Podróż Greckim stopem
Opis:
Tydzień przemieszczeń i włóczęgi.
Pięknie. że po prostu wsiądę jutro 00.15 do autobusu i zostawię na tydzień wszystko za sobą. że jest spontan i przecież sobie poradzimy. że jedynym problemem będzie gdzie spać i co jeść, a może jeszcze czy wykąpać się w morzu. nie będzie żadnych znajomych twarzy, żadnych obsikanych miejsc i stałych tras. że 26 godzin przed wyjazdem zaczęłyśmy cokolwiek ustalać. a ubrania z podkreśleniem na nieseksowne.
jadę.
Pięknie. że po prostu wsiądę jutro 00.15 do autobusu i zostawię na tydzień wszystko za sobą. że jest spontan i przecież sobie poradzimy. że jedynym problemem będzie gdzie spać i co jeść, a może jeszcze czy wykąpać się w morzu. nie będzie żadnych znajomych twarzy, żadnych obsikanych miejsc i stałych tras. że 26 godzin przed wyjazdem zaczęłyśmy cokolwiek ustalać. a ubrania z podkreśleniem na nieseksowne.
jadę.
Praha – Wiedeń, Wiedeń – Saloniki, Saloniki – Katerini Paralia
W nocnym busie do Wiednia nie mogłam spać – chamy puścilły Dirty dancing. Na sterylnym lotnisku (pod krawatem, z walizkami na kółkach i burżujską kawą) opanowuję bezkompleksowe żulenie się, rano dołącza M.
Lecimy. Zaskakuje jak szybko z myśli wyzerowałam Pragę i Polskę.
Jedziemy. Zadajemy głupawe pytania, on śmieje się z naszych kąpielowych strojów. Irytuje mnie, że nie umiem dobrze przeczytać greckich billbordów, oznaczeń i napisów. Z podstawami ruskiego po kilku dniach możemy wygłupiać się w naśladowanie greckiego akcentu (malakija!). Grecki zresztą brzmi pieszcząco – niekrzykliwie jak hiszpański, miękko, ciepło, energetycznie i energicznie z uroczym sepleniącym th.
To, co na początku wydaje się przypadkiem, z czasem jest prawidłowością – pytanie czy nie możemy jechać autobusem albo pociągiem, pracujący Grecy albo nieangielskojęzyczni Albańczycy, kawa w przydrożnej kantynie, wizytówki i zaproszenia do domu. Zero angielskiej kurtuazji!
Jesteśmy twarde. Pierwszy nocleg znajdujemy w spożywczaku 7 km za wielkim miastem. Pierwsze morze – Paralia. I jeszcze niesamowity dworzec autobusowy w Salonikach – bilet na każdą linię kupuje się w innym okienku. Niech żyje zerowe bezrobocie!
Katerini – Larissa – Trikala – Kalambaka
Słońce. Szalony Apostolius (M. może mnie poprawić) spod Olimpu w kradzionej (?) ciężarówce. Pierwsza kawowa propozycja nieśmiało odrzucona, boczne drogi i podśpiewywanie. Romantyczny Apostolius (M. może mnie poprawić), który zabiera swoją żonę na konne przejażdżki w góry czy po plaży. Słońce!
My i Grecja mamy wiele prawidłowości. Na przykład strajki. We wtorek, zaraz po przyjeździe krótka informacja na dworcu kolejowym – najbliższy pociąg odjeżdża za 2 dni. Mamy strajk. Teraz nieczynne bramki na autostradzie. I policja. Ona też przewijała się kilkakrotnie. Bawimy się w złego policjanta? Follow us on our feet. Understand? This is dangerous for you and for cars, understand? Do u have money for bus, yes? Wait in here I will stop bus for you, understand? Żadne tam do you understand? Understand, władczy głos nieznoszący dyskusji (próbowałam). Po 25 min. okazało się, że nic nie jedzie (może kolejny strajk?), stopowanie jest jednak dozwolone, co więcej – z małą pomocą policjanta.
Potem mniej zapamiętani np. wojskowy słuchający elektro (grecka muzyka jest bez sensu. Albo o miłości albo o rozwodzie albo o miłości albo o zdradzie), saper po misjach stabilizacyjnych (Polacy wysyłają kobiety do Afganistanu, my nie).
Na ostatnie dwadzieścia kilometrów i cały kolejny dzień spadł nam z nieba Alex, młody wojskowy fucking chirurg. Nie tylko strajki, okulary i kawy się powtarzają – mamy zajebiste szczęście.
Urokliwa Kalambaka pod imponującymi skałami. Jesteśmy tacy malutcy. Niech żyją zadupia. Pierwszy grecki gyros i padamy o 20. Niech żyją greckie katakumbiczne pokoje.
konsumpcja miejsc, znajomość na Pragę 2008-02-14
Meteora – Metsevo – Ioanina
Gdzieś przy czwartku obiecuję, że już nie będę marudzić na beznadziejny czeski przewodnik
Alex czeka już na nas z samochodem punktualnie o 9 (wtedy wydawało nam się jeszcze, że Grecy mają podobne poczucie czasu). Wcześniej trochę marudził coś o masochiźmie czy sadyźmie, ale za chwilę czuję się jakbyśmy znali się od lat. Zresztą nie wiem, co byśmy bez niego zrobiły – monastyry oddalone od siebie o kilka kilometrów, prawie zero samochodów, na pewno zero autobusów. A. robi za przewodnika i całkiem nieźle mu to idzie. Jest naprawdę cudownie. Dopołudnie kończymy z najlepszym frappe jakie piłam w życiu, ja się dopytuję (M. mówi, że włącza mi się dziennikarka), jest tak uroczo, że nie mogę przestać powtarzać – mamy zajebiste szczęście! (i dwa miejscowe wina)
Potem znowu pobocze, tym razem z powalającym widokiem na Meteorę. Przejściowa znajomość z niejakim Nikolausem uczy pokory. A M. po polsku mówi – spokojnie, Kasia, spokojnie, kiedy irytacja sięga zenitu, a wszystkie niewerbalne sygnały nie dają oczekiwanego rezultatu. 10 minut robi się 60 minutami, a powtarzanie tych samych bzdur robi się upierdliwe. A do celu tylko chwila jazdy. M., can I call you and say Hello? Na pewno, kurwa, zobaczymy się na kawie w Krakowie. Jeden z tych przypadków, które na pewno zapamiętamy. Do końca wyjazdu wspominamy greckie szaszłyki suvlaki.
