Podróż Margarita - Perła Karaibów
Na wycieczkę do Delty Orinoko i Canaimy wyruszaliśmy pełni wątpliwości, przede wszystkim powtarzały się obawy o problemy żołądkowe, warunki noclegowe, a czytając w Internecie relacje z innych wypraw także o sam lot. Zapakowani we wszystkie potrzebne akcesoria, które wypisał nam Rudi tuż przed godziną 6 udaliśmy się przed hotel.
Tam czekał już na nas micro van, w którym kosztem bagażnika ledwie zmieściło się 7 osób. Oprócz nas na lotnisko jechali także… Polacy. Jakie było nasze zdziwienie, gdy w samochodzie usłyszeliśmy język polski, gdyż dotychczas nie spotkaliśmy naszych rodaków. Już po paruset metrach wiedzieliśmy, że samochód nie posiada żadnego zawieszenia, a co ciekawsze, tylne koła sprawiały wrażenie, jakby pracowały niezależnie. Pomimo tego cały czas nabieraliśmy prędkości i pozostawialiśmy w tyle inne, nawet nowiusieńkie auta. Próbowaliśmy sprawdzić, z jaką prędkością się poruszamy, niestety licznik samochodu nie działał. Deska rozdzielcza za to, jak na cyrkowej karuzeli świeciła się wszystkimi kolorami. Włączone kontrolki silnika, hamulców nie robiły na nas wielkiego wrażenia, każdy za to po cichu zaczynał zastanawiać się, czy w podobnym stanie będzie samolot.
Na lotnisku przewoźnik pozostawił nas przy odprawie paszportowej, a po chwili dołączył do nas przewodnik, 8 osobowa grupa niemieckich turystów i 3 studentów z Libanu. Po wykupieniu obowiązkowej opłaty podatkowej (22 BsF) i prześwietleniu bagaży trafiliśmy do poczekalni, a po kilkunastu minutach szliśmy już po pasie startowym w kierunku samolotu. I tu miła niespodzianka. Samolot prezentował się dużo lepiej niż się tego spodziewaliśmy. Piloci także rozwiali nasze obawy odrywając wehikuł delikatnie od ziemi. Ledwie wzbiliśmy się nad ziemie a już pod nami znajdowała się wyspa Coche, a w zasięgu wzroku widać było stały ląd. Dużą atrakcją tego lotu był fakt, że siedzieliśmy z przodu samolotu, a drzwi do kabiny pilotów były cały czas otwarte. Dzięki temu nie tylko z uwagą śledziliśmy ich pracę, ale sami obserwowaliśmy na bieżąco wszystkie wskaźniki (np. wysokość, prędkość) i mapę GPS. Po półgodzinie lotu dziób naszego pojazdu skierowany był w dół, w oddali coraz większe robiło się koryto i wężowate dopływy rzeki Orinoko, a piloci szykowali się do lądowania, które przebiegło równie delikatnie jak start. Już za chwile po raz pierwszy staniemy na stałym lądzie Ameryki Południowej, na pasie startowym w miejscowości Tucupita.
Po zabraniu bagaży i krótkiej toalecie przeszliśmy około 100 metrów pod samo koryto rzeki. Tam czekał na nas już kolejny dzisiejszego dnia przewoźnik. Rzadko się zdarza, że wyruszając na wycieczkę fakultatywną korzystamy z tylu rodzajów środków transportu. Wsiadamy do łodzi i wyruszamy w dwugodzinną podróż do naszego campu. Jeszcze krótka rada przewodnika, aby mocno zawiązać chusty na głowę i ruszamy… Nie do końca rozumiemy radę naszego mentora, gdyż jak w łódce można zgubić chustę? Jednak po odpaleniu przez kierowcę dwóch ogromnych silników Yamaha oznaczonych liczbą 100 i odkręceniu maksymalnie gazu przelatujące w mgnieniu oka kolejne fale przypominają mi czołówkę kultowego serialu Miami Beach (ujęcie mijanego przez motorówkę lustra wody). Siedzimy z przodu łodzi, a raczej na jej górze, gdyż po starcie siedzący z tyłu kierowca znajduje się od nas dużo niżej. Jeszcze nie mija minuta od rozpoczęcia podróży, a moja chusta wystrzeliwuje w powietrze. Gdy tylko zauważa to nasz przewodnik zatrzymuje silniki, zawraca i szuka zguby. Kiedy poszukiwania nie dają rezultatów, a ja już jestem pogodzony z utratą nakrycia głowy niedaleko nas wypływa zguba. Tym razem naprawdę mocno ją wiąże.
W trakcie przemieszczania się w głąb rzeki niewiele słychać oprócz odgłosu naturalnej klimatyzacji, czyli dźwięku wiatru. Wzdłuż brzegu, po obu jej stronach rzeki, co jakiś czas wyłaniają się wioski, przypominające zdezelowane kampingi w Polsce z czasów komuny. Im dalej od lotniska tym chaty coraz mniej przypominają domy, a bardziej kojarzą się nam z naturalnymi szałasami. W połowie drogi zatrzymujemy się na wodzie i robimy przerwę na krótki odpoczynek i łyk napoju. Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, jak gorąco jest w tym miejscu. Na lądzie widzimy dużą wiatę zbudowaną z naturalnych surowców, w której mieści się szkoła. Rząd finansuje tutaj wodny transport dzieci z okolicznych wiosek do szkoły, ciekawe czy wodne gimbusy spisują się lepiej niż u nas. Z biegiem rzeki życie biegnie coraz bardziej leniwie, kobiety w osadach piorą ubrania, a my mijając kolejne wodne transporty odbijamy w spokojniejszy dopływ rzeki. Jeszcze kilkanaście minut i docieramy do naszego obozu.
Camp prezentuje się bardzo okazale. Nazywa się Abujene, co w języku miejscowych oznacza papugę. Na lewym brzegu rzeki znajduje się główny budynek, w którym mieści się recepcja i stołówka, dalej drewniane mostki prowadzą do poszczególnych chatek. Nad rzeką zbudowana jest solidna przeprawa, która prowadzi do kameralnej altanki, gdzie wsłuchując się w odgłosy dżungli można się zrelaksować na hamakach. Nasz przewodnik losowo przydziela wszystkim dwuosobowe chatki, a nam trafia się ta z numerem 8. Drzwi zamykane są na kłódkę, klucz najlepiej zostawiać w recepcji, bo podczas spływu można go łatwo zgubić, a podobno nie mają innych kopii. Naprzeciw wejścia znajduje się dość duży pokój, w którym znajdują się dwa małżeńskie łoża, a po prawej stronie jeszcze dostawka. Wszystkie łóżka przykrywają grube moskitery, które mają uniemożliwić wejście różnych robali, które wydają się tutaj co najmniej kilkakrotnie większe niż w Polsce. Zamiast szklanych okien mamy także siatki, które nieźle przepuszczają powietrze, a wbrew pozorom w nocy nie jest duszno. Na końcu znajduje się wyjście na malutki taras, na którym rozwieszony jest hamak. Ślady łapek i małych odchodów na tym balkoniku wskazują, że człowiek jest tutaj naprawdę rzadkim gościem. Po lewej stronie od głównego wejścia znajduje się przedzielona drewnianym parawanem łazienka. Malutki zlew, ubikacja i prysznic to i tak dużo więcej niż się spodziewaliśmy.
