!). Na ten wyjazd nie trzeba było, właśnie przez ten chodnik, ani w jednym ani w drugim clay lick zabierać gumowców - widać po czym się stąpa. Szczyt aktywności przy "piaskownicy" przypada na 7.30. Rozstawiamy z Chrisem statywy, montujemy nasze zabawki. Siedzimy pod dachem altany w towarzystwie kilku innych gości lodge'u. Aparaty gotowe. Tutaj murek, za którym się kryjemy jest wyższy. Do miejsca gromadzenia się ptaków około 10-12 metrów. Nie ma ich. Oczywiście gdzieś są blisko, słychać przeraźliwy hałas jaki robią. Ale nie nadlatują. Cholera, właśnie dla tych miejsc z papugami wybraliśmy Napo Wildlife Center. Miguel przez swoją lunetę oglada okolicę. Znalazł przyczynę. Na szczycie jednego z drzew siedzi skubany boa peruwiański. Skóra tylko lśni w słońcu. Ptaki są zwyczajowo bardzo płochliwe, każda rzecz nieznana powoduje ich nadmierna ostrożność.

  Pierwsze miejsce z papugami nie przyniosło zdjęć. Tylko rozbudziło apetyt na to drugie. Przecież dwie bomby naraz w jednym samolocie się nie zdarzają. Przynajmniej tak mówi prawdopodobieństwo.

 Wróciliśmy łodzią motorową do miejsca, gdzie jest pierwsza część wioski. Tam, kolejnym cementowym chodnikiem udaliśmy się do drugiego clay licks.

 Weranda wygląda podobnie. Zza niższego murku niż w pierwszym miejscu można na siedząco oglądać piaszczystą ścianę, do której podfruwają papugi. Ale trzeba zachowywać się jeszcze ciszej i ostrożniej żeby nie spłoszyć tych co fruwają.

 Minęło około 20 minut. Tutaj szczyt aktywności przypada na godzinę 10.30. Słychać, że jest ich dużo w pobliżu, ale żadnego ptaka w zasięgu wzroku. Mam dobrą pozycję. Aparat z długim obiektywem 100-400 zamocowany na statywie. Podłączyłem pilot zdalnego sterowania. Nie dotykając aparatu mogę pstrykać zdjęcia z ukrycia. Nagle coś przemknęło mi przed oczami. Nie widzę bardzo ostro na dalsze odległości, ale mam lornetkę jako wspomaganie. Wypatrzyłem ptaka poprzez okno w gałęziach. Siedzi wysoko, ma dobry punkt widokowy. Zakrzywiony dziób i przenikliwe oczy. Rozgląda się. Nie mam jak powiadomić Miguela, że coś zauważyłem. Staram się zrobić zdjęcie. Udało się. Skradam się nisko do przewodnika i pokazuję mu ekran aparatu. Wszystko jasne. To drapieżnik – jastrząb. Dlatego papugi nie nadlatują, bo jest bezpośrednie zagrożenie. Czekamy z godzinę żeby sobie poleciał. Aż korci, żeby np. mając procę przepędzić drania. Nic nie można zrobić. W końcu chwila, ptaszysko poderwało się do lotu. Znudziło się mu oczekiwanie i odleciało. Teraz trzeba czekać dalej aż nadlecą papugi. Sytuacja zmienia się. Wreszcie pojawiają się. Siadają na drzewach powyżej miejsca gdzie będą jadły „piach”. Jest ich coraz więcej. Aż uginają się gałęzie. Wtem rozlega się jakiś wrzask. Wszystkie naraz zrywają się w powietrze i przemykają ponad altaną. To za przeproszeniem jakaś małpa w przenośni i dosłownie swoich ruchem i krzykiem wystraszyła papugi. Jest źle. Zanim wrócą znów upłynie dużo czasu, a nie zostało już go dużo w harmonogramie dnia. Ale Miguel z jednym z indiańskich kolegów czekają z nami. Wiedzą, że zależy nam na zdjęciach. Część grupy wychodzi, zostaje nas czwórka najcierpliwszych amatorów zdjęć: Kathrine, Sandy, Chris i ja wraz z Miguelem i jego towarzyszem. Słychać wrzaski większych papug macaw. Mamy zachowywać się szczególnie cicho.

 Są! Nadleciały dwa duże okazy. Widać wspaniałe upierzenie. Potem jeszcze dwie. Siedzą dłuższą chwilę w jednym miejscu, następnie zamieniają się. W okolicy widać sześć wspaniałych ptaków. Jeden zdecydował się usiąść na ziemi i widać jak dziobie piasek. Trzaskają migawki. Pierwsze wyczekiwane zdjęcia dzisiaj. Kolejne ary pokazują się na konarach pobliskich drzew. Karty zapełniają się różnymi ujęciami. Udało się. Jest sukces.

  Wracamy do wioski żeby zjeść przygotowany obiad. Warunki są bardziej polowe niż w restauracji w lodge'u. Kiedy myśmy czekali na papugi wioślarze odbyli dwugodzinną wyprawę czółnami do w jedną stronę, zabrali przygotowane w kuchni jedzenie i wrócili znów dwie godziny wiosłując. Apetyt dopisuje. Porcje znikają z talerzy.

  Po obiedzie idziemy do sklepiku z rękodziełem. Kto chce może zakupić wyroby indiańskie: naszyjniki, rzeźbione figurki, obrazki. Miguel podnosi głowę do góry i wypatruje czegoś pod strzechą (dachy są kryte liśćmi palmowymi). Wyciąga wskaźnik laserowy i zielonym punkcikiem zatacza okrąg. O, zobaczcie. Tam jest boa. Czeka na nietoperze. Odtąd wszyscy mają obsesję patrzenia do góry w swoich domkach. A nuż tam siedzi jakiś wąż i czycha żeby skoczyć komuś na głowę :)

  Powrót do wioski turystycznej jest możliwy na dwa sposoby: pieszo kilka kilometrów przez dżunglę obok wieży widokowej, którą odwiedzaliśmy dzień wcześniej lub znów łodziami. We trójkę: Sandy, Chris i ja wracamy łodzią. Kathrine postanawia iść. Dla nas większa szansa na pstryknięcie zwierząt wzdłuż strumienia. Miguel kusi, że przy tak słonecznej pogodzie można w dżungli dostrzec wygrzewającą się anakondę. Jednak płyniemy.

  Już w momecie wpływania na wody jeziora zrywa się wiatr i rozpętuje się tropikalna ulewa z grzmotami. Co chwilę błyska się i dochodzi potężny odgłos wyładowania. Mamy przeciwdeszczowe poncza, chronimy plecaki ze sprzętem. Łódka niebezpiecznie kołysze się. Co będzie jak się wywróci. Mario z Alexem silnie pracują pagajami. Cali mokrzy z największą trudnością dobijamy do przystani. Biegniemy do swoich domków. I tu zaskoczenie. Czeka na nas znów kelner ze szklanką pysznego soku na przywitanie. Rezygnujemy z degustacji żeby czym prędzej wysuszyć plecaki i ubrania.

 Silny wiatr nawiał na werandę dużo liści i pyłów. To samo w domku na łóżkach i podłodze. Przez siatki dostało się dużo pyłu. Sprzęt nie ucierpiał. Odpoczywamy. Kręcę aparacikiem jak intensywnie pada deszcz. Chlapie woda na werandę, hamak mokry. Nie da się dzisiaj poleżeć.

