WW, czyli Western Way, to irlandzki szlak widokowy, o długości 250 km, ciągnący się – oczywiście – wzdłuż zachodniego wybrzeża. Ale Western Way to także jedna z tras górskich w masywie Maumturks, w rejonie Connemary. Od przewodnika dowiedziałyśmy się, że góry w Irlandii, w tym rejonie zwłaszcza, są w znacznej mierze prywatne; stąd znikoma ilość wyznaczonych tras turystycznych. W punkcie informacyjnym wisiała mapa naścienna, na której narysowany był jedyny w okolicy szlak górski. Zapamiętałyśmy go mniej-więcej. Bardzo chciałyśmy pójść w góry.
Zatrzymałyśmy się w Cong, uroczej wiosce, w której w roku 1952 John Ford nakręcił oskarowy film „The Quiet Man” – z Johnem Waynem w roli głównej. I Cong żyje tym filmem do dziś. Wciąż można posłuchać bezpośredniej relacji z planu, jeśli pójdzie się do właściwego pubu i trafi na właściwego człowieka – co nie jest trudne, bo po kilku piwach nawet trzydziestolatkowie przyznają się do osobistej znajomości z Fordem i Waynem.
Pamiętałyśmy z naściennej mapy, że trasa nie jest zbyt wymagająca. I niedługa. Zataczała koło wokół jednej z gór, które to koło powinnyśmy (my, wytrawne chodziarki), pokonać w jakieś 6 godzin. Nie było pośpiechu. Wstałyśmy o ludzkiej porze, spokojnie zjadłyśmy śniadanie i podjechałyśmy w miejsce, w którym – jak pamiętałyśmy z mapy – trasa zaczyna się i kończy. Takie ładne miejsce. Przy mostku. Gdzieś w połowie drogi między Cong a Leenaun. Ekipa składała się z pięciu bab. Każda ze świetną pamięcią fotograficzną. Każda z wdrukowaną w głowie mapą, doświadczeniem w górach i w ogóle. Podejście było nudne i płaskie. Monotonię urozmaicały stada owiec – każde pomalowane w inne wzory: księżyce, kropki, trójkąty; czerwone, niebieskie, czarne… Jako się rzekło – góry stanowiły własność prywatną, a własność prywatna z reguły jest ogrodzona. W tym przypadku – dość wysokimi plotkami. Płoty grodziły drogę, którą szłyśmy – zazwyczaj jednak tuż obok drogi znajdowała się… drabinka. Do dziś nie wiem, czy drabinka była przeznaczona bardziej dla ludzi, czy bardziej dla owiec. Tak czy inaczej – wędrowałyśmy. Trochę już się nam dłużyło, ale ścieżka na szczęście zaczęła się wspinać.
Wspięłyśmy się na próg zbocza i zobaczyłyśmy niezbyt rozległą, malowniczą kotlinkę. W pierwszej chwili nie zwróciłyśmy uwagi na kamienne kopczyki; po chwili okazało się, że są to stacje drogi krzyżowej. Prowadziły do kaplicy wyrytej w kamieniu tak sprytnie, że można było przejść obok zbocza nie zauważając śladów ludzkiej ingerencji. Jednak otoczenie było zadbane. Cisza i surowość tego miejsca robiły wrażenie: tu obowiązywały inne reguły czasu, przestrzeni, życia. Miałyśmy za sobą jakieś dwie godziny wędrówki – teraz miało być z górki. Dwie godziny dla takich jak my? I już z górki? No to może by tak na tę górkę po lewej? Szlaku nie ma? Zrobimy własną drogę. Ze szczytu spojrzałyśmy na okolice – widziałyśmy, jak biegnie nasza ścieżka: niemal idealnie tak, jak to było wyrysowane na naściennej mapie, a mapę miałyśmy przecież wdrukowaną w pamięci. Było wczesne popołudnie, gdy szlak zaczął się obniżać: zeszłyśmy do doliny, po drugiej stronie góry (tej, wokół której szlak miał zataczać koło). Wyglądało na to, że wracać będziemy doliną. Wszystko zgodnie z wdrukowanymi w pamięć mapami. Jedno tylko było nielogiczne: turyści, których tam napotkałyśmy, decydowali się wracać ścieżką, którą przybyli. Tą samą, którą i my przeszłyśmy. Bez sensu. Była 14.00, słońce zaczęło wyglądać zza chmur, dotychczasowa trasa nie była męcząca, a perspektywa wolnego spacerku doliną kusiła…
