Niespodziewany, wczesnojesienny, weekendowy wyjazd to jest to, co "misie" lubią najbardziej. A biorąc pod uwagę to, że już trzy lata z okładem nie miało się urlopu, taki wyjazd urasta do rangi WIELKIEGO WYDARZENIA. I choć do przejechania jest ponad 350 kilometrów, to człowiek nie patrzy na przeciwności tylko ładuje do samochodu mniej lub bardziej potrzebne graty i gna jak wariat na spotkanie z przygodą, by wreszcie trochę odsapnąć od dusznego, biurowego powietrza.
Okolica miła - Krutyń - serce Mazur - cóż więcej potrzeba do krótkiego relaksu. Syn, choć dopiero pięciolatek, już czuje "podróżniczy zew" (całkiem dobrze zna się na mapie, co w jego wieku to niezły wyczyn), a żona, pomimo że tego nie okazuje, też jest szczęsliwa. Wszak po raz pierwszy od dłuższego czasu jedzie odwiedzić swoją mamusię :-) Już widzę te Wasze uśmiechy politowania... Tak, tak, pcham się w paszczę lwa, dziś ujrzę MOJĄ TEŚCIOWĄ !!!
A wszystko zaczęło się tak niepozornie. Ranny wyjazd, pusta droga, dobrze, że "chłopcy-radarowcy" zbyt ostro nie pilnują, my oczywiście mamy na liczniku przepisowe "90" w niezabudowanym ;-). W okolicach południa dojeżdżamy do celu. Babcia mego syna, wcześniej uprzedzona, staje na wysokości zadania: kurka rosołowa w garnku już mięciutka, sam rosołek niczego sobie, no i nawet deser się trafił, co jest miodem na moje łasuchowe serducho. Teściowa, od kilku lat już wdowa, mieszka sama, więc takie odwiedziny to dla niej też atrakcja i możliwość popisania się swoimi umiejętnościami kulinarnymi.
Po obiedzie pora ruszyć w teren. Dwa dni to trochę mało jak na jakiś przyzwoity kajakowy spływ, czy rejs żagłówką po jeziorach... Nawet chyba o tym nie myślimy. Nie jest już przecież zbyt ciepło, a dobrze byłoby połączyć przyjemne z pożytecznym.
- Nazbieracie sobie trochę grzybków na zimę - mówi teściowa i już chwyta dwa koszyki. Próby protestu i przekonywanie, że my, mieszczuchy, nie znamy się na grzybach, nic nie dają. - Ja się znam i to wystarczy - głos nie uznający sprzeciwu przywraca nas do pionu - zresztą tutejsze lasy to mój drugi dom i nie ma osoby, która zna je lepiej....Skoro tak babuniu, to prowadź...
Już na początku wyprawy jest wesoło. Wychodząc z domu teściowej musimy przejść przez szosę... A na szosie... młody żrebak! I wcale nie ma ochoty ustąpić nam miejsca. Szczerzy zęby, a przy próbie obejścia go - fika kopytami.... Stoimy tak naprzeciw siebie i oceniamy swoje szanse. I pewnie stalibyśmy tak do wieczora, gdyby nie młoda gospodyni z sąsiedniej zagrody, która bierze uparciucha za uzdę i toruje nam drogę. Dzięki Ci, dobra kobieto. Moja żona już chciała dawać dyla :-) A tak, nie niepokojeni przez nikogo, pełni wiary we własne siły, wchodzimy wgłąb boru. Teściowa stawia tęgie susy, my amatorzy ledwo nadąrzamy... Widać, że kobieta jest zaprawiona w bojach, dźwiga na razie puste kosze i jeszcze wesoło sobie pogwizduje...
Pogratulować witalności :-)
Im dalej w las tym piękniej. Już dawno tu nie byłem. Zaczynam zwracać uwagę na szczegóły: tu ślimak, tam konik polny (nie wiadomo skąd), o, są nawet pojedyńcze jagody... Człowiek z miasta, nie mając kontaktu z naturą, maksymalnie obojętnieje na jej piękno. Dopiero gdy się ma to wszystko na wyciągnięcie ręki, zmysły odżywają... Ach, mógłbym tak chodzić i chodzić...
Czas jednak ochłonąć. Teściowa rach, ciach i już ma prawie pełen kosz prawdziwków... A ja? Ledwie cztery maślaki, z czego jeden nadgryziony przez ślimaki... WSTYD! Trzeba wziąć się do roboty, ambicja nie pozwala na porażkę... Żona z synem, zaczynają mnie dopingować, sami zaś tłumaczą swoje niepowodzenia słabym wzrokiem. Ciekawe, żaden z nich nie nosi okularów, a tu taka niemoc... Naprawdę dziwne...