Po zakwaterowaniu przyszła pora na obiadek. Porcje co prawda nie były jakoś przesadnie duże, ale bardzo smaczne i wyglądały apetycznie. Na naszych talerzach znalazł się ryż, gulasz mięsny smakowo bardzo przypominający ten serwowany w Pradze oraz duża porcja idealnie skomponowanych surówek. Do picia była tradycyjnie woda, pepsi oraz świeży sok z nieodgadnionego owocu. Wszystko, jak zawsze w Wenezueli, podane jest z dodatkiem dużej ilości lodu. Na szczęście woda z kranów nie nadaje się do picia, więc w całym kraju lód serwowany jest od sprawdzonego producenta. Przebywając więc czy to na Margaricie, czy na stałym lądzie mamy gwarancje, że lód nie jest przygotowywany z kranówki i nie będzie przyczyną naszych dolegliwości żołądkowych.
Wycieczka do Orinoko nie należy do tego typu wypraw, gdzie mamy sporo wolnego czasu. Jedzenie jeszcze dobrze nie ułożyło się w naszych brzuchach, a już mimo żaru z nieba zakładaliśmy długie spodnie (najlepiej jasne), wciągaliśmy długie rękawy, kalosze i ruszaliśmy na podbój dżungli. Po parunastu minutach dobijamy do brzegu, choć nikt z nas w gąszczu roślin nie widzi tam wyjścia na ląd. Parę ruchów maczetą naszego kapitana i faktycznie naszym oczom wyłania się kawałek lądu. Wchodzimy do dżungli, gdzie na przestrzeni 1 m2 żyje więcej istnień niż jesteśmy sobie w stanie to wyobrazić. Jest jedna zasada: mamy oczy na około głowy i niczego nie dotykamy. Dla potwierdzenia niebezpieczeństw przewodnik puka w pierwszy lepszy, ogromy liść sprawdzając, czy ktoś jest w domu. Po sekundzie spod liścia wychodzą setki małych mrówek. Owady chodzące po ziemi są zwykle kilkakrotnie większe niż w naszym kraju. Spoglądając pod nogi widzimy przesuwające się po powierzchni liście niesione przez mrówki olbrzymy. Później przewodnik pokazuje nam także mrówkę 24h, po ugryzieniu której w ciągu doby należy podać antidotum. W dalszym spacerze spotykamy gniazdo szerszeni, różne rodzaje małpek, gryzoni, poznajemy niespotykane do tej pory rośliny oraz system wytworzony przez palmy do transportu słodkiej wody. W gąszczu roślin i palm, w wysokiej temperaturze i przy dużej wilgotności, leje się z nas pot, dlatego każdy z ulgą przyjmuje wiadomość o skróceniu tego spaceru.
Wsiadamy do łódki i płyniemy do małej zatoczki, gdzie każdy wyposażony w bambusowy kij rozpoczyna połów piranii. Rybki okazały się jednak duże sprytniejsze od całej naszej grupy i nie tylko uciekły spod toporka, ale także sukcesywnie wyżerały nasze przynęty. Zamiast więc złowienia piranii mieliśmy ich dokarmianie i z pustymi haczykami ruszyliśmy w kierunku wioski Indian Warao.
Nasz przewodnik pływa do Delty Orinoko od 1986 roku. Od tego czasu był świadkiem jak dziki, rzeczny lud z roku na rok staje się coraz bardziej cywilizowany. Pierwsi obcy przybysze pojawili się w delcie w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Byli to misjonarze, którzy przywieźli Indianom pierwsze ubrania, przedmioty codziennego użytku, potem nowoczesne sprzęty ułatwiające życie. W ostatnich kilku latach zmiany stały się dużo gwałtowniejsze i być może jest to jedna z ostatnich okazji by zobaczyć, jak kiedyś żyli rodowici mieszkańcy tych ziem. Obecnie niejednokrotnie Indianie mają dostęp do energii elektrycznej, niektórzy mają telewizory, na których oglądają filmy DVD, noszą współczesne ubrania, a z drugiej strony starają się nadal żyć jak przed kilkudziesięcioma laty. Problem stanowi zaśmiecanie naturalnego środowiska. Wynika to głównie z faktu, że Indianie od wieków czerpali wszystko od matki natury, a po zużyciu oddawali jej to z powrotem (skórki od roślin, zużyte drewniane łodzie). Natura przetwarzała odpadki i dzięki temu człowiek z przyrodą żył w ciągłej symbiozie. Indianie nadal oddają odpadki naturze, czy to wyrzucając je do rzeki, czy do dżungli, a nawet wokół domu. Niestety plastikowe opakowania, metalowe puszki, czy wraki syntetycznych łodzi nie chcą się rozkładać tworząc skupiska śmieci. Trudno przekonać ludzi z dnia na dzień do czegoś, co nie było kształtowane przez tysiące lat.
Nazwa plemienia Warao tłumaczy się jako „ludzie łodzi”, co w pełni oddaje charakter ich życia. Żyją oni głównie z tego, co złowią oraz co znajdą w lesie. Jednym z najważniejszych surowców jest dla nich palma moriche, z której włókien wytwarzają hamaki, z owoców produkują wino, a liście służą jako materiał na dachy domów. Mieszkańcy wioski witają nas bardzo ciepło. Już małe dzieci wiedzą, że łódź z turystami to okazja do wymiany naszyjników, bransoletek, wisiorków na pieniądze. Wioska składa się z kilku chat, które posiadają dach, ale nie mają ścian. Szanujemy prywatność tubylców i nie przekraczamy granicy izb, poruszamy się tylko wyimaginowanymi uliczkami. Każda rodzina wystawia swoje arcydzieła i rękodzieła. Wycieczkowicze chętnie przystępują do zakupów, głównie chcąc wesprzeć miejscową społeczność.
Po 30 minutach odpływamy z wioski Indian i kończymy dzień, jakże inaczej, jak nie na rzece podziwiając zachód Słońca. Zaskakuje nas też sam przewodnik, który otwiera lodówkę i przygotowuje dla każdego Cuba Libre. Gdy ciemności ogarniają całą rzekę odpalamy silniki i ruszamy do naszego campu. Na kolacje zaserwowano nam tutejszą, bardzo smaczną rybkę. Po kolacji próbujemy jeszcze wszystkiego co da się wypić z menu i wyczerpani z nadmiaru wrażeń wracamy do chatek. O godzinie 23 zostają wyłączone agregaty prądowe, a my otoczeni moskiterami, przy dźwiękach owadów i ptaków zasypiamy.
