Podróż Pod opieką Wujka Ho - szlakami Rambo cz.3
Wietnam - kolorowy, głośny, szybki... na początku irytowało mnie w nim niemal wszystko - koszmarny chaos na drogach, natrętni naganiacze, deszcz, tłumy turystów, a przede wszystkim brak uśmiechu na twarzach mieszkańców. Dopiero po przekroczeniu symbolicznego równoleżnika 17N zaczęłam darzyć ten kraj sympatią. I trudno mi uwierzyć, że to był zbieg okoliczności...
Po wyjątkowo spokojnej stolicy Laosu wylądowaliśmy w ruchliwym Hanoi. "Zasady" ruchu są podobne do kambodżańskich, tyle, że zagęszczenie motorów i skuterów jest kilkukrotnie większe. Do tego dochodzą prace drogowe zakrojone na szeroką skalę, bez jakiegokolwiek oznakowania objazdów (o ile w ogóle takowe zapewniono).
Zwiedzanie miasta zaczęliśmy od Pagody Literatury. Ta położona w ścisłym centrum oaza zieleni i spokoju, wypełniona jest nie tylko turystami, ale i studentami architektury skrupulatnie szkicującymi chińskie detale.
Na przeciwnym biegunie stylów architektonicznych znajduje się potężna kostka mauzoleum "wujka Ho". Niestety, z bliżej niewyjaśnionych przyczyn, nie było nam dane dostąpić zaszczytu spojrzenia prosto w twarz Wielkiego Wodza - zamknięte bo tak!. Z komunistyczną propagandą zapoznaliśmy się wiec w Muzeum Militarii, gdzie mieliśmy przyjemność obejrzenia rekonstrukcji bitwy pod Dien Bien Phu w towarzystwie wietnamskich kombatantów - co chwilę z radością pokazywali sobie kolejne wzgórza z których rozgramiali wojska francuskie. Z komentarzy pod licznymi zdjęciami dowiedzieliśmy się również, że w latach '70-tych "każdy Polak oddal po 250 ml krwi dla rannych wietnamskich towarzyszy" - chyba tankowcem ją wysłaliśmy!
Po wygrzaniu grzbietów w Kambodży i Laosie północny Wietnam wydał się bardzo zimny (było około +18 stopni ;-) Nic dziwnego, że nie byliśmy zbyt entuzjastycznie nastawieni na spływ łódką w Tam Coc - chociaż krajobraz jest piękny, a po pionowych zboczach biegają kozy, to jakoś ciężko poczuć wyjątkowość tego miejsca w towarzystwie kilkudziesiciu kolejnych łódek i starając się delikatnie wytłumaczyć że nie mamy ochoty na zakup haftowanych obrusików dla całej rodziny.
Przyjemnie było wydostać się z głośnego i zatłoczonego Hanoi, ale powrót w wieczór sylwestrowy trwał wieki! Samo centrum (włącznie z chodnikami) było szczelnie wypełnione dwuśladami i ledwie udało się nam dostać do teatru wodnych kukiełek.
Pomimo ze nowy rok przypada w Wietnamie w połowie stycznie nad jeziorem urządzono pokazy tańców w otoczeniu wielkich smoków wykonanych z kwiatów, a nocne niebo zapełniło się płonącymi lampionami...
Nowy rok zaczęliśmy od dwudniowego rejsu po Zatoce Halong. Pogoda zdecydowanie się polepszyła i nawet wyszło słońce. Delikatna mgiełka tylko dodała malowniczości miejscu wyraźnie rozdzielając kolejne plany krajobrazu. Pomimo strasznego natłoku turystycznych dżonek (dziennie jest nawet i 500 "junk") zatoka jest cicha i spokojna. Dość sporo ludzi ciągle mieszka w kolorowych, pływających wioskach lub po prostu na łodziach.
Po południu trochę popływaliśmy kajakami, a wieczór spędziliśmy na wysepce z uroczą plażą, gdzie załogi i pasażerowie dwóch dżonek urządzili sobie mecz w piłkę nożną.
Jedzenie, które nam podano było proste, aczkolwiek wyśmienite i składało się przede wszystkim z krewetek i jakiejś smacznej, szczerzącej zęby morskiej rybki. Wieczorem przyuważyliśmy, że surowce dostarczane są przez lokalnych rybaków, więc trudno wątpić w wyjątkową świeżość produktów. Pokoik z łazienką, chociaż dość przyjemny, łóżko miał rozmiaru azjatyckiego (około 1.8m długie), a powszechny patent z "wet room'em" został rozszerzony o zalewanie podłogi wodą z umywalki. Trochę też irytujące jest, że przy takich cenach rejsu napoje są odpłatne.