  W ponad godzinę po nas dociera do wioski grupa, którą ulewa dopadła w środku puszczy, na lądzie. Są cali mokrzy pomimo używania przeciwdeszczowych ubrań. Też mieli ciekawe doświadczenie. Wieczorem spotykamy się na kolacji w restauracji.

 I tak minęły dwa pełne dni w tropikalnym lesie deszczowym. Dzisiaj pierwszy raz odczuliśmy na własnej skórze co to znaczy ulewa. Jakoś te średnio 3800 mm opadów na milimetr kwadratowy powierzchni dżungli musi spaść na ziemię. Nie ma szans, aby przy tej wilgotności wyschły do rana zmoczone spodnie i koszulka, a wstajemy do wyjazdu o 4.30. Leżę sobie pod moskitierą i piszę tę relację i żałuję, że tylko dwa dni (trzy noce) tutaj byliśmy. Aby tu się dostać z Coca trzeba pokonać wiele przeszkód. Ale warto było.

  Spakowani do wyjazdu, zasypiamy. Wentylator pod sufitem miesza gęste powietrze...

  • Te co nie chciały przylecieć...
  • Nie znam gościa...
  • Żabka
  • Amazońskie Macaw
  • Amazońskie Macaw
  • Amazońskie Macaw
  • Amazońskie Macaw
  • Cztery różne gatunki
  • Cztery różne gatunki
  • Przyczyna opóźnienia

 Zgodnie z ustaleniami Mariano o 4.30 puka do drzwi domków budząc turystów na śniadanie. Szybkie mycie. Zostawiamy część bagażu na werandzie, która popłynie innym czółnem, a my idziemy jeść. Sandy podarowuje Chrisowi książkę Jamesa Patersona - „The Quickie”. Sama ją skończyła, a przed nią jej mąż. To ciekawa para. Podróżują po świecie razem (byli nawet w Polsce, w Krakowie i Warszawie) tylko z bagażem podręcznym. Teksańczyk wymusił na żonie oszczędne pakowanie :) Podziwiamy jak potrafią jechać na dwa, trzy tygodnie z małymi walizeczkami i plecakami mając wszystkie rzeczy zawsze przy sobie. Przynajmniej nigdzie bagaż nie zaginie na lotnisku.

Po posiłku udajemy się na przystań. Żegna nas szef Felix. !Bien viaje!

 Jeszcze wśród ciemności płyniemy w dół strumienia. Po ulewie poziom wody jest wyższy i łatwiej nawigować.

 Potem łódź motorowa, ponad dwie godziny po Napo do Coca, lotnisko i wracamy do Quito. Czy ja już pisałem, że najładniesze stewardesy mają linie VIP?

 

 Zaraz po przyjeździe do hotelu w Quito widzimy się z panią Haliną. Mamy umówioną wycieczkę po stolicy, aby poznać ją trochę bliżej. Szybki prysznic, zmieniamy ubranie i wsiadamy do wynajętego busika. Na najbliższym skrzyżowaniu mamy kraksę z mknącą jak szalona karetką pogotowania. Źle się zaczyna. Jest policja. Pomimo tego, że karetka jechała na sygnale to jednak zachodzą okoliczności uchylające wineę naszego kierowcy. Ale policja zatrzymuje mu prawo jazdy i musi pojechać na komisariat do złożenia zeznań. My przesiadamy się do taksówki.

 Pierwsze miejsce to wzgórze Panecillo. Pomnik Matki Bożej Skrzydlatej wybudowany około dwadzieścia lat temu widać z daleka. Patronka miasta czuwa nad nim. Zjeżdżamy w dół do miasta aby rozpocząć spacer po starej części kolonialnej. Wysłuchujemy z zainteresowaniem historii o założeniu miasta, podbojach hiszpańskich, pierwszych kościołach w czterech rogach rynku. Oglądamy je wewnątrz. Duże wrażenie robi La Compania – kościół Jezuitów. Spłonęło jego wnętrze na skutek zwarcia instalacji. Zniszczone zostały wspaniałe złocenia. Teraz jest już prawie zakończona renowacja. Świeżo złocone sklepienia, ołtarze lśnią przepychem. Ciekawostka: wszystkie kościoły mają zamiast kamiennych posadzek parkiety. Przyjemnie stąpa się po drewnie.

 Kolejne kościoły. Docieramy na Plaza Grande, albo inaczej Plaza de Independencia. Dużo ludzi odpoczywa na ławeczkach. Oglądamy fragment Pałacu Prezydenckiego przechodząc przez pilnujących wartowników. Następnie ogladamy Pałac Arcybiskupi, którego dużą część dzierżawi od Kościoła państwo i urząd miasta. Wspaniale zagospodarowano pomieszczenia i placyki w budynkach. Ciekawa anegdota dotyczy jednego niedoszłego duchownego, który wykradał się z seminarium żeby używać nocnego życia w mieście – Hasta la vuelve, Señor... Teraz to nazwa luksusowej restauracji.

 Pełni wrażeń wracamy do hotelu. Miasto już nam się podoba. Wiemy więcej o jego historii. Będziemy mieli okazję poznać okolicę dzielnicy Mariscal, gdzie jest hotel Cayman. Od jutra zaczynamy nasze wycieczki po okolicach Quito.

 Myślimy tylko o jedzeniu. Po dniu pełnym wrażeń w końcu żołądek wziął górę nad mózgiem. Już dwie przecznice dalej wchodzimy do restauracji. Tej samej gdzie już jedliśmy wcześniej empanadas i ceviche.

  • Tukan
  • Przyleciała ćma...

 Quito wraz z hotelem Cayman stały się dla nas bazą na kilka kolejnych dni w celu poznania kontynentalnej części Ekwadoru. Nasze wypady po okolicy z panem Walterem przybliżyły nam w pewnym stopniu kulturę i zabytki tego bardzo ciekawego kraju.

 Pierwszy był w stronę kordyliery wschodniej Andów. Celem była miejscowość Papallacta słynąca z gorących źródeł termalnych u podnóża Antisany. Wyruszyliśmy o 8.00 po śniadaniu. Komfortowym Suzuki Grand Vitara śmigaliśmy najpierw przez poranne korki w rozciągniętym po pagórkach Quito. Trzeba mieć oczy naprawdę z każdej strony głowy i taki dodatkowy zmysł kierowcy, aby umieć znaleźć się na zatłoczonych ulicach. Światła i klakson są nieodzowne. Warszawa przy tym to łatwizna.

 Pierwszym postojem na drodze, którą w głąb dżungli udał się Francisco de Orellana był kościół z XVI w. w dzielnicy Guapulo. Nie udało się wejść do środka, ale wnętrze można było zobaczyć przez ścianę. Tu wyjątkowo przezroczystą. Wymysł hiszpańskich nawrócicieli był taki, żeby cały kościół był zasłonięty przed oczami niegodnych Indian, podczas gdy chrześcijanie wyższej kategorii (z Europy) mogli swobodnie przebywać we wnętrzu i zasiadać w ozdobnych stallach. Jak widać rasizm jest dość starym wynalazkiem.

 Potem udaliśmy się dalej w góry. Samochód piął się coraz wyżej aż dojechaliśmy na przełęcz na wysokości ponad 4200 m n.p.m. Po lewej stronie drogi rozciąga się rezerwat Cayambe - Coca, a po przeciwnej rezerwat Antisana z wulkanem o tej nazwie, na który... liczyliśmy. Widocznie zawstydził się bardzo nas podglądaczy, gotowych wyjąć statywy i rozpocząć sesje zdjęciową, bo schował się dokładnie w zasłonie chmur. Apetyt rośnie, na udane fotki przyjdzie poczekać. I tak podobno szczęśliwcy widzą go w pełnej krasie tylko trzy razy w roku.