Kamienny sen przerywa nam pobudka o 5.30. Po umyciu się jemy śniadanko i tradycyjnie już lądujemy w łodzi. W drodze powrotnej na lotnisko towarzyszom nam delfiny słodkowodne. Są one mniejsze od słonowodnych kuzynów, a także w przeciwieństwie do nich nie potrafią skakać. Dla Wenezuelczyków stanowią ważny symbol, dlatego zostały umieszczone na banknocie o wartości 2 Boliwarów.
Na pasie startowym czeka już na nas ten sam samolot, którym przylecieliśmy do Tucupity. Tym razem obieramy kurs na południe i kierujemy się na Parku Narodowego Canaima. Wycieczka zorganizowana jest doskonale. Ledwie lądujemy, a już czeka na nas autobus turystyczny, który przewozi nas do znajdującego się o 5 minut drogi ośrodka wypoczynkowego. Po pozostawieniu bagaży i przebraniu się w stroje kąpielowe wsiadamy do łodzi i płyniemy do Laguny. Widoki są zapierające dech w piersiach. Podpływamy do brzegu i zmierzamy w kierunku wodospadu Salto Hacha. Po kilku minutach marszu jesteśmy tuż przy nim. Pozostawiamy ręczniki, koszulki i wchodzimy na półkę skalną pod wodospadem. Ciepła bryza niczym szkocki prysznic trafia na nasze ciało. Między strugami spadającej wody widzimy otaczającą nas lagunę. Pod wodospadem należy zachować szczególną ostrożność, gdyż śliskie, porośnięte meszkiem kamienie łatwo mogą spowodować upadek.
Następnie udaliśmy się w pieszą wycieczkę do Salto Sapo. Po około półgodzinnym marszu dotarliśmy do dziewiczej plaży. W tym momencie pogoda w górach znacznie się zmieniła i zaczął siąpić ciepły deszcz. Cieszyliśmy się z tego faktu jak dzieci, gdyż to oznaczało, że znikną chmury nad Salto Angel i będziemy mogli podziwiać go w całej okazałości. Po kąpieli w deszczu w wodzie, która swoim kolorem przypominała Pepsi Colę wyruszyliśmy w powrotną drogę. Po przejściu przez kolejne kaskady dotarliśmy do naszego ośrodka, gdzie zjedliśmy obiad. Od razu zainteresował się nami czarnoskóry kelner, który z ciekawością dopytywał, czy to faktycznie my, w tym międzynarodowym towarzystwie, jesteśmy z Polski. Gdy potwierdziliśmy Pan z dumą polecił nam „Czurczaka” ;-)
Po posiłku i krótkim odpoczynku wróciliśmy na lotnisko, gdzie czekał na nas znany już samolot, który w czasie naszej krótkiej wizyty w Canaimie wykonał kolejne kursy. Wzbiliśmy się powietrze i pilot skierował samolot do Devil’s Canyon. Przez kolejne minuty podziwialiśmy z wysokości góry tepui. Są to najstarsze formy skalne, które istnieją na Ziemi. Ogromne, wysokie płaskowyże robiły na nas niesamowite wrażenie. W końcu, na sam koniec, wyłonił się Salto Angel, najwyższy, niemal tysiącmetrowy wodospad świata. Po tych wszystkich atrakcjach skierowaliśmy się w kierunku naszej wyspy i po ponad godzinie, tuż przed zmierzchem byliśmy z powrotem na Margaricie.
Zarówno w Orinoko, jak i Canaimie warto spędzić więcej dni. Do Orinoko organizowane są wycieczki 3-dniowe, oczywiście można samemu wszystko zaplanować i przebywać tam dowolną ilość dni. Do Canaimy popularne są trzydniowe wycieczki, podczas których podchodzi się pod sam Salto Angel. W nocy śpi się zaś w hamakach pod gołym niebem. Najciekawszą jednak wyprawą jest jednak 7 dniowy trekking na Roraimę, najwyższy i najbardziej fascynujący tepui. Leży ona na granicy Wenezueli, Brazylii i Gujany. Kiedyś będzie trzeba na niego wrócić…
Diverland to centrum rozrywki znajdujące się w Porlamar połączone z mini zoo, w skład którego wchodzi delfinarium. Pływanie z delfinami to 30 minutowy program, podczas którego 2 grupy uczestników (16 osób) zaangażowanych jest w zabawę z trzema sympatycznymi zwierzakami. Przyjemność taka kosztuje 68$. W programie jest między innymi pływanie z delfinem trzymając się jego płetwy, buziaki, śpiewanie, itd.
Na wycieczkę do Archipelagu Los Roques czekaliśmy jak na wizytę w raju. O godzinie 6 rano pod hotelem zjawił się już po nas kierowca, który miał nas dostarczyć na lotnisko. Tym razem był to jeden z najbardziej zaufanych kierowców Rudiego, więc i stan samochodu był dużo lepszy, i sama jazda drivera była spokojniejsza, a my rozkoszowaliśmy się jazdą Fordem z 1979 roku. Rodowici Wenezuelczycy doceniają amerykańską technologie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, natomiast nic dobrego nie mogą powiedzieć o samochodach z ósmej dekady.
Na lotnisku kierowca odprowadza nas do odpowiedniej odprawy, po czym wraca do Playa El Agua. Obsługująca nas Pani przegląda paszporty, daje nam karty pokładowe i kieruje do ósmej bramki. Jeszcze tylko wykupujemy obowiązkową opłatę lotniskową i udajemy się do poczekalni. I tu niespodzianka. Tym razem nie czeka na nas żaden przewodnik, a na tablicach nie ma naszego lotu. Czekamy 5, 10, 20, 30 minut, aż w końcu po godzinie Pani od paszportów pojawia się w hallu i woła chętnych do lotu na Los Roques. Jak się okazało jest ona w zaawansowanej ciąży (8-9 miesiąc), co wcale jej nie przeszkadza w spacerze po pasie startowym, pomocy w zaparkowaniu samolotu oraz ponownym odprawieniu podróżnych.
Samolot jest zdecydowanie większy od tego, którym podróżowaliśmy do Delty Orinoko. Niedaleko od nas przy pasie startowym stoi oryginalna Dakota z drugiej wojny światowej. Był to amerykański samolot transportowy, który powstał na bazie Douglasa. Teraz lata on również do archipelagu.