Złość mnie bieże, znowu będą złośliwe komentarze, teściowa nigdy nie odpuszcza... Oddalam sięę więc od grupy i zrezygnowany przechodzę przez zwalony pień drzewa. Nagle olśnienie, uniesienie przechodzące w ekstazę!!! Borowiki ! Co tam, borowiki, borowikowa armia!!! Jeden przy drugim, tylko czekają, bym zaczął wkładać je do koszyka. Schylam się i wtem słyszę wyraźne: chrrr, chrrrr, chrrrrre...Strachliwy nie jestem, ale gdy uniosłem głowę i zobaczyłem to, co stało przede mną, poczułem nagły skok ciśnienia... LOSZKA Z WARCHLAKAMI, mówi Wam to coś??? Tak, ja też czytałem, albo widziałem na obrazku, ale na żywo - nigdy ! He, he głupia myśl przychodzi mi do głowy: Czy dziki jedzą ludzi? Może lepiej nie sprawdzać. Wycofuję się ostrożnie, nie spuszczająć wzroku z "potworów". Gdy jestem już dość daleko, wyciągam aparat i strzelam kilka fotek... Będzie się można pochwalić bohaterstwem przed kolegami z pracy, gdy wrócę do domu :-)
Gdy dołączam do rodzinki i opowiadam, kogo spotkałem, nikt oczywiście mi nie wierzy. Szybki rzut oka na ekran "cyfrówki" wprowadza niepewność i nerwowość wsró "grzybiarzy"...
- No, już trochę uzbieraliśmy, czas wracać - teściowa w roli generała czuje się znakomicie - zresztą i tak już zaczyna się ściemniać...Fakt, wrześniowe dni nie są już zbyt długie, czas ruszać do domu. Moje maślaki smętnie dyndają w reklamówce, a teściowa triumfuje... Choć trudno się przyznać - wygrała tę bitwę :-(
Mam już dość grzybów i innych przygód , marzy mi się wygodne łóżko. Idę i myślę o korzyściach życia na wsi. Może rzucić wszystko w diabły i osiąść z dala od miasta? Z zamyślenia wyrywa mnie mruczenie teściowej. Wyraźnie zdenerwowana rozgląda się dokoła i czegoś szuka...- Teraz w prawo i już wyjdziemy z lasu... - mówi jakby do siebie.
Idziemy, idziemy i las jakoś się nie kończy... W prawo to my już chyba ze cztery razy skręciliśmy, ale znajomej chatki jak nie było, tak nie ma. Gdy tak błąkamy się już z dobry kwadrans, nagle dociera do mnie, że szanowna mamusia żony po prostu zgubiła drogę i nijak nie wie, którędy do domu... No, ja jej na pewno nie pomogę, jestem tutaj trzeci raz w życiu, a tak w ogóle dla mnie każdy las wygląda tak samo...
Gdy zrobiło się szaro nie jest juz nikomu do śmiechu. Coraz mniej widać, a nadzieji na ocalenie brak. Moją żonę tak przerażoną ostatni raz widziałem w dniu naszego ślubu, a syn już nawet nie kryje się z łzami. Teściowa dostała takiego "powera", że miota się raz w lewo, raz w prawo... Z każdym trzaśnięciem gałęzi przypomina się wszystkim dzicza rodzina. Niewesoło. Tu już nawet ludowe metody,na czele z szukanie mchu po północnej stronie drzewa nie pomogą... Cholera, ciemno jak okiem wykol!!!
- Mamo, przecież mamy "komórkę", może zadzwonimy do jakiegoś znajomego, ludzie pomogą... - żona już jest na granicy płaczu.
- A co ja jestem, książka telefoniczna, żeby znać numery do wszystkich w wiosce? - teściowa robi się agresywna jak leśna osa - a w tych waszych "komórkach" to nie ma czasem kompasu?
Zamarłem na chwilę i osłabłem... Nie babuniu, "komórki" nie mają wbudowanego kompasu. Teraz są takie wyposażone w... zresztą mniejsza o to, i tak takiej nie mamy, choć bardzo by się przydała...Nagle dobry pomysł przychodzi mi do głowy. Dzwonię do brata do...Krakowa.
- Marek, pomocy, noc w lesie nas zastała, trzeba kogoś powiadomić a my nie znamy numerów...
Brat chwilę myśli, po czym rozłącza się z nami, szuka w książce telefonicznej numer telefonu i dzwoni do leśniczego... Tak, tak, do leśniczego na Mazurach.
Siedzimy i czekamy... Bóg jeden wie, jak daleko mogliśmy odejść od utartych szlaków... Pomoc nadejdzie pewnie nieprędko. Jest tak ciemno, że nie widzę nikogo z bliskich. A przecież siedzą metr ode mnie! Czas strasznie się dłuży i nadzieja już przygasa. Cóż, muszę robić za bohatera, bo przy mnie przecież dwie "baby" i dzieciak....
Kiedy już naprawdę zaczyna robić się chłodno, z oddali dobiega nas gromkie nawoływanie, a już po chwili widać błysk latarek... Teraz my drzemy się jak opętani, byle tylko nas usłyszeli. Po pięciu minutach wpadamy w ramiona trzech "leśników-wybawicieli".
- Pani Malinowska, zabłądziła pani? Taka wytrawna grzybiarka? - Pan leśniczy nie kryje rozbawienia - Odeszliście od wioski dobre 6 kilometrów, ledwo was znależliśmy...
W ciszy nocy słychać tylko cichy chlipot staruszki. Przytulam ją do serca pierwszy raz w życiu. Chciała dobrze kobieta...