 Dalej droga biegła wśród wzgórz równolegle do trzech rurociągów ukrytych pod ziemią. Jednym z nich płynie woda dla stolicy - Quito, pozostałymi ropa naftowa wydobywana z bogatych złóż. Pan Walter, Ekwadorczyk, wraz z żoną Polką ukończyli geologię na AGH w Krakowie. Dla fachowców z branży ten kraj jest rajem. Bo wysokie Andy, które ciągną się wzdłuż zachodniej części kontynentu południowoamerykańskiego, wulkany, które trudno odróżnić od górotworów, jednocześnie wysoko położone jeziora, zjawiska sejsmiczne (niestety trzęsienia nawiedzają Ekwador) i wiele innych tematów. Słuchaliśmy po drodze i w mojej głowie zostało dużo ciekawych informacji. Kiedyś geologia była moim hobby, ale ostatecznie zostałem inżynierem mechanikiem.

 Dojechaliśmy do niepozornej miejscowości Papallacta. Mżyło. Chris nie miał chęci zażyć kąpieli, a my z Walterem jak najbardziej. Kąpielówki zabrałem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać...

 Jak miło, kiedy dzień jest raczej chłodny, dolina przypomina nasze Pieniny lub Chochołowską, ty moczysz ciałko w wodzie o temperaturze około 40 stopni Celsjusza. Naszą rozmowę z Walterem kontynuowaliśmy korzystając z dobrodziejstw balneologii. Chris nie próżnował, ponieważ na terenie ogrodu z basenami pokazały się pierwsze kolibry. I nie ostatnie tego dnia.

 Po kąpieli Walter zabrał nas do ogrodu w miejscowości Guango. No i na poważnie zmierzyliśmy się z wyzwaniem fotograficznym. Jak dobrze pokazać na zdjęciu kilka gramów kolorowych piórek, czasem długiego ogona, kilka gramów bijącego setki razy na sekundę serca i wszystko razem poruszające się z pierwsza prędkością kosmiczną wokół okolicznych drzew, kwiatów i rozwieszonych karmników. Staliśmy jak oniemiali przyglądając się tym wyrośniętym pszczołom. Przetestowałem chyba wszystkie ustawienia autofokusa w moim aparacie. Wcześniej sporo czytałem, oglądałem zdjęcia tych, którzy już potrafią. Czytanie danych z EXIFa pomaga. Tylko jeszcze jeden szczegół - zdjęcia są robione z wykorzystaniem np. czterech lamp błyskowych wyzwalanych równocześnie. To po to, aby na ułamek sekundy zatrzymać ruch skrzydeł i zarazem wyeksponować cudne barwy upierzenia. Bardzo pomocny znów okazał się beamer wydłużający zasięg lampy dla ogniskowych rzędu 300-400 milimetrów. Mam nadzieje, że kilka dobrych zdjęć uda mi się Wam zaprezentować.

Dwie godziny uciekły błyskawicznie. Ale to nie ostatnie spotkanie z tymi mikroskopijnymi ptaszkami.

Powrót do Quito tą samą drogą i te godziny szczytu...

  • Kolibry z regionu wschodniej kordyliery
  • Kolibry z regionu wschodniej kordyliery
  • Kolibry z regionu wschodniej kordyliery
  • Kolibry z regionu wschodniej kordyliery
  • Kolibry z regionu wschodniej kordyliery
  • Kolibry z regionu wschodniej kordyliery Andów
  • Kolibry z regionu wschodniej kordyliery Andów
  • jedyny z takich mało kolorowych koliberków
  • a ja mam coś długiego :)

 Ekwador zamieszkuje kilka większych plemion indiańskich. Miasto Quito założyły dwa z nich: Quitus i Cara. Na chwilę przyszli Inkowie, ale po ponad trzydziestu latach zostali pokonani przez hiszpańskich konkwistadorów. Inkowie nie zdołali wybudować okazałych budowli. W wielu miejscach prowadzi się wykopaliska archeologiczne i bada historię. W drodze do Otavalo na chwile zatrzymaliśmy się na wzgórzu, z którego widać było rozległą dolinę i pobliskie wzgórza - wulkany. Dwa z nich tworzą taką szczerbinkę, która dla ówczesnych obserwatorów stanowiła punkt charakterystyczny dla pomiarów astronomicznych. To już wtedy, wieki przed ekspedycja francuska, wyznaczono Równik, linię na kuli ziemskiej, na której cień w południe dla określonych dni w roku znika. Miejsce nosi nazwę... i są tam przedinkaskie piramidy, dowód na to, że inne rozwinięte cywilizacje istniały na tym terenie.

 Kolejne miejsce na trasie wycieczki to punkt przekroczenia Równika. Nie to najbardziej znane w pobliżu Quito, które odwiedziliśmy przejazdem dwa dni później. Ale także tutaj jest ślad wspomnianej francuskiej wyprawy badawczej, która w 17... roku wyznaczyła równoleżnik zerowy. Kilkaset metrów dalej jest miejsce, które wyznaczyli Indianie obserwując położenie Słońca względem szczerbiny na horyzoncie. I co byście powiedzieli? Który z pomiarów jest dokładniejszy? Mam dowód - zrobiłem zdjęcia ekranu mojego GPSa w obu.

 Przejeżdżając przez wioski i miasteczka zwracamy uwagę na ubiór ludzi, zwłaszcza kobiet. Jedne noszą meloniki, grube kolorowe spódnice i białe bluzki z haftami nawiązującymi kolorem do spódnicy. Małe dzieci noszą z przodu. To Cayambi.

 Drugie mają dwie spódnice. Jedną jakby halkę, jasną, pod spodem, którą widać przez długie rozcięcie w zewnętrznej grubej. I niespotykane nakrycie głowy - dwie ułożone chusty, tworzące płaski naleśnik... Mamy noszą dzieci z tyłu, za sobą, na plecach. To Otavalo.

 Indianie Otavalo są niesamowici. Z opowieści Waltera wiemy, że potrafią przygotować dużo wyrobów rękodzieła, spakować się większą grupa (rodzinnie) i wyjechać razem do innego kraju, aby wszystko sprzedać, zwiedzić i powrócić do ojczyzny. Co ciekawe, są traktowani przez rządy wielu krajów w sposób wyjątkowy i łatwo dostają wizy. Nieznana jest sympatia Otavalo z Japonią. Bardzo lubią tam jeździć i również (pomimo dużej odrębności i zachowania własnej tożsamości kulturowej) wyjątkowo dużo istnieje mieszanych małżeństw i tam i w Ekwadorze. Japonki przyjeżdżają tu, aby wyjść za mąż i zostać, uczyć się hiszpańskiego.

 Rynek i targ w Otavalo słynie z mnogości wyrobów. Spędziliśmy na nim godzinę robiąc zakupy pamiątek dla rodziny. Bez problemu wszyscy Indianie mówią po hiszpańsku, a negocjacje cen to przyjemność w porównaniu z moim doświadczeniem z Egiptu i Tunezji.