Lot przebiega bardzo spokojnie. Wydaje nam się, że lecimy jakoś wyjątkowo nisko. Po drodze mijamy wysepkę Isla La Tortuga, a po godzinie w powietrzu obserwujemy już wyłaniające się wśród turkusowej wody małe skrawki lądu. Od strony wschodniej dolatujemy do największej wyspy archipelagu, Gran Roque. Oblatujemy wysepkę naokoło tracąc przy tym wysokość i schodzimy do lądowania od strony południowo-zachodniej. Gran Roque dysponuje krótkim pasem startowym o wymiarach 1000 x 26 metrów, dlatego samolot osiąga bardzo niską wysokość już nad wodą sprawiając wrażenie lądowania na morzu. Silne dotknięcie ziemi, gwałtowne hamowanie i już jesteśmy na miejscu. Samolot zawraca i podwozi nas pod samo wyjście z lotniska, a raczej pasa startowego. Oprócz blaszanej budki umiejscowionej na starej ciężarówce, która pełni rolę wieży kontroli lotów, nie ma tam żadnych zabudowań. Nie ma też żadnej obsługi, więc piloci wyrzucają bagaże na asfalt, lecz my na szczęście jesteśmy zaopatrzeni tylko w podręczny plecak. Przy zejściu z pasa płacimy jeszcze wstęp do Parku Narodowego (35 BsF) i już jesteśmy w stolicy archipelagu.
Los Roques to skupisko około 50 stałych i aż 250 okresowych wysepek. Od 1972 roku teren ten został ustanowiony Parkiem Narodowym. Potocznie przyjęło się nazywanie archipelagu Malediwami Wenezueli. Mieszkańców można spotkać tylko na kilku wysepkach. Zdecydowana większość żyje na Gran Roque, gdzie znajduje się jedyne w okolicy lotnisko oraz siedzibę mają malutkie hotele, tzw. posadas. Ze względu na ograniczenia prawne hoteliki te mogą mieć maksymalnie 14 pokoi. Główny rynek wyspy dzieli od pasa startowego tylko kilkadziesiąt metrów. W centralnym miejscu, jak w niemal każdym wenezuelskim miasteczku, znajduje się pomnik, a raczej cokół, Simona Bolivara. Nad wybrzeże prowadzi szeroki deptak, a po jednej i drugiej stronie ulicy znajdują się kameralne budynki. Deptak to słowo najbardziej adekwatne, bo drogę tworzą nie asfaltowe chodniki, lecz ubita ziemia.
Po krótkim pobycie na wyspie idziemy do wypożyczalni sprzętu do snorkingu. Po dopasowaniu masek i płetw (rurki mieliśmy swoje) udajemy się nad wodę, gdzie wodne taxi przewozi nas do katamaranu. W grupie około 30 osób udajemy się na rejs po okolicznych wysepkach.
Pierwszym naszym celem jest Francisqui Arriba. Kotwiczymy niedaleko brzegu podziwiając idealnie biały, miękki niczym mąka piasek, otoczony kolorami turkusów, błękitów i jeszcze wielu innych nie znanych mężczyznom odcieni niebieskiego i zielonego. Na katamaranie napoje i jedzenie jest w formie All inclusive, więc większa część turystów raczy się kolejnymi drinkami w strumieniach karaibskiego Słońca. My zabieramy sprzęt i idziemy do pobliskiego, naturalnie sformowanego basenu, w którym przez około godzinę podziwiamy bogactwo podwodnych stworzeń. Rafy koralowe, niezwykle kolorowa roślinność i niezliczone ilości różnej wielkości ryb to obrazki, które zafundowało nam morze. Po nurkowaniu pospacerowaliśmy sobie jeszcze po wyspie, powylegiwaliśmy się na plaży, a po kolejnej kąpieli w krystalicznie czystej wodzie popłynęliśmy w kierunku kolejnej wyspy.
W trakcie niedługiego rejsu zaserwowano nam obiadzik. Do wyboru mieliśmy dostępnego chyba głównie pod kątem turystów kurczaka lub rybkę. Wszystko, jak zawsze, w otoczeniu żółtego jak Słońce ryżu oraz warzyw. Rybką tym razem okazał się wyśmienity tuńczyk, który na długo zaspokoił nasze apetyty.
Na wysepce Madrizqui znajdowały się dwa domy. Pochodziły one jeszcze z czasów, kiedy teren archipelagu nie był jeszcze Parkiem Narodowym. Właściciele mogą tam pomieszkiwać, natomiast niedozwolona jest ich przebudowa, bądź wykorzystanie na cele działalności turystycznej. Kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się wyspa Cayo Pirata. Niegdyś obie wyspy dzieliła głęboka woda, dzisiaj z jednej na drugą możemy przedostać się spacerem zanurzeni po pas we wodzie. Cayo Pirata to siedziba rybaków, którzy mają tu swoje skromne bazy.
Opisując Los Roques nie można zapomnieć o głównych mieszkańcach tych czarujących wysepek. Są nimi najróżniejsze gatunki ptaków, które w parku znalazły azyl. Przechadzając się brzegiem morza co chwila widzimy nurkowania ptaków z rodziny pelikanowatych, którzy nawet na głębokości 1 metra zanurzają się z dużą prędkością w poszukiwaniu pożywienia. A ryb tutaj nie brakuje. Już przy brzegu widzimy ławice małych ryb, a między nimi od czasu do czasu przepływa dorodniejszy okaz, wielkości naszego karpia. Oprócz rybek nie brakuje tutaj krabów, ośmiornic, langust.
Niestety raj nie trwa wiecznie i nasza wycieczka też dobiega końca. Wracamy do katamaranu i delektujemy się wylegiwując na pokładzie ostatnimi promieniami tutejszych promieni. Na Gran Roque czeka już na nas samolot, ostatni odlatujący dzisiejszego dnia. Lotnisko na wyspie nie ma oświetlenia, więc ostatnie loty możliwe są wraz z zachodzącym Słońcem. Czekamy jeszcze kilkanaście minut, aż wyląduje treningowy samolot (lądował i startował trzy razy). Krótkie techniczne lotnisko stało się doskonałym obiektem treningowym dla przyszłych pilotów. Spoglądam jeszcze przed szybę samolotu i liczne, pikujące w oddali „pelikanowate”, żegnają mnie na tle czerwono-złocistego nieba.
Do archipelagu warto przyjechać co najmniej na kilka dni. Nasz plan był niestety tak napięty, że mogliśmy tam być tylko jeden dzień. Nie polecam wycieczek 24h, gdyż kosztują przeważnie 50$ drożej od zwykłej opcji jednodniowej, natomiast w zamian na wyspie spędzamy tylko kilka godzin więcej i to po zmroku. Co prawda śpimy wtedy w jednej z posadas, ale co to za przyjemność, jak już o godzinie 6 rano mamy powrotny samolot na Margaritę. Dlatego najlepiej wykupić wycieczkę 3-dniową lub zapłacić za sam otwarty bilet lotniczy (dowolny termin powrotu) i na miejscu zarezerwować nocleg w hoteliku. Dzięki temu będziemy niezależni od zorganizowanej wycieczki i zobaczymy dokładnie, co chcemy i jak długo chcemy. Wśród indywidualnych turystów popularne jest wynajęcie wodnego taksówkarza i umówienie się z nim na konkretną godzinę powrotu. Spragnieni większych wrażeń wybierają sobie kameralną wysepkę, zabierają zapasy wody i jedzenia i płyną tam na 2-3 dni. Warunki pogodowe umożliwiają nockę pod gołym niebem, a izolacja od innych ludzi, zmartwień, sprzętów zapewnia komfortowy relaks. Czas na wyspach można też spędzić aktywnie odwiedzając dziesiątki miejsc do nurkowania w pełnym ekwipunku, do snorkingu, łowienia ryb, kąpania, opalania, a nawet podziwiania tych pięknych krajobrazów z mikrolotu.