Drugiego dnia zwiedziliśmy rzekomo najładniejszą jaskinię w całej zatoce. Główna komora jest wyjątkowo duża, ale nacieki są mocno pouszkadzane. Sklepienie ma ciekawe miseczkowate wymycia, pochodzące z czasu kiedy poziom wody był znacznei wyższy.
Trzeba przyznać, że zatoka jest piękna, a Wietnamczycy starają się jak mogą zminimalizować wpływ turystyki - nie da się jednak ukryć, że jest ona masowa...
Noc spędziliśmy w autobusie sypialnym jadącym z Hanoi do Hue. Trafił się nam chyba najgorszy z możliwych okazów i całą trasę spędziliśmy starając się nie wypaść z niewygodnych, przykrótkich kojców.
W Hue oczywiście padało. Położenie miasta powoduje, że jest tam najgorsza pogoda w całym Wietnamie z wilgotnością sięgająca 99% i temperaturą w okolicach 18°C. Kompletnie odechciało się nam zwiedzania i marzyliśmy o powrocie na południe Indochin. Program wycieczki ograniczyliśmy więc do Cesarskiej Cytadeli i Zakazanego Miasta (wzorowanego na pekińskim), które wprost tonęły w błocie. Cały kompleks został mocno zniszczony podczas amerykańskich bombardowań i na razie tylko niewielka część tego ogromnego kompleksu została odrestaurowana. Po siedzibie cesarskiego dworu pozostała jednak unikalna sztuka kulinarna - subtelna, wyszukana i łącząca w sobie wpływy w wielu rejinów świata.
Nigdzie jednak nie znajdziecie żadnej informacji o masakrze ludności cywilnej, która w 1968 roku nie chciała przyłączyć się do armii Ho Chi Minha. W męczarniach zginęło około 5 tysięcy mieszkańców, których żywcem zakopywano, palono, rozrywano granatami... U boku Vietcongu sadystyczne praktyki szlifowali również żołnierze Czerwonych Khmerów.
Paskudna deszczowa pogoda pasowała za to do wycieczki po strefie zdemilitaryzowanej (DMZ), leżącej między dawnym Północnym i Południowym Wietnamem.
Droga wiodła wzdłuż równoleżnika 17N - od wybrzeża Pacyfiku, gdzie w podziemnym miasteczku partyzanci praktycznie żyli prze 6 lat, aż pod granicę laotańską, do byłej bazy amerykańskiej Khe Sanh.
Jednak najciekawszym elementem wycieczki była nasza przewodniczka - nie tylko władała cudownie niezrozumiałym angielskim, ale okazała się być córką partyzanta z Vietcongu. Jej opowieści na kilometr zalatywały dobrze znaną komunstyczną propagandą.
Od Hoi An podróżowanie po Wietnamie stało się przyjemne. Nie bez powodu uznawane jest za jedno z najładniejszych wietnamskich miasteczek. Ten niegdyś ważny port handlowy pełen jest starych świątyń i kamienic kupców, a obdrapany żółty tynk malowniczo komponuje się z czerwonymi lampionami. Ogromna ilość knajpek, galerii, warsztatów rzemieślniczych i krawieckich utrzymuje to miejsce w ciągłym ruchu, a pomimo to, miasteczko ma przyjemnie senny klimat.
No i w końcu dotarliśmy do największego miasta Wietnamu. Zapowiedzi, że ruch uliczny w Sajgonie będzie gorszy od tego w Hanoi okazały się wierutną bzdurą - ulice są szerokie, ruch trzyma się jakichś zasad, trąbienie też jakby rzadsze...
Centrum pełne jest wieżowców i luksusowych sklepów. Na końcu jednej z cienistych alei stoi Pałac Zjednoczenia (Reunification Hall). Ten typowy przykład betonowiej architektury lat 60-tych powstał na miejscu zbombardowanego Pałacu Prezydenckiego. Wykończenie wnętrz stanowi dość ciekawą - i raczej udaną - mieszankę modernizmu i tradycyjnego, wietnamskiego wzornictwa. Kolejnym miłym zaskoczeniem była wspaniała angielszczyzna naszej przewodniczki, ale może to po prostu my już się oswoiliśmy...
Dzielnica Cholon to barwna mozaika chińskich pagód i francuskiej architektury kolonialnej. Bogato zdobione świątynie są szczelnie wypełnione dymem z tysięcy kadzideł, a w niszach błyskają diody w aureolach świętych.