 Mieliśmy jechać obejrzeć rzeźby w San Antonio de Ibarra, ale wybraliśmy odwiedziny indiańskiej rodziny grającej i produkującej instrumenty muzyczne występujące w Peru, Ekwadorze, Kolumbii i Boliwii. Jeden z członków rodziny przy nas wziął do ręki osiem rurek bambusowych i jeden gotowy, nastrojony instrument. Potem odpowiednio skracając kolejne i dmuchając w nie stroił dźwięki nowej fletni Pana. Nie minęło 10 minut jak nowy instrument był gotowy i został od razu przetestowany na kawałku utworu typu El Condor... Zespół nazywa się Ñanda Mañachi i daje koncerty po całym świecie. Tak, z tej maleńkiej wioski. Chris nabył ich płytę folkową i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z filigranową Indianką Otavalo.

 Potem, na pół godziny wpadliśmy rozejrzeć się po miasteczku Cotocachi, które słynie z wyrobów skórzanych. Nie jedna pani zakupiłaby piękną torebkę i do tego w komplecie pasek, rękawiczki, buty, płaszcz... a może i bieliznę...

 Tuż przed powrotem Walter zawiózł nas do rezerwatu nad jeziorem Cuicocha. Jezioro jest pięknie położone w kraterze wulkanu, któremu wyrosły jeszcze trzy stożki jak trzy wyspy. Woda jest wynikiem zjawisk glacjalnych, czyli z lodowca. Jest głębokie, tam gdzie się udało zmierzyć ma około 180 metrów i nie ma ryb, ponieważ wulkan pod wodą "puszcza bąble". Cudny krajobraz uwieczniliśmy na kilkudziesięciu różnych ujęciach

  • U Ñanda Mañachi...
  • Rezerwat Cuicocha
  • Rezerwat Cuicocha
  • Rezerwat Cuicocha
  • Rezerwat Cuicocha
  • Cotacachi
  • Cotacachi
  • Cotacachi
  • Na Równiku "francuskim"
  • Na Równiku "indiańskim"
  • Za Quito
  • Cotacachi
  • U Ñanda Mañachi
  • U Ñanda Mañachi
  • U Ñanda Mañachi
  • Na targu w Otavalo
  • Na targu w Otavalo
  • Na targu w Otavalo
  • W dole Otavalo
  • Na Równiku
  • Na Równiku
  • Na Równiku
  • Za Quito
  • U Ñanda Mañachi
  • U Ñanda Mañachi
  • U Ñanda Mañachi

 To miał być najbardziej wyczerpujący punkt naszej wyprawy. Galapagos to jak wczasy nad morzem, dżungla - no lekki hardcore dla kogoś, kto obawia się wszystkiego co się porusza, wokół, ale groźne Andy to wyzwanie dla organizmu. Już w Quito mieszkaliśmy na wysokości 2800 metrów n.p.m., czyli Tatry niech się schowają. Dobrze znosiliśmy obaj ciśnienie i żadnych objawów związanych z obniżoną zawartością tlenu w powietrzu nie stwierdziliśmy. No może po dwóch wieczornych piwach ranek był odrobinę dokuczliwy.

 Z hotelu wyjechaliśmy dwoma samochodami. W drugim para Rosjan z Wołgogradu, która trafiła bilet - super okazję z Moskwy do Caracas w Wenezueli, ale postanowiła jechać dalej i zobaczyć Ekwador. Dojechaliśmy do granicy parku i przesiedliśmy się razem do jednego samochodu terenowego z przewodnikiem. Można skorzystać z własnego pojazdu, ale przewodnik musi być zakontraktowany - podobnie jak nad Biebrzą, na Czerwonym Bagnie. Do pokonania po wertepach było około 40 kilometrów. Niby nic, ale siedzenie boli, bo zawieszenie sztywne. Włączyłem GPSa i obserwowaliśmy kolejne wskazania: 3500 m, 4000 m. Pogoda, umówmy się: barowa. Chmur do czorta. Nieśmiało przebłyskuje słoneczko. A Cotopaxi dobrze zasłonięty. Nagle pokrywa się otworzyła. Szybko zatrzymujemy się. My z Chrisem wyciągamy statywu... Rosjanin pstryka, ale zerka na nasze białe obiektywy. Kilka ujęć, udanych. Widać śnieżną pokrywę lodowca, a przecież to wulkan.

 Zmierzamy do wysokiego parkingu na wysokości 4500 metrów n.p.m. Nie zgadza się, przyrząd wskazuje 4570. Przygotowujemy się do wspinaczki - spacerku do schroniska. Czapki, rękawiczki, kurtka na polar, plecak - ruszamy. Niby "tylko" 300 metrów podejścia w pionie.

W międzyczasie pojawia się widok ośnieżonej góry. Nie przepuścimy okazji. Niewykorzystane jak w piłce nożnej, mszczą się. A to jest przecież Photo Trip.

 Idzie się ciężko. To nie góry, gdzie pod stopami masz twardą skałę. Wszystko przykrywa warstwa wulkanicznych tufów. Tak jakby się szło na wielką wydmę po piachu. Buty do hikingu bardzo pomagają, ale zapadają się w grunt. Serce wali młotem. Coraz szybciej. Chris idzie na czele, Walter, Carlos (przewodnik), Rosjanin, potem tłumaczka na rosyjski i Ludmiła, ja zamykam nasza stawkę. Faceci zatrzymują się na szerokiej półce. Jest atrakcja, bo ludziom towarzyszy, aż tak wysoko lis. Wyciągam aparat żeby to uwiecznić, zaczyna mżyć. Chowam sprzęt, stawiam kolejne kroki. Z trudem. Nogi, mięśnie, są w porządku. To organizm wariuje z braku tlenu i zmusza serce do szybkiego bicia

 Przeklinam każdy nadmiarowy dekagram w plecaku. W końcu dopadam schroniska przed kobietami. Tylko Chris i ja mamy dodatkowe obciążenie. Przy budynku stoi tabliczka - 4800 m n.p.m. Dla mnie sukces. Wyżej leciałem samolotem:)

 W schronisku zamawiamy zupę - grzybową, a potem herbatę z sokiem. Smakuje. Rozmawiamy z "towarzyszami", po rosyjsku, po polsku, po angielsku. Walter po hiszpańsku przedstawia informacje. Nam już nie trzeba ich tłumaczyć. Języki się przydają i wiele ułatwiają.

 Dalej, dla chętnych jeszcze 200 m wyżej, można iść do granicy lodowca. Ruszamy we czwórkę: Rosjanin, Chris, Carlos i ja. Po kilkudziesięciu metrach wymiękam. To ma być również przyjemność, a nie męka. Oni wspinają się dalej, ja schodzę. Walter i panie tez ruszają w dół. Po drodze wyjaśnia się, że Ludmiła jest... kardiologiem.

 Z Walterem rozmawiamy we dwóch o wulkanach, skałach bazaltowych, dziewięciu "czarnych wdowach", którymi katują profesorowie studentów geologii, tufach. Bardzo mnie to ciekawi.

 Czekamy przy samochodzie na resztę grupy. Cotopaxi pięknie widać, znów seria zdjęć. Zaliczyli lodowiec, zdjęcia zrobione tylko tam nie było tabliczki 5000 m n.p.m.:(

 Zjeżdżamy wyboistą serpentyną niżej. Kolejny dzisiejszy cel to górskie jezioro. Występuje przy nim kilka gatunków endemicznych, m.in. mewa. Mamy chwile z Chrisem na uruchomienie statywów. Zakładamy polary. A i Cotopaxi znów jaśnieje na horyzoncie.