Zwiedzając kolejna miejsca zawsze staramy się wypożyczyć na miejscu samochód i 1-2 dni poświęcić na zwiedzenie okolicy we własnym tempie. Podobne plany mieliśmy tutaj, ale gdy zobaczyliśmy styl jazdy Wenezuelczyków zmieniliśmy zdanie. Kodeks drogowy to dla miejscowych wyłącznie sugestia, a o pierwszeństwie decyduje więlkość samochodu i pewność siebie kierowcy. Poza tym podobno, aby jeździć legalnie wypożyczonym samochodem należy przejść jakieś niewiadome badanie za 10$, więc chociaż podobno jest to przepis nieegzekwowany nie chcieliśmy mieć do czynienia z miejscową władzą i wykupiliśmy Jeep Safari.
W cenie 38$ od osoby mieliśmy objechać całą wyspę, odwiedzić najpopularniejsze miejsca, zaliczyć obiad. Jeepy wyposażone były poza tym w powszechne na wyspie lodówki wypełnione lodem, a w nich kierowcy chłodzili nieograniczoną ilość piwa, rumu i napojów.
Poprzedniego dnia zbyt intensywnie smakowaliśmy specjały hotelowego baru, dlatego na wycieczkę wyruszyliśmy z lekka osłabieni. O godzinie 9.00 pod swoją siedzibą Rudi zrobił odprawę, tłumacząc trasę wycieczki i najważniejsze punkty. W wyprawie brały udział 3 samochody, z czego my jedyni anglojęzyczni mieliśmy takie szczęście, że dostaliśmy oddzielny samochód (tylko dla 4 osób). Co jakiś czas dosiadał się do nas Stefan, który był naszym przewodnikiem.
Naszym samochodem był stary, wysłużony, pomarańczowy Jeep. Miał on wymontowane tylne kanapy, a w zamian zainstalowano podłużne ławeczki i ucięto dach. Tradycyjnie nie działał licznik, a jedynym prawidłowo funkcjonującym licznikiem był wskaźnik benzyny. Kierowca trafił się nam najlepszy, bo zawsze musiał jechać przodem, być szefem konwoju i to on organizował postoje, drinki, itd.
Kolejne etapy naszego Safari to:
- przejazd przez Park Narodowy Copey
- wizyta w stolicy wyspy, La Asunction
- zwiedzanie fortu w stolicy
- zwiedzanie kościoła w El Valle, świętego miejsca na wyspie (porównać można do naszej Częstochowy), które w 1995 roku odwiedził Jan Paweł II, a do dzisiaj mieści się tam jego papieski tron
- zwiedzanie Laguny La Restinga
- przejazd przez jedyny most łączący dawne dwie oddzielne wyspy
- zwiedzanie półwyspu Macanao
- posiłek na półwyspie
- kąpiel w jednej z zachodnich plaż
- jazda 4x4, odwiedziny osady rybackiej
- postój na Coco Loco w jednej z tradycyjnych ulicznych budek
- oglądanie zachodu Słońca niedaleko Juan Griego.
Wycieczka pozwoliła zupełnie inaczej spojrzeć na wyspę, nie tylko z perspektywy hotelu i plaży, ale także okiem zwykłych ludzi. Półwysep Macanao jest zamieszkały w niewielkim stopniu. Oprócz kilku osad rybackich nie ma praktycznie żadnych budowli i w przyszłości może stanowić ciekawą alternatywę dla nowoczesnych hoteli powstających na Wschodzie. Rozczarowała nas Laguna La Restinga, która stanowi łącznik pomiędzy dawnymi oddzielnymi wyspami. Być może gdyby rejs wśród licznych kanałów i lasów namorzynowych był dłuższy byłoby ciekawiej, a tak oprócz pelikana i kanałów nie udało nam się zobaczyć nic konkretnego.
Zachodnie wybrzeże pozbawione jest silnych wiatrów. Słońce jest tutaj znacznie mocniej odczuwalne niż na Playa El Agua i nawet pobyt w wodzie nie był w stanie schłodzić dostatecznie organizmu.
Podczas jazdy 4x4 wypatrzyły nas psy i tak się cieszyły, że niemal wleciały pod koła. Okazało się, że Rudi przy każdym safari daje Stefanowi karmę, aby je dokarmił. Zwierzaki tak się przyzwyczaiły, że reagują tylko na wybrane samochody i się do nich cieszą.
Coco Loco w przydrożnej budce był najlepszym drinkiem na Margaricie. Drink powstał na bazie naturalnego soku z kokosa, który przy nas został przecięty. Do tego dosypano wiórki kokosowe, no i oczywiście dodano brandy i rum.
Na miejscu byliśmy po zachodzie Słońca, około godziny 19.00.
Jeżeli pragniecie zjeść w ekskluzywnej restauracji to El Fondeadero będzie do tego idealnym miejscem. Lokal wyglądem przypomina drogie europejskie lokale. Jego specjalnością są oczywiście owoce morza, a także jest to jeden z najlepszych sprzedawców… Chivas Regal.
Jakoś nie dowierzaliśmy w tą największą na świecie sprzedaż Chivasa, ale zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni. Już na samym wejściu przywitały nas dwie „Chivas Girls” ubrane w obcisły kostium firmowy. Jak się okazało na pozostałych salach takich Pań było więcej :-) Na stylowych regałach przechowywane były dziesiątki butelek, a kolejni klienci zamawiali całe bańki. Do tego na każdym kroku natknąć się można było na elementy wystroju nawiązujące do tego znanego producenta whisky.
Choć nie jestem jakimś wielkim miłośnikiem owoców morza to jedzenie było wyśmienite. Langusta, kalmary oraz zupa muszlowa długo nie zabawiły na naszym stole. Pochwalić należy także kelnerów, którzy w piątkę obsługiwali nasz stolik, a każdy z nich odpowiedzialny był za coś innego. Wystrój dopięty był na ostatni guzik, a kwiatów nie zabrakło nawet w toaletach. Gorąco polecam !!!
Krzysztof Kolumb podczas swojej trzeciej wyprawy dotarł w 1498 roku do malowniczych wybrzeży, które nazwał La Asuncion. Już rok później Cristobal de la Guerra przechrzcił nazwę na bardziej oddającą charakter terenu – Perłę (łac. Margarita). Dzisiaj już Isla Margarita nie słynie tyle z odłowu pereł, lecz jej krajobrazy, plaże i zwierzęta są na tyle atrakcyjne, że nadal Margarita pozostała Perłą Karaibów.