Miasto ma zupełnie inny charakter w pobliżu rzek i kanałów, gdzie rozbudowują się niewyobrażalne blaszane slamsy. Wszystkie śmieci są wyrzucane wprost do wody, która zmieniła się w cuchnący, czarny szlam. Co ciekawe, wiele z domów ma klimatyzację, chyba że były to jedynie elementy wykończenia elewacji...
Wycieczkę zaczęliśmy od wizyty w "nieco" kiczowatej świątyni kaodaistycznej Holy See w Tay Ninh. Ten zakręcony wietnamski ruch religijny jest mieszanką buddyzmu, chrześcijaństwa, konfucjanizmu, taoizmu i świeckiej filozofii, a ponoć kluczowe jest zamiłowanie do pokoju...
Tunele Cu Chi to kolejna dawka propagandy - świadectwo bohaterskiego oporu przed amerykańskim agresorem. Najpierw następuje prezentacja narzędzi - pomysłowych i okrutnych pułapek, które wbrew pozorom nie miały na celu zabicie, ale jedynie okaleczenie wroga, by spowalniał dalsze działania towarzyszy.
Podczas zwiedzania towarzyszy nam niemal ciągły odgłos strzałów - to turyści mogący pozbyć się paru dolarów odpalając kolejne serie zawilgotniałej ostrej amunicji.
Tunele, dla wygody zwiedzających (i uniknięcia problemów z utkniętymi zadkami), zostały nieco powiększone. Pomimo tego przejście kilkudziesięciu metrów w (prawie) kompletnie ciemnym, ciasnym i dusznym korytarzem kończy się sporą ulgą. A przecież była to pora sucha...
Tym razem znów trafiliśmy na ciekawego przewodnika - byłego tłumacza amerykańskiej 101 Dywizji Powietrzno-Desantowej. Pomimo obozu reedukacyjnego wciąż nienawidzi komunizmu i otwarcie to przyznaje. Pracę dostał dopiero po wielu latach, kiedy pojawiło się zapotrzebowanie na anglojęzycznych przewodników. Nawet jego dzieciom utrudniano dostęp na studia.
Delta Mekongu pełna jest zacienionych kanałów i małych wysepek zarośniętych bujną roślinnością. Atmosfera jest wyjątkowo sielankowa. Niestety ulegają one powolnemu niszczeniu przez rabunkowe wydobycie piasku i żwiru z dna rzeki. Pomimo zakazu, po wodzie kursują setki barek załadowanych do granicy zatonięcia.
Na jednej z wysepek skosztowaliśmy świeżutkich "krówek" z mleka kokosowego. Wytwarza się tam również rozmaite napitki w tym "wino bananowe" (o zawartości alkoholu bliższej spirytusowi) oraz popularną w całym regionie "nalewkę z kobry".
Z Indochin wróciliśmy mocno zmęczeni, a też z wielkim niedosytem. W miesiąc zrobiliśmy trasę, na którą powinniśmy przeznaczyć co najmniej dwa. Wielkie odległości między głównymi atrakcjami kuszą do korzystania z samolotów, ale traci się przy tym to co najciekawsze - obserwowanie, jak naprawdę wygląda życie.
Ludzie w Indochinach są wyjątkowo przyjaźni, chociaż nie należą do wylewnych. Jedynie mieszkańcy północnego Wietnamu odróżniali się ponurymi minami i nieufnością wobec obcych - no cóż - lata komunizmu robią swoje...
Centra miast są niewyobrażalnie głośne i ruchliwe. Ma się wrażenie, że bez użycia klaksonu nie jest się w stanie przejechać jednej przecznicy. W Kambodży przeważały chaotycznie poruszające się rowery i skutery, północny Wietnam to troszkę bardziej przewidywalne rzeki dwuśladów, a na południu już całkiem skoordynowany ruch aut. Jedno było niezmienne - pieszy nie ma racji! Jedynie Laos jawi się tu jako oaza bezpieczeństwa i spokoju.
Poza tym Indochiny to piękne krajobrazy - od podmokłych równin, po niesamowite, zarośnięte dżunglą szczyty. I wszędzie pola ryżowe. Życie niezmiennie toczy się wokół wody, a wiele rodzin mieszka wprost na łodziach.