 Czas wracać do Quito. Żegnamy Rosjan (i tak spotkamy się w hotelu), wyjeżdżamy z parku. Głód daje znać o sobie. Mieliśmy lunch boxy, ale ślad po nich zaginął. Wstępujemy z Walterem na świeżonkę po ekwadorsku. Znowu nam smakowało.

  • Panorama Quito
  • Wulkan Cotopaxi
  • płaskowyż po przeciwnej stronie Cotopaxi
  • Wulkan Cotopaxi
  • Wulkan Cotopaxi
  • Lisek
  • Lisek
  • Wulkan Cotopaxi
  • Wulkan Cotopaxi
  • Wejście do schroniska
  • Widoki z podejścia na Cotopaxi
  • Widoki z podejścia na Cotopaxi
  • Widoki z podejścia na Cotopaxi
  • Widoki z podejścia na Cotopaxi
  • Ścieżka do schroniska na Cotopaxi
  • Widoki z podejścia na Cotopaxi
  • Widoki z podejścia na Cotopaxi
  • Wulkan Cotopaxi
  • Widoki z podejścia na Cotopaxi
  • Widoki z podejścia na Cotopaxi
  • Wulkan Cotopaxi
  • Dzikie konie na terenie parku
  • Dzikie konie na terenie parku
  • Widok z nad jeziora na terenie parku Cotopaxji
  • Jezioro, Cotopaxi w tle
  • Górskie jezioro

 Ostatnia nasza wycieczka, z którą wiążemy wiele nadziei. Słoneczna pogoda zachęca. Walter tłumaczy, że to tylko tutaj tak może być, a jak odjedziemy z Quito w góry to już za kolejnym zakrętem mogą nas czekać zupełnie inne warunki pogodowe.

 Mijamy Mitad del Mundo, oficjalne miejsce wyznaczające Równik. Zmierzamy do olbrzymiej kaldery wulkanu Palulahua. Zostawiamy samochód na parkingu, aby przespacerować się kawałek. Dochodzimy do krawędzi i... szczęki nam wypadają z zawiasów. Stoimy na wysokości 2800 m n.p.m. (jak Quito), a przed nami rozciąga się otoczona wysokimi na 3000 m górami niecka położona na wysokości 2400 m. Wyjątkowo żyzna gleba, temperatura i wilgotność sprawiają, że tutaj zbiory są trzy, a nawet cztery razy do roku. Wulkan nie działa, ale gdyby... Zdjęcia koniecznie. Walter uprzedza, że teraz jest dobra widoczność, ale za parę godzin wszystko otoczy mgła i chmury. Wysoko wiatr goni chmury (zimne masy powietrza) znad Andów. Wąskim przesmykiem między wzgórzami dociera gorące i wilgotne powietrze od oceanu. Wszystko nad kalderą miesza się jak w olbrzymim kotle i powstaje mokra mgła.

 Ruszamy droga w wąskiej dolinie. Na wzgórzach tzw. mglisty las. Przy drodze rosną orchidee. Walter wspomina czerwonego kogucika symbol tego regionu oraz misia andyjskiego często występującego.

 W małym miasteczku parkujemy na chwilę. Na straganach mnóstwo egzotycznych dla nas owoców i warzyw. Pierwszy raz dotykam maniok, owoce kaktusa przypominające szyszki, jukę, mango (ogromne). Próbujemy pędu palmy - palomitas (to nie prażona kukurydza).

 Przed Mindo skręcamy do hacjendy, na terenie, której są kolibry. Trochę pada. Ciężkie warunki do zdjęć. Wcześniej słyszeliśmy, że tu nie wolno używać lampy błyskowej. Na szczęście odpuszczają nam ten "grzech". Gatunki przylatujące do karmników są inne niż w Guanco. Nawet bardzo. Już je trochę rozpoznajemy, choć nie sposób używać właściwych nazw. Szczególnie jeden z długim ogonkiem z takimi maleńkimi pawimi oczkami. Cudne są wszystkie!

 Zapełniłem kartę, wkładam następną. Ptaszki przekomarzają się miedzy sobą, urządzają gonitwy. Słychać wcale nie delikatne, ale głośne świergolenie. Co tu więcej pisać? Oglądajcie!

 Po małej kawce opuszczamy ten ogród i Walter proponuje: albo canopy nad dżunglą, albo jeszcze inny ogród z kolibrami, kwiatami i motylami. Sporty ekstremalne można uprawiać i w Polsce, dlatego znów stawiamy na koliberki.

 Wjeżdżamy do Mindo, skręcamy w jedną z mokrych od deszczu uliczek. Omijając kałuże wchodzimy, do ogrodu, w którym stoi altana - nasz cel. Zdejmujemy buty żeby nie zabrudzić czystej podłogi. Metr od krawędzi poręczy wisi rząd karmników. Ich konstrukcja w zasadzie nie pozwala ptaszkom, żeby usiadły, muszą zawisać w powietrzu z wyciągniętym dziobkiem. W ten sposob piją słodką ciecz ze środka pojemnika. To kolejne wyzwanie dla fotografa. Niby prościej niż w terenie, bardzo krótki dystans, ale inaczej. Kolejne zdjęcia z beamerami.

 Na koniec wizyty w Mindo Walter rozbudził nam apetyty opowiadając o szczególnie podawanym steku - lomo de piedra. Kawał mięsa przyrządzany jest na wielkiej płycie bazaltowej, potem podawany na stół również na kawałku gorącego kamienia. A jak smakuje z sałatką, ryżem, awokado i zimnym piwem. Niezapomniane wrażenie kulinarne.

  • Kolibry z kordyliery wschodniej
  • Kolibry z kordyliery wschodniej
  • Kolibry z kordyliery wschodniej
  • Kwiatuszek :)
  • Kolibry z kordyliery wschodniej
  • Kolibry z kordyliery wschodniej
  • Kolibry z kordyliery wschodniej
  • Jeden z najmniejszych...
  • Też jestem malutki...
  • Krótki odpoczynek...
  • Jestem wyjątkowy...
  • Szybki i zwinny...
  • Maleństwo...
  • Kolorowe cudeńka
  • Kolorowe cudeńka
  • Kolorowe cudeńka
  • Kolorowe cudeńka
  • Kolorowe cudeńka

Podsumowanie jest cały czas w trakcie tworzenia. Będę wdzieczny za wszelkie uwagi, które pojawią się w trakcie czytania zgromadzonych przeze mnie informacji. Gdybym coś pomieszał, a przecież może się to zdarzyć w natłoku wrażeń, miejsc, itd. które siedzą w mojej głowie proszę o maile na [email protected]. Poprawię :)

 

 ***

 

Dwa zaplanowane tygodnie. Wspaniałe, niepowtarzalne, ekscytujące, zaskakujące.

 Kiedy rozpoczynałem przed wyjazdem z Polski moją kolumberową relację zastanawiałem się jak zatytułować tę podróż. Patronat redakcji KOLUMBERA zobowiązuje do pisania dużo, do przygotowania wstępu itd. No i nie wiedziałem jak zacząć. O smakach było w Maladze, w Stanach podróż Hummerem i stąd tytuł. Jakieś bagna, wypady w Polskę. Ale Ekwador to co innego. To marzenie z dzieciństwa - żółwie z Galapagos. To, że kolumberioza jest nieuleczalna i są inne zaraźliwe choróbska - wiadomo. A czy można poczuć uczucie do odwiedzanego miejsca? 