Wybór miejsca wakacji wydawał się prosty. Margarita, nazywana także Słoneczną Wyspą, charakteryzuje się niewielkimi odchyleniami temperatury, a co najważniejsze w przeciwieństwie do innych wysp Karaibskich nie występuje tutaj zagrożenie huraganowe. Co prawda wybieraliśmy się pod koniec pory deszczowej, ale w przeciwieństwie do stałego lądu na wyspie w tym czasie pada sporadycznie, a jeśli już są to krótkie 10-20 minutowe deszcze, po których jest tak samo upalnie jak przed opadami.
Nasza podróż rozpoczyna się we Wrocławiu, skąd w nocy jadąc cały czas autostradą docieramy do Frankfurtu. Znajduje się tutaj największe lotnisko w Niemczech, a zarazem pierwsze na świecie pod względem obsługiwanych połączeń międzynarodowych. Po odstawieniu samochodu dość sprawnie przedostajemy się do odprawy. Po krótkiej wycieczce po sklepach wolnocłowych udajemy się do naszego autobusu. O wielkości tego lotniska świadczy fakt, że 10 minut jedziemy tunelami i uliczkami do naszego samolotu. Boeing 767 linii Condor prezentuje się okazale. Po 9 i pół godzinach dolatujemy do Tobago, stąd zabieramy parę osób wracających do Frankfurtu i po następnej godzinie jesteśmy na Margaricie.
Wiedzieliśmy, że będzie ciepło, ale nikt nie przypuszczał, że temperatury 33-35 stopni zrobią na nas wrażenie. Tymczasem uderzenie nie tyle ciepłego, co wilgotnego powietrza po wyjściu z samolotu nie pozwoliło nam złapać powietrza. Choć dopiero co zaszło Słońce temperatura nie spadała. Na lotnisku za to panował niezły bałagan. W tym dniu kończyła się wizyta przywódców państw Afrykańskich i Amerykańskich i z tego powodu zostaliśmy skierowani do odprawy na terminal krajowy. Brak miejsca, duża liczba turystów i tylko kilku mundurowych potęgowało chaos. Na szczęście bagaże znalazły się w komplecie, a zdobycie magicznej pieczątki wjazdowej nie zajęło aż tyle czasu. W końcu udało nam się wyjść na zewnątrz, gdzie czekał nasz rezydent.
Po chwili pod lotnisko podjechał 12 osobowy busik wraz z przyczepką na bagaże, który zawieść miał wybrańców na największą na Margaricie plażę, Playa El Agua. Nasze zainteresowanie przyciągały jeżdżące wraki, które non stop trąbiły oferując transport. W związku z kongresem przy lotnisku było pełno wojska, które co chwila wyłapywało na pobocze kolejne podejrzane samochody. My jako „zorganizowani” szybko opuściliśmy teren przelotów, a po dobrych 30 minutach byliśmy już przy hotelu Le Flamboyant.
Hotel zbudowany jest w stylu kolonialnym. Pokoje znajdują się w dwupiętrowych bungalowach umieszczonych w pięknym ogrodzie. Recepcja, stołówka i dwa bary są otwarte, więc wszystkie posiłki spożywa się na świeżym powietrzu. Śniadanie było serwowane od 7.30, bary otwarte od 11 do 23, lunch 12.30 – 15.00, przekąski 17.30 i wreszcie kolacja od 19.30 – 22. Bar na plaży z kolei serwował napoje od 11 do 16. Co pewnie najbardziej interesuje turystów w barach serwowano bogatą ofertę drinków i koktajli, m.in. Cuba Libre, Coco Loco, Margarita, Calpiryna, Pina Colada, Fresh Coctail i wiele innych.
Do wycieczki byliśmy dobrze przygotowani, przesurfowaliśmy w Polsce cały Internet. Wiedzieliśmy dokładnie co i kiedy chcemy zobaczyć. Wśród najczęściej polecanych przez Polaków agencji turystycznych była Isabel Tours, z którą nawiązaliśmy kontakt jeszcze w kraju.
Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od spaceru po najpiękniejszej na Margaricie plaży. Ma ona około 5 km długości i otoczona jest wysokimi, zielonymi palmami. Z tej strony wybrzeża wieją silne wiatry, co stało się dla nas największym atutem. Pogoda na plaży była wyśmienita, z jednej strony wysoka temperatura, z drugiej przyjemny, dający ulgę wiaterek. Nic tylko leżeć i ładować swoje baterie ;-) Play El Agua otoczona jest na całej długości restauracjami, barami, sklepami, agencjami turystycznymi. Idąc do Isabel Tours wstąpiliśmy jeszcze w parę miejsc, pytając się o cenę i dodatkowe informacje.
Isabel Tours reprezentuje Niemiec, Rudi. Jest on bardzo przyjaźnie ustosunkowany do Polaków. Gdy tylko usłyszał naszą rozmowę przywitał nas „Dzień dobry”, a gdy spytaliśmy czy coś jeszcze potrafi po polsku odparł, że jedynie po Wyborowej ;-) Liczyliśmy się z tym, że ceny jego wycieczek w stosunku do konkurencji mogą być trochę droższe, ale woleliśmy zapłacić więcej, ale skorzystać z usług sprawdzonego biura. Za dużo naczytaliśmy się w Internecie o niektórych organizatorach i nie chcieliśmy przeżywać dodatkowych „przygód”. Okazało się jednak, że większość wycieczek jest nawet znacznie tańsza u Rudiego. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wykupić Jeep Safari po wyspie (38$), dwudniową wycieczkę Delta Orinoko/Canaima (410$) i Los Roques (250$). Na własną rękę postanowiliśmy pływać z delfinami, odwiedzić największe miasto Porlamar, zobaczyć fort i kilka restauracyjek w Pampatar oraz zajrzeć do największego centrum handlowego na wyspie (dla Wenezuelczyków Margarita jest strefą wolnocłową).
Nadal jednak nie posiadaliśmy miejscowej waluty. W Wenezueli istnieje, jak niegdyś w Polsce, urzędowy, nierealny kurs walutowy. Według niego za 1$ płaci się zaledwie 2 BsF. Dzięki temu Wenezuela może sprzedawać ropę do USA znacznie drożej, niż wynika to z kalkulacji. Jedyną opłacalną transakcją jest nielegalna wymiana na ulicy, gdzie kurs osiąga nawet przelicznik 6. Trochę obawialiśmy się handlarzy, bo nigdy nie wiadomo na kogo się trafi. Z drugiej strony zdawaliśmy sobie sprawę, że jako turyści nie jesteśmy w idealnym położeniu i zwłaszcza przy Playa El Agua możemy liczyć na kurs góra 5. I znowu niespodzianka ze strony Rudiego, gdyż podczas zakupu wycieczek wymieniliśmy od razu trochę zielonych po kursie 5.2 (październik 2009).