Perspektywę oceniałyśmy na jakieś dwie-trzy godziny. Wolnym krokiem. Dolina roztaczała się przed nami po horyzont. Z prawej miałyśmy górskie zbocze, z lewej rozległe torfowiska. Wędrowałyśmy ubitą, polną drogą. Słońce wyszło już całkowicie zza chmur i zaczynało przypiekać… Trochę zamarudziłyśmy przy strumieniu i powędrowałyśmy dalej. Minęły już chyba ze dwie godziny tej spokojnej wędrówki; zbocze góry, którą miałyśmy obejść, łagodnie przeszło w zbocze następnej góry, a potem – równie łagodnie – w zbocze następnej… Po lewej nic się nie zmieniało – rozległe torfowiska, gdzieniegdzie upstrzone ‘snopkami’ ze świeżo wykopanego torfu. Droga robiła się podmokła – ewidentnie wkraczałyśmy coraz bardziej w rejon torfowy. Co gorsza – droga zmierzała stopniowo, ale konsekwentnie w lewo; a samochód był… gdzieś tam, po drugiej stronie gór, po prawej…. A dolina przed nami zdawała się nie mieć końca. Milczałyśmy, choć frustracja narastała w każdej z osobna. Wędrówka trwała już trzy godziny, a my byłyśmy… dokładnie pośrodku niczego, bo jakby ciągle w tym samym miejscu. Krajobraz nie zmienił się ani na jotę: po prawej kolejne bliźniaczo podobne zbocza gór, po lewej torfowiska, przed nami… horyzont bez punktu zaczepienia. I nikogo. Było duszno, nie miałyśmy zbyt wiele wody, słońce dopiekało.
Ludzie zjawili się nagle – para z nastolatkiem. Pozdrowiliśmy się i minęliśmy, ale coś mnie tknęło, zawróciłam i zapytałam o mapę. Mieli. Po chwili moja drużyna usłyszała gromkie słówko na literę ‘k’, więc przystanęła: z mapy wynikało, że jesteśmy dokładnie w połowie drogi. Faktycznie – szlak zataczał krąg. My byłyśmy na godzinie 9.00, a nasz samochód na 15.00. Na zegarku była 17.00. W trasie byłyśmy już 7 godzin. Przy sprzyjających wiatrach miałyśmy szansę dotrzeć do samochodu o 23.00.
No. To wiedziałyśmy mniej-więcej, gdzie jesteśmy. Jakoś nie dodało nam to skrzydeł. W milczeniu szłyśmy dalej. Po godzinie natknęłyśmy się na małe obozowisko – dwa namioty, przy nich dwa rowery. Poza tym nikogo. Po następnej odkryłyśmy, że z lewej widać trakcję energetyczną – ciągnącej się najprawdopodobniej wzdłuż drogi do Leenaun. Może na skos, do drogi, a potem stopem? Kopki torfu sygnalizowały, że ziemia nie jest pewna. Szłyśmy zatem ubitą drogą. Do zmierzchu było jeszcze trochę czasu, ale zaczynało być nieprzyjemnie. Natknęłyśmy się na domostwo. Pytałyśmy, którędy najlepiej dotrzeć do drogi; kobiecina coś nam tłumaczyła po gaelicku machając ręką w nieokreślonym kierunku. Bardzo chciała nam pomóc, a my bardzo chciałyśmy zrozumieć. Nic z tego. Wędrowałyśmy więc dalej – w dość beznadziejnym nastroju.
Na drogę wyszłyśmy niespodziewanie. Po kilkuset metrach natknęłyśmy się na tablicę: Leenaun 38 km. Ekhm. Złapanie stopa nie było problemem. Dotarłyśmy do Leenaun po 21.00. To był mój dzień za kółkiem – musiałam jeszcze pokonać stopem mały kawałek, dotrzeć do auta i wrócić do Leenaun, żeby zabrać ekipę do obozowiska.
Z całej tej historii najbardziej zapamiętałam uczucie zazdrości: gdy już przywlokłam ten cholerny samochód znad tego cholernego mostka – moje towarzyszki siedziały w pubie i w najlepsze rozkoszowały się absolutnie niepowtarzalnym smakiem cydru.