¿Ecuador, mi amor?

Tak mi się skojarzyło i uznałem, że będzie odpowiednie. Nie przewidziałem jak bardzo. Smok Wawelski w komentarzu poniżej zgodził się:..."por supuesto"... O tak! Z każdym dniem pobytu moja i Chrisa sympatia do tego kraju rosła. A finał, ostatni dzień spędzony w drodze do Mindo był proroczy - widziałem tablicę przy autostradzie promującą kraj: ¡Enamórate en Ecuador! (Zakochaj się w Ekwadorze!).

 Ja już go pokochałem. Za co? Za szczegóły i za całokształt. Kraj na Równiku szczycący się być pępkiem naszego świata. Ale to miłe i pozbawione zbytecznej pychy. Kraj, w którym stale w różnych jego zakątkach są cztery pory roku. Wystarczy wyjechać z Quito w kierunku oceanu, albo odwiedzić Galapagos by poczuć lato, pojechać na wschód do dżungli dotknąć wiecznej wiosny, na południe w góry i zobaczyć wieczny śnieg, albo niższe partie gór z suchymi stokami, gdzie odczuwa się nostalgię jesieni.

 Kraj tak wielu kultur. Główne dziewięć plemion indiańskich i wiele mniejszych, dziewięć szeroko używanych języków: hiszpański, który jest uniwersalny dla wielu ludzi różnych plemion niczym w innej części świata angielski, kichwa (quechua) wprowadzony przez Inków i inne.

Kraj wielu obrzędów, rytuałów, strojów, zwyczajów.

Kraj dla mnie wspaniały ze względu na ilość smaków, zapachów, kształtów owoców i warzyw, wyśmienitej kuchni z mięsa i owoców morza.

 Kraj, przepraszam za takie określenie (już rozmawiałem o tym z Walterem), cywilizowany. Owszem zróżnicowany pod względem mentalności: bawiące się, żyjące dniem dzisiejszym wybrzeże np. Guayaquil) i przewidujący, patrzący w przyszłość z rozwagą interior (zwłaszcza ludzie gór - np. Quito).

 

Misja zakończona... Walizka ciężka od zakupów, pamiątek, ale głowa jeszcze cięższa. Bagaż wrażeń, wspomnień, pozytywnych skojarzeń zostanie w nas do końca życia.

 

 

O tym jak wracaliśmy do kraju z kolejnym przystankiem na Florydzie będzie w innym wątku.

 

 Tekst i zdjęcia i filmiki: Sylwester Zacheja

 

Obiecałem.

Wiem. Miałem robić zdjęcia samolotów przy każdej okazji. Czasem nawaliłem, bo miałem schowany aparat. Z drugiej strony te wymogi bezpieczeństwa z jakimi ostatnio się spotykamy na lotniskach. Wolę robić samoloty z dołu, gdzieś niedaleko pasa startowego. Pstrykane przez szybę są zamazane, nieostre. Ale te fotki mają w sobie ładunek dokumentalny. Nie wszystkie sytuacje, które widać przez szybę samolotu przed startem, tuż po nim lub przed lądowaniem są możliwe do wypatrzenia z ziemi.

Zapraszam na migawki z podróży z różnych lotnisk i lotów jakie odbyliśmy po drodze. W sumie 11 lotów, ale 12 lądowań. A wszystko przez nietypowe przesiadki. 

 

Ten punkt podróży jest specjalnie dla Voyagera747.

Miłośników awiacji zapraszam również :)

 

 

 

  • Terminal AA - Miami
  • Start z Miami do Quito
  • Miami z góry
  • Gdzieś nad Andami
  • Quito - lot na Galapagos
  • Quito - lot na Galapagos
  • Quito - lot na Galapagos
  • Quito - lot na Galapagos
  • Międzylądowanie w Guayaquil
  • Międzylądowanie w Guayaquil
  • Międzylądowanie w Guayaquil
  • Międzylądowanie w Guayaquil
  • Międzylądowanie w Guayaquil
  • Lot na Galapagos
  • Galapagos w dole
  • Galapagos w dole
  • Lotnisko na Baltrze
  • Lotnisko na Baltrze
  • Lotnisko na Baltrze
  • Lotnisko na Baltrze
  • Lotnisko na Baltrze
  • Lotnisko na Baltrze
  • Międzylądowanie w Guayaquil
  • Międzylądowanie w Guayaquil
  • Międzylądowanie w Guayaquil
  • Quito
  • Quito
  • Quito
  • Quito - lot do Coca
  • Quito - lot do Coca
  • Quito - lot do Coca
  • Quito - lot do Coca
  • Quito - lot do Coca
  • Quito - lot do Coca
  • Lotnisko w Quito - UIO
  • Quito - lot do Coca
  • Quito - lot do Coca
  • Gdzieś tam jest Coca
  • Lotnisko w Coca
  • Lotnisko w Coca
  • Quito - wylot z Ekwadoru
  • Quito - wylot z Ekwadoru
  • Quito - wylot z Ekwadoru
  • Quito - wylot z Ekwadoru
  • Quito - wylot z Ekwadoru
  • Quito - wylot z Ekwadoru
  • Quito - wylot z Ekwadoru
  • Quito - wylot z Ekwadoru
  • To chyba Jamajka
  • Pod nami Kuba
  • Ciąg wysepek do Key West
  • Miami w dole
  • Widok na Miami South
  • Widok na Miami South
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Lotnisko międzynarodowe w Miami
  • Warszawa w śniegu
  • Warszawa w śniegu
  • Warszawa w śniegu

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. turysta1310
    turysta1310 (13.06.2011 16:37) +1
    Pięknie opisana podróż. Może kiedyś ta bedę. Pozdrawiam Tadek
  2. amused.to.death
    amused.to.death (06.03.2011 20:08) +1
    Wracam.
    Zaczynam swoje przygotowania do pierwszych wakacji w Ameryce Południowej - no i od czego bym miała zaczynać jak nie od relacji Kolumberowiczów.
    Ehhh...zupełnie inaczej się czyta takie relacje ponownie jak wiadomo, że niektóre miejsca się odwiedzi:)
  3. asta_77
    asta_77 (15.01.2011 23:40) +1
    Piękna podróż i super zdjęcia!
  4. treize
    treize (13.11.2010 0:37) +1
    Z przyjemnością pobyłam dzisiaj w ......Twoim Ekwadorze :):)
  5. tube-roza
    tube-roza (28.09.2010 0:04) +2
    to są dla mnie tak odległe rejony, że nawet nie sięgam tam marzeniami, to zupełnie obce rewiry. Wiem, że nigdy tam nie polecę, ale bardzo dziękuję za uświadomienie, że ktoś to penetruje, poznaje i dzieli się z takimi piecuchami, jak ja. To zupełnie jak doskonały program na żywo, pełen pasji, żaru i miłości do świata. Podziwiam, gratuluje i życzę kolejnych przygód. Zachwycona tube-roza.
  6. skalimonka
    skalimonka (19.09.2010 20:28) +2
    Jak powiedziałam, tak zrobiłam, wróciłam z przyjemnością do Twojego Ekwadoru. Dino, co ja mogę napisać nowego, skoro wszystko już zostało napisane? :) Przepiękne zdjęcia, zapierające dech w piersiach, przy niektórych łezka sie w oku kręci :) Cudne gatunki zwierząt, Twoje zdolności i na pewno świetny sprzęt, stworzyły piękny album. Wspaniałe wrażenie :) Dziękuję :D Pozdrawiam :)
  7. skalimonka
    skalimonka (18.09.2010 22:18) +2
    Ojej, Dino, jaka relacja tu u Ciebie i jakie zdjęcia!!! wow jutro tu wrócę!
  8. ye2bnik
    ye2bnik (19.05.2010 11:35) +2
    Wróciłem, obejrzałem jeszcze raz :) Nie wiem dlaczego nie plusowałem zdjęć za pierwszym razem, teraz nadrabiam to niedopatrzenie :)
  9. sangha
    sangha (06.05.2010 20:11) +2
    zdjęcia i relacja super ;-)
  10. dino
    dino (05.05.2010 20:16) +1
    na pewno będzie okazja...
    paczką zapaleńców jest lepiej, chciałem zrobić grupę, ale nas dwóch idealnie dało radę :))
  11. amused.to.death
    amused.to.death (05.05.2010 19:38) +2
    W końcu i ja tu dotarłam:)
    Wasze relacje na żywo BARDZO mnie zachęciły a po przeczytaniu tekstu i obejrzeniu zdjęć aż zaczynam żałować, że jednak nie Ekwador w tym roku - a tak mało brakowało....