Na wyspie żyje ponad 200 piesków. Rudi i parę innych handlowców opiekują się większością zwierzaków. Dzięki temu psy są najedzone, we większości wypadków wykastrowane i leczone weterynaryjnie. Przy Isabel Tours znajdują się miski, do których Rudi wsypuje suchą karmę i w ten sposób żywi większość piesków z Playa El Agua. Po zmroku psy zasypiają na głównym, rozgrzanym deptaku, leżąc niemal jeden przy drugim. W dzień najczęściej można spotkać je leżące w cieniu lub śpiące pod leżakami turystów. Wszystkie są bardzo spokojne, radosne, widać jednak, że brakuje im jedynie kontaktu z człowiekiem. My jako miłośnicy psów wszelkiej maści wypieściliśmy pół wyspy.
Śniadanie podczas urlopu przed godziną 9 wydawało nam się abstrakcją. Zmiana czasu (- 6.30) dała nam się jednak we znaki. Budziliśmy się sami o godzinie 6, kiedy wstawało słońce, z trudem wytrzymywaliśmy przy barze do godziny 23 i wcale nie było to spowodowane magiczną mocą wenezuelskiego rumu. Trzeba przy tym przyznać, że na Margaricie od samego momentu pojawienia się Słońca od razu jest bardzo ciepło. Szybkie śniadanie i już o godzinie 8 rano (!!!) można się było wygrzewać na plaży.
Początek października to okres między sezonami (europejskim a wenezuelskim) na wyspie. Znając polskie realia niemożliwe wydawało się nam, że na największej plaży wyspy przy 35 stopniowym upale wypoczywa garstka turystów. Wenezuela jednak oferuje setki kilometrów plaż, a niedaleko znajdują się równie piękne wyspy, więc nie ma się co dziwić, że turyści mają gdzie wypoczywać. Mniejszy ruch nawet nam odpowiadał, gdyż swoboda na plaży, we wodzie, w kolejce do baru, bezproblemowe miejsca na wszystkich wycieczkach i niższe ceny były dla nas dużymi atutami.
Wenezuelczycy zaciekawili nas swoim podejściem do życia. Taki luz przydałby się na co dzień każdemu z nas. Gdy jednego wieczora w hotelu padła sieć, Pan w recepcji przeprosił nas grzecznie, że teraz nie może naprawić, bo właśnie na Karaoke miał śpiewać swoją ulubioną piosenkę. Po czym zostawia recepcje, biegnie na scenę i robi swoje show. Uwagę zwracały także kobiety. Nie ważne, czy pani była sprzątaczką, czy kucharką, czy kelnerką, zawsze kobiety miały idealnie przygotowany makijaż i upięte włosy. Ale nie po prostu spięte, tylko wymyślnie, dokładnie poukładane, codziennie inaczej. Na plaży za to obowiązywała jedna zasada: im większa waga tym bardziej skąpe stroje. Wenezuelki nie miały kompleksów, nie wstydziły się w przeciwieństwie do innych nacji swojego ciała i paradowały w skąpych stringach i za małych biustonoszach.
W Wenezueli bardzo popularne są operacje plastyczne. Dziewczynki na 12 urodziny, zamiast ciekawej zabawki otrzymują operacje plastyczne: korekcje nosa, uszu, policzków. Czasem całe rodziny, które ledwo wiążą koniec z końcem zakładają specjalne konto oszczędnościowe, na przyszłe operacje dziecka. Najpopularniejsze zabiegi to powiększenie piersi. Duże biusty mają wszczepiane już szesnastolatki!!! O ile na plaży nie było widać tak dużo poprawianych kobiet, o tyle w centrum handlowym i na głównej ulicy Porlamar mieliśmy wrażenie, że każda kolejna mijana kobieta ma większe piersi. Obcisłe bluzki, olbrzymie dekolty i wystające plastikowe piersi, które sprawiały wrażenie jakby zaraz miały wystrzelić to norma. Na tym panie jednak nie poprzestają. Coraz popularniejsze są także operacje powiększania… pośladków.
Przebywając na wyspie miało się wrażenie, że każda osoba posiadająca tutaj samochód jest taksówkarzem. Oczywiście jedynym oznaczeniem takich taksówek był zazwyczaj mały napis za przednią szybką, lub naklejka z boku. Zdecydowanie dominowały krążowniki amerykańskich szos. Brak rejestracji, świateł, niesprawne liczniki, dziurawa karoseria to cechy szczególne tych samochodów. Przeważnie pożerają one 30 litrów na 100 km, ale kto by tym się przejmował w kraju, w którym litr paliwa kosztuje 6 centów, a pełen bak jest w cenie coca coli. Gdy wracaliśmy z Porlamar i staraliśmy się zatrzymać taksówkę, kierujący ruiną miejscowy, jak usłyszał odległą o 30km Play El Aguę odmówił, tłumacząc, że nie chodzi o pieniądze, tylko o to, że po prostu jego samochód aż tak daleko raczej nie dojedzie ;-P Co ciekawe, na ulicach przy tym ogromnym upale, w samo południe wszystkie latarnie są włączone, jakby panowała noc. Aż żal patrzeć na to marnotrawstwo energii.
Na największych plażach spotkać można licznych handlarzy. Najpopularniejszym asortymentem jest biżuteria, a zwłaszcza perły. Można też nabyć arcydzieła lokalnego rękodzielnictwa (różne figurki i posągi wykonane w marmurze), chusty, sprzęt do pływania, owoce, owoce morza, soki, lody (w łupince po kokosie), kapelusze, okulary. Po całym dniu wszyscy sprzedawcy są już trochę męczący, choć trzeba przyznać, że w porównaniu do popularnych kurortów w Egipcie i Tunezji znacznie mniej natrętni. Ceny oczywiście przedstawiają z kosmosu, jak komuś nie zależy może śmiało podać cenę 2-4 razy niższą i zazwyczaj po takiej promocji może kupić produkty. Polecam także owoce morza przyrządzane bardzo czysto oraz nietypowe zielone kokosy obcinane przy nas maczetą.
Należy unikać ulicznych sprzedawców wycieczek. Jeżeli agent oferuje nam podejrzanie tanią wycieczkę to nie warto ryzykować. Najlepiej znaleźć jakieś sprawdzone biuro już w Polsce lub zasugerować się opinią wczasowiczów, którzy mieli już wykupione jakieś wycieczki. Młode małżeństwo, które jechało z nami micro vanem na lotnisko nie będzie miało do końca udanych wspomnień z wędrówki pod Salto Angel. Przewodnik za późno doprowadził ich na lotnisko i nie mieli czym wrócić na Margaritę. Po wielu telefonach do biura zorganizowano im awaryjny transport (z Canaimy samoloty też wylatują przed zmrokiem), który kosztował ich wiele stresów. Lecieli starym, małym, dziurawym samolotem, w którym dołożono tylną kanapę, aby mieli gdzie siedzieć. Piloci byli ubrani po cywilnemu, a leciał z nimi jeszcze jeden podejrzany gość cały w złocie. Jakby tego było mało zaliczyli międzylądowanie gdzieś w polu przy hangarach, gdzie naprawia się stare samoloty, po czym doszło do wymiany jakiejś paczki na pieniądze. Całość wyglądała wyjątkowo podejrzenie. Ostatecznie zaliczyli jeszcze Ciudad Bolivar i z 7 godzinnym opóźnieniem trafili na właściwy samolot.