Architektura tych krajów mocno różni się miedzy sobą, ale cechą współną są kolonialne budowle, których delikatny urok wskazuje na francuskie korzenie. Wyraźnie kontrastuje z lokalną skłonnością do pompatycznych detali, cukierkowych kolorów i oczywiście mieniącego się w słońcu złota lub szklanej mozaiki. Nie można też nie zauważyć najpowszechniejszego materiału budowlanego krajów rozwijających się, czyli blachy falistej w różnym stopniu skorodowania.
A jedzenie jest po prostu pyszne! Pachnący ryż, lekkie zupy, mocno przyprawiane mięsa, grillowane ryby i moje ulubione szejki owocowe z ananasowym na czele.
Nie da się też nie zauważyć ciemnej strony Indochin, ze zbrodniami Czerwonych Khmerów i wojną w Wietnamie (de facto prowadzoną również na terenach Kambodży i Laosu). Trudno sobie wyobrazić, co tak naprawdę przeszli ci pogodni ludzie. A jeszcze trudniej sobie wyobraźić jaki sadyzm w nich drzemie...
Wiele miejsc musieliśmy z żalem pominąć. Przede wszystkim północno - zachodnie rejony Laosu i Wietnamu, z pięknymi górami, tarasami ryżowymi i mniejszościami etnicznymi. Jedyne co nam zostaje, to wpisać je do planów na przyszłość, bo zdecydowanie kiedyś tam wrócimy...
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Jak zawsze fajna relacja i piękne zdjęcia. Jestem o krok od podróży w tamte rejony jesienią i przeglądam na Kolumberze, co kto zobaczył - twoje wrażenia inspirujące, ale też zastanawiające - zauważyłam czytając to i owo w sieci, że często Wietnam budzi mieszane uczucia...
-
Swietne ujecia, niesamowity wypad.. ciekawie opisany. Wietnam to perelka na ktora czekam, planuje i planuje i mialo byc w tym roku, jednak bede musial przelozyc na 2012.
-
Piekna podroz, piekne zdjecia!
-
Ewa, tekst świetny, ale zdjęcia... Ręka mnie boli od klikania na plusy, ale i to mało. Fotografie robisz po prostu świetne, kapitalne wyczucie kadru, piękna gra świateł i na dodatek każde ciekawe, inne, fascynujące.
Chapeau bas! -
Marku - w wielu miejscach w Wietnamie nie czułam się komfortowo.... ale w końcu nie o to chodzi w podróżowaniu :-) Zdecydowanie nie żałuję tego wyjazdu (poza tym, że był zbyt krótki)
-
Kolejna świetna relacja i zdjęcia Ewo :)
teraz przede mną Laos i Kambodża ale Wietnamu też nie odpuszczę :):):)
jak dasz radę wrzucić trochę porad praktycznych to z przyjemnością przeczytam i pewnie z nich skorzystam :) -
z przyjemnoscia przeczytalem Ewo tez ta Twoja ciekawa relacje.
Moje wrazenia z polnocy Wietnamu nie byly takie negatywne (moze przyczyna byla tez na ogol ladna pogoda), choc masz racje, ze ludzie na polnocy sa zupelnie inni niz na poludniu (potwierdzili to tez nasi przewodnicy) - bardziej surowi, zamknieci w sobie, z mniejszym temperamentem. Faktem jst, ze spoleczenstwa w obydwu czesciach kraju jeszcze sie nie calkiem zrosly (choc wszedzie kwitnie gospodarka rynkowa - robienie interesow :-) Mnie zadziwila jednak otwartosc mlodziezy w kierunku USA (i na polnocy i na poludniu) i fakt, ze kto moze, to uczy sie angielskiego oraz, ze w kraju panuje prawie euforyczna atmosfera zmian, silnego rozwoju gospodarczego, coraz silniejszej gospodarki wolnorynkowej i kazdy pragnie wykorzystac w tym swoja szanse. Faktem jest, ze ci z poludnia maja czesto mniejsze szanse bo np. starajac sie na studia trzeba przedlozyc tez zyciorysy nie tylko swoich rodzicow ale i dziadkow! A zla przeszlosc mocno zmniejsza szanse... -
Dzięki! Postaram się uzupełnić podróż o trochę praktycznych informacji.
-
ech... fajna relacja i cudowna wyprawa! dzięki!
ps. może tylko mała prośba o jakieś informacje praktyczne - np. ceny... da się? choćby ten rejs po ha long...? -
Przy porannej kawce z wielkim zainteresowaniem czytałem tekst i przeglądałem zdjęcia.Masz rację - Sajgon -a nie ...
Pozdrawiam -
Ewo,
bardzo interesujące dla mnie klimaty.....ogromne dzięki za tekst i zdjęcia!