    Nic to... kiedyś na pewno tam dotrę!
  12. ewa.nysiak
    ewa.nysiak (11.04.2010 22:50) +2
    Rewelacja, piękny opis i cudowne zdjęcia. Chciałoby się od razu spakować plecak i wyjechać do takiego raju :)
  13. lmichorowski
    lmichorowski (04.04.2010 22:14) +2
    Witaj, Dino. Dopiero dziś udało mi się dojechać do końca Twojej wspaniałej podróży. Gratuluję interesujących opisów i rewelacyjnych (zresztą jak zawsze u Ciebie) zdjęć. Prawdziwym majstersztykiem były dla mnie, i pewnie dla większości Kolumberowiczów, Twoje koliberki. Można je naprawdę oglądać godzinami. Pozdrawiam i życzę radosnego drugiego dnia Świąt oraz mokrego dyngusa.
  14. lmichorowski
    lmichorowski (26.03.2010 22:08) +2
    Dino, udalo mi się dojechać dziś Twoim tropem do San Cristobal. Jestem zauroczony pięknem tych wysp i ich mieszkańców. Na pewno w najbliższych dniach będę tę podróż kontynuował. Pozdrawiam i przy okazji serdecznie dziękuję za odwiedziny moich Helsinek i plusiki.
  15. kubdu
    kubdu (19.03.2010 18:31) +2
    ... bo nie tylko piękne, plastyczne, poetyckie wręcz, ale przede wszystkie niezwykle autentyczne.
  16. dino
    dino (19.03.2010 14:07) +2
    Dingo - nie jadłem świnek... dzieci nadal mnie lubią :))

    Pamiętam Smoku - tukany są szybkie.... :) i jak pięknie pogwizdują :)
  17. s.wawelski
    s.wawelski (19.03.2010 5:48) +2
    Dino, wlasnie mi sie przypomniala nasza krotka dyskusja na temat tukanow... :-) Pamietasz? http://kolumber.pl/photos/show/golist:36226/page:21
  18. dingo11
    dingo11 (18.03.2010 20:13) +2
    właśnie usłyszałam, że największym przysmakiem ekwadorczyków jest pieczona świnka morska (!!!!!!)
    próbowałeś ?
  19. fiera_loca
    fiera_loca (06.03.2010 22:26) +2
    Nooooo,toz to byla wyprawa,za przeproszeniem ,cala geba:)
    gratuluje dino,suuuuper!Bardzo ciekawa relacja!No i zdjecia...hhmmmm...wiadomo,nic dodac nic ujac,wspaniale!
    Poludniowoamerykancy uprzedzeni do ludzi,ktorzy mowia po hiszpansku?hhmmm....no ja ich przepraszam por favor serdecznie...to oni wyjezdzaja,z calym szacunkiem, z jakimis slownikowymi dziwnosciami ichnimi,venga hombre!
  20. dino
    dino (05.03.2010 0:18) +2
    Hmmm, to się zakłopotałem..... chciałem dobrze.....a jak wyszło..... ??

    :))))
  21. rebel.girl
    rebel.girl (23.02.2010 22:13) +2
    pierwsze zauropsydy za płoty ;)
  22. dino
    dino (23.02.2010 13:38) +1
    dzięki, poszukaj maila :)
  23. ye2bnik
    ye2bnik (23.02.2010 11:23) +2
    możesz napisać, jakim sprzętem fotografujesz?
  24. ye2bnik
    ye2bnik (23.02.2010 11:21) +2
    Świetny opis i genialne fotki! I jak tu po takiej lekturze wrócić do pracy...? :)
  25. dejavu.pl
    dejavu.pl (17.02.2010 19:51) +2
    pewnie wyjdę na nieczułą istotę, ale cieszę się ogromnie, że cierpisz dino na najostrzejszą z odmian travelloz.. no bo jakże miło popatrzeć na skutki uboczne tych "cierpień":)
    zdjęcia wysmienite, ale przeciez o tym wiesz..
  26. dejavu.pl
    dejavu.pl (15.02.2010 19:54) +2
    jak po takiej wyprawie wrócić do szarej rzeczywistości.. czy w ogóle da się wrócić?
    tylko nie mów dino, że zwyczajnie stąpasz po ziemi, bo ja bym fruwała.. zazdroszczę, wiesz?
    b r a w o !
  27. 2_koty
    2_koty (14.02.2010 20:40) +2
    Dino - GENIALNE!!! długo opierałam się wejściu na tą relację, bo muszę się skupić na załatwianiu swojego wyjazdu, ale w końcu wymiękłam - piękne zdjęcia, a i tekst czyta się świetnie. Gratulacje!
  28. dino
    dino (14.02.2010 18:20) +1
    Izo,
    Twoje informacje i kontakty były bardzo cenne.
    I to była iskra sprawcza. Dzięki!
  29. iza_kuczynska
    iza_kuczynska (14.02.2010 17:09) +2
    Rewelacja! Wlasnie doczytalam Twoja relacje do konca i musze przyznac ze dowiedzialam sie wielu nowych rzeczy, ktore jakos mi umknely. Gratuluje wspanialego zmyslu organizacyjnego - zarowno w przygotowaniu wyprawy, jak i jej udokumentowaniu. Nastepni maja wspanialy przewodnik!
    Czytajac wrocily wspomnienia z mojej wyprawy, bo sporo mamy podobnych wrazen :)
    I bardzo mi milo, ze moje doswiadczenia okazaly sie przydatne.
    Pozdrawiam