Ponad dwutygodniowe wakacji minęły nam bardzo szybko. Podczas pobytu jeden dzień padało porządnie, raz padało jakieś 10 minut. Poza tym pogoda była wymarzona. Nie wiedzieliśmy, że czeka nas jeszcze jeden dzień wenezuelskiej biurokracji. Na lotnisku byliśmy odstawieni już o godzinie 14.40 i zastanawialiśmy się, co będziemy robić do odlotu (18.30). Okazało się, że w Porlamar jest tylko mała maszyna do prześwietlania ręcznego bagażu. Bagaż główny jest przeszukiwany…. ręcznie. Obsługa lotniska (a raczej grupa anti drago) ustawiła duże metalowe stoły i zaczęła się ręczna kontrola. Całe szczęście, że trafiliśmy na spokojnego, wyrozumiałego celnika, który traktując nas jak rodzinę przeglądał torbę bardzo pobieżnie. Obok za to była bardzo drobiazgowa Pani, która otwierała zamknięte fabrycznie butelki od alkoholu i oliwy i wąchała zawartość. Paranoja.
Podczas ważenia bagażu okazało się, że mamy aż 10 kilo nadbagażu. Obsługujący Pan stwierdził, że opłatę można wnieść tylko w $ i mamy dopłacić bagatela 350$. Gdy chcieliśmy wziąć torby i powywalać nieważne rzeczy nie zrozumiał naszych intencji i mówił, że nie można przełożyć do podręcznego, bo tam jest limit 6 kg. Gdy wytłumaczyliśmy, że chcemy się po prostu pozbyć niektórych rzeczy dał nam promocyjną cenę 120$. I w dodatku zgodził się na Boliwary, a że kurs oficjalny wynosi tylko 2 zapłaciliśmy 250 BsF. Akurat tyle mieliśmy, udało się nam pozbyć waluty, choć nie mieliśmy wątpliwości do czyjej kieszeni trafiła ta opłata.
W drodze do samolotu żegnały nas ostatnie promienie wenezuelskiego Słońca. Tym razem lecieliśmy już bezpośrednio do Frankfurtu. Po 9 godzinach lotu przywitało nas szare, depresyjne niebo i temperatura, bagatela, 30 stopni niższa. Jeszcze dobrze nie odebraliśmy bagaży, a już tęsknimy za karaibską perłą.
Wenezuela dla Europejczyków jest krajem kontrastów. Niewyobrażalne jest dla nas, jak mając takie bogate złoża ropy naftowej, wspaniałą pogodę przez cały rok i warunki do organizowania turystyki wakacyjnej oraz bogactwo przyrody, którym można obdzielić co najmniej parę krajów, tak duża część społeczeństwa żyje w biedzie. Wyraźnie brakuje tam mądrych rządów, a przede wszystkim na szczeblu lokalnym sprawnego zarządzania. Z jednej strony widzimy nowoczesne obiekty, rozwijające się miasta i kurorty turystyczne, z drugiej tuż obok jest rozpadająca się chatka albo sterta śmieci, bo nikt nie wpadnie na to, aby ją posprzątać. Być może różnorodność społeczeństwa, gdzie z jednej strony duży procent stanowią Indianie, którzy nie mieszają się w rządy, z drugiej ludzie będący przy władzy lub czerpiący fortuny z ropy, poza tym mieszkańcy wiążący koniec z końcem dzięki turystyce, a na samym dole margines społeczny, nie potrafiący odnaleźć się w zastanej rzeczywistości, sprawia, że kraj jest taki niespójny.
Bez względu na sytuację polityczną jest to kraj, który warto odwiedzić. Mam tylko nadzieję, że uda mi się tam kiedyś wrócić i po zakończonym remoncie przejechać się najdłuższą kolejką liniową na świecie, a potem przenieść się w Zaginiony Świat i pieszo zdobyć Roraimę.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
W lutym odbyłem mniej więcej podobną podróz. Też jestem oczarowany Orinoko i parkiem Canaima [zwłaszcza].Nie podzielam jednak zachwytu nad wyspą Margarita i bardzo dziwię się określeniu _- "Perła Karaibów .Wyspa nie ma ani specjalnych zabytków ,ani wyjątkowej urody.A pogoda ? No cóż, Trzeba zapomnieć o upałach [choć równik nie tak daleko] ,za to często pada[ byłem w porze suchej!] i jest czasami po prostu ZIMNO! Myślę, że ktoś błędnie wybrał tę wyspę na centrum turystyczne ,a na pewno już rejon górzysty ,gdzie ja stacjonowałem.Natomiast Wenezuela kontynetalna to bajka!
-
Przeczytałam z ogromną uwagą! Miałam na Sylwestra lecieć do RPA, ale ostatecznie lecę własnie do Wenezueli. Będzie to objazdówka i 4 dniowy pobyt na Margaricie. Będę oglądać to samo co ty i juz się cieszę! Ciekawe były ogólne uwagi zamieszczone na koncu. Dziękuję!
-
Dzięki za wspomnienie niesamowitej wyprawy. Aż się łezka w oku zakręciła. Relacja ciekawa, interesująco napisana. Również jestem zachwycony miejscami, w których byłem. Zazdroszczę Los Roques, nie miałem okazji tam zawitać, czasu brakło. Wszak wybrałem inną formę podróżowania. Wycieczki fakultatywne nie dość, że drogie, to jeszcze nie dają możliwości pełnego poznania miejsca, kontaktu z tubylcami. Stąd m.in. macie takie zdanie o Warao, bo zabrano Was w okolice Tucupity, gdzie mieszkają Ci najbardziej ucywilizowani Indianie. Im dalej na południe, ja byłem w okolicach Piacoa, tym większa szansa spotkać dzikich Warao. A najlepiej w tym celu ruszyć do Curiapo. Tamtejsci Warao, wręcz unikają cywilizacji. A i piranie lepiej biorą :)
To samo w Canaimie, kilkudniowy pobyt pozwala na zapoznanie się z indianami Pemon, nocowanie w ich wiosce, czy też w hamaku pod samym Salto Angel. Wrażenia niezapomniane :) Rozważcie kiedyś taką ewentualność wojaży.
Nie zmienia to faktu,że byliście w niezwykłych miejscach.
Ciekaw jestem jak Wam się Margarita podobała, słynna Perła Karaibów, w porównaniu do Los Roques to zapewne nic szczególnego.
Gratuluję wspaniałej wyprawy, pięknie na papier przelanej w dodatku :) -
Ciekawa relacja z fajnego wyjazdu. Szkoda tylko, że nie ma zdjęć tepui i Salto Angel, Pozdrawiam.