    PS. Wspaniale zdjecia! Jak zwykle :)
  30. s.wawelski
    s.wawelski (12.02.2010 23:39) +2
    Milo jest czuc tyle entuzjazmu po podrozy :-) W kilku punktach nasze trasy sie wspolnie z Toba i Markiem przeciely - wiec mozemy zalozyc Klub Galapagowiczow (szkoda, ze czwarta czlonkini klubu, Iza nie daje znaku zycia...) Ekwador jest o tyle niezwyklym krajem, ze pomimo jego mikroskopijnych jak na ten kontynent rozmiarow, to jest wielce zroznicowany i urozmaicony. Widze, ze ze wyeksploatowales swoj czas podrozy maksymalnie z dobrym tego skutkiem. Moje gratulacje!
  31. czarny.pol
    czarny.pol (11.02.2010 9:47) +1
    Bardzo ładne zdjęcia niektóre wyglądają jak z obrazka szczególnie te gady i kwiaty. Pozdrawiam Czarek
  32. sagnes80
    sagnes80 (10.02.2010 22:03) +1
    Sylwku zdjęcia są absolutnie piękne! Aż brak słów, by wyrazić zachwyt :)
    stało się to, czego najbardziej się bałam - że po Twojej wyprawie pogłębi się moje pragnienie, by ten region wreszcie zobaczyć :)
    póki co jestem zmotywowana do wkuwania słówek - od czegoś trzeba zacząć :) pozdrawiam!
  33. slawannka
    slawannka (10.02.2010 21:21) +1
    cudnie...
    czekam na zdjęcia Indian!
  34. bkrystina
    bkrystina (10.02.2010 14:58) +1
    z wielkim zainteresowaniem przeczytałam i obejrzałam kolejną partię podróży. Teraz czekam na zdjęcia
  35. iwonka55h
    iwonka55h (10.02.2010 9:38) +1
    Dinuś, czekam, tak jak pozostali Kolumberoicze, na c.d., szczególnie na papugi, które bardzo lubię.
  36. kornomaniac11
    kornomaniac11 (10.02.2010 0:25) +1
    Dino, super foty. Stopniowo asymiluje twoja relacje, calosc robi niesamowite wrazenie. Kocham takie szczegoly jak oczy Kajmana czy podstawa drzewa w dzungli. Takie ujecia sprawiaja ze moja wyoraznia o tamtych rejonach pracuje i ogarnia niesamowitosc tamtego krajobrazu i jego roznorodnosc. Inspirujesz do dalszych eksploracji egotycznych zakatkow naszej planety. Tak trzymaj. Pozdro
  37. czerwony_arbuz
    czerwony_arbuz (09.02.2010 22:42) +1
    jejku, a ja dopiero teraz zauważyłam, że plusa całościowego za podróż nie dałam.....
  38. dino
    dino (09.02.2010 20:30) +1
    Agnieszko - język się z pewnością przyda, to jest coś co w wielu wypadkach łamie wszelkie bariery. Życzę udanego planowania i zrealizowania jakiejś podróży.... niejednej....mi się to już udało, a jestem tylko kolejnym, który podąża śladami innych...

    Patrycjo - dzięki.... może będzie z tego coś więcej....

    Bobi - jedź! Już pomyśl o rezerwacji Galapagos :) Wkrótce więcej do oglądania u mnie w galerii. Podeślę Ci linki

    Marku - chciałem napisać powieść sensacyjną, a wyszła....... podróżnicza :)

    Marysiu - zapisuję sobie w kajeciku +10 :))))

    Krzyśku - jest więcej...... zaglądaj...
  39. sagnes80
    sagnes80 (08.02.2010 21:33) +2
    doczytałam do końca ale myślę, że jak wrzucisz zdjęcia to z przyjemnością przeczytam raz jeszcze!
    świetna relacja! piękna podróż!
    i aż chce mi się uczyć hiszpańskiego (zaczęłam niedawno), żeby wreszcie kiedyś ruszyć do Ameryki Południowej :)
  40. bobi178
    bobi178 (08.02.2010 21:30) +2
    Dino, nikomu do tej pory nie udalo sie zachecic mnie do odwiedzenia Ekwadoru, Wysp Galapagos, Ameryki Poludniowej tak jak Tobie! Super wyprawa, piekne zdjecia...zazdroscilam troche juz jak tam byles i slyszalam to i owo...wspaniala podroz.
  41. mapew
    mapew (07.02.2010 0:36) +2
    Dino, pochlonalem wprost Twoja ostatnia czesc relacji. Bardzo fajnie jest poznac Twoje spojrzenie na swiat, ktory sam mialem okazje niedawno zobaczyc. Bardzo interesujaca relacja!
    No i podziwiam Cie, jak szybko Ci idzie to pisanie! U mnie minely juz ok. 2 miesiace od powrotu i opisalem do tej pory ledwo 1/3 mojej podrozy :-(
    Czekam juz z niecierpliwoscia na Twoje kolibry...no i na pozostale zdjecia tez :-)
  42. dino
    dino (05.02.2010 17:58) +2
    wracamy.....nie chcę, ale muszę....Miami żegna nas deszczem i słońcem na przemian...
    jeszcze parę godzin i zacznie się początek końca tej wspaniałej podróży...

    dalsza część relacji i zdjęcia już wkrótce...

    Pozdrawiam Wszystkich i do usłyszenia w kraju...
  43. smyczek1974
    smyczek1974 (04.02.2010 7:19) +2
    No ja tu sobie spokojnie siedzę a tu nowe zdjecia są!!!!!!!!!!
    Dino tak na przyszłośc, jeśli da radę oczywiście, to zadzwoń że cos wstawiasz nowego.Dobrze!!!
    Z góry dziękuje!!!
  44. maria_u1
    maria_u1 (03.02.2010 22:56) +1
    Dino. Za taaaaaką podróż i wspanialy jej opis mozna dac tylko 1 punkt. To niesprawiedliwe. Dolicz sobie jeszcze 10 punktów dodatkowych. Nawet Ci tej podróży nie zazdroszczę, tylko i wyłącznie podziwiam.
  45. sagnes80
    sagnes80 (01.02.2010 22:47) +1
    ależ to się czyta dino! rewelacja! piękna wyprawa i czekam na ciąg dalszy i na zdjęcia ma się rozumieć ale domyślam się że będą po powrocie :)
  46. dino
    dino (01.02.2010 15:42) +1
    Smoku, byliśmy cztery noce na łódce i niby pięć dni w sumie...
  47. dingo11
    dingo11 (01.02.2010 8:09) +2
    fantastyczne !
    proszę o jeszcze ! :)))
  48. s.wawelski
    s.wawelski (29.01.2010 16:38) +2
    Co wyprawa na Galapagos to inna trasa, inne wrazenia, czyli jak wczesniej mowilem: Galapagos jest nieprzewidywalne i zawsze chetne do robienia niespodzianek :-) Z Twojej relacji wnioskuje, ze na Archipelagu spdziliscie 3 dni. Zaluje, ze Cie nie namowilem na dluzszy pobyt, no ale o Twoich planach nie wiedzialem wczesniej :-) Poruszaliscie sie podobna trasa do mojej. Ten wasz przewodnik to troche pech, bo z reguly ci ludzie sa bardzo otwarci na "swoich" podopiecznych. Malych fosi nie wolno dotykac glownie z uwagi na zostawianie slodow zapachowych na ich ciele, co pozniej uniemozliwia identyfikacje ich przez matke.

    Super! Czekamy na wiecej :-)
  49. lmichorowski
    lmichorowski (27.01.2010 23:34) +1
    Uznanie za bardzo dobrą część tekstową i świetne zdjęcia, zaostrzające apetyt na dalsze smakowanie tej podróży. Czekam na ciąg dalszy, Daję, oczywiście, plusa i pozdrawiam.
  50. freemarti
    freemarti (27.01.2010 20:00) +1
    ciąg dalszy i znowu miły wieczór-lektura do poduszki :)
    tyle informacji i ciekawostek -świetnie:) i tak szybko dołożyłeś nam deseru :D
    a przecież ciągle w drodze :-)
dino

dino

Sylwester Zacheja
Punkty: 128715