Metsevo urokliwe (cudowna stacyjka benzynowa i rozluźnienie od upierdliwości), ale dla Polaka mało powalające – ma klimat górskiej wioski (nie napiszę Zakopanego, bo w jego klimacie nie ma nic pozytywnego). Nie tak prosto się do niego dostać (Nikolaus: to tylko 2 min. stąd), a jeszcze trudniej się wydostać (po 18.30 nie ma żadnego autobusu). Nasze całogreckie szczęście dopisało i do końca życia zapamiętamy grecki ryż Agrino i to, że polska fasola jest bardzo dobra. Niech żyje!
W Ioaninie próbujemy greckiego piwa, które smakuje jak piwo bez piwa, upajamy się mega romantic atmosferą walentynek. M., będziesz moją walentynką?
Niesamowicie rozciąga się dzień. To rano to przed tygodniem czy wczoraj?
palmowy ogród, no sex, Peloponez 2008-02-15
Ionania - Patra
W Ioaninie mamy pozostałości po Alim Pasza, manię na rzeźnika i drzezvy, cudowny grecki chleb, greckie dzieci, rozpadającą się uliczkę (moja ulubiona), małżeństwa, które wskazują drogę w przeciwnych kierunkach. Słońce. Na chwilę jezioro wśród gór przypomina mi Słowację. Fundujemy sobie dziesięciominutowy rejs na Nissi - maleńką wysepkę na ioanińskim jeziorze (M.: ciekawe co się robi, jak ktoś się z imprezy spóźni na ostatni statek? Dzwoni po tatę, żeby przypłynął motorówką?). Oprowadza nas kot.
Do Patry docieramy trochę spontanicznie (szybka zmiana kierunku jazdy), ale to dobrze. O Albańczyku lepiej nie pisać. Dobrze, że nie mówi po angielsku i że M. zaczytała się w przewodniku. Ech.
Mała Greczynka zaprasza nas na koncert, a ja pierwszy raz w czasie podróży boję się o nasze życia – Patrańczycy jeżdżą jak szaleni. To jakaś przedziwna koegzystencja ludzi, samochodów, sklepów i ulic. W pewnym sensie luz jest– cofanie na autostradzie (dwa razy), parkowanie gdziekolwiek (wystarczy włączyć awaryjne i można rozkładać mapę i debatować 10 minut). Irytuje wieczne poszturchiwanie na chodniku (ruch prawo czy lewo stronny?), w Czechach sto razy usłyszałabym pardon. Staram się dostosować. Sklepy dziwnie specjalizowane – tylko jajka i kantorek, kuchenki gazowe czy tylko świeczki, otwarte do nocy (a może tylko w nocy?). Jest, pierwszy zamknięty! – triumfująca M. Do drugiego zamkniętego na sekundę zaglądamy – może sprzedawca ukrył się pod kantorkiem? Wtedy pojawia się Grek że jak chcemy coś kupić, to otworzy...
Do ładnej części Patry trzeba się wdrapać po wielkich schodach. Kradniemy (bierzemy?) kwaśne pouliczne pomarańcze. Potem znowu walczymy o życie na ulicach.
Do zapamiętania na wieki też obleśny hostel i brudny pokój w stylowym starym domu. Stresuję się, że nie zasnę i co będę robić? Starsza niewyspana pani, murzyn na wózku, bardzo się uśmiechający dziwny chłopak, dziesięć kotów i park. Na wieczór uciekamy, śniadanie raczej w porcie.
palmy, zakątki, mgła 2008-02-16
Patra - Kotinthos – Nafplio
Patra nieomamiła, ale wessała i nie chce puścić. A może to sobota? Z nudów gryziemy się na poboczu.
Wszyscy mówią, że będzie zimno i brzydka pogoda. Nawet prawdziwa bratnia dusza, chyba jedna z pierwszy osób, która rozumie, że można mieć ograniczoną ilość pieniędzy, którą niekoniecznie trzeba przeznaczyć na autobus/pociąg. Zresztą – tak przyjemniej. Jedziemy dziwnym samochodem zawalonym: resztą kopaczki, pustym szamponem petami w drzwiach, papierami, poduszkami, rachunkami, puszkami, znowu petami, wszystkiego nie dam rady zapamiętać. I pies killer, który kocha ludzi, jest miły, ale dont touch. Ok. Trzymam się z daleka.Na drodze z Patry pies ma swoje miejsce na sikanie koło ruin nadmorskich. Pan jest przemiły, ale autodestrukcyjny. Dla mnie post-hippi. Papieros co 15 min., rano jeden mieszany z trawą, dokańczanie małego piwa, dwa wina z lodem i suszone rybki. Ale przynajmniej czujemy się swobodnie. Oczywiście zaprasza do zakocionego domu, oczywiście zostawia adres – na rachunku za prąd. Niech żyje!
Faktycznie pada. Metro pan pobłądzając zawozi nas na dworzec autobusowy (jak się potem okaże – 10 min. pieszo od sławetnego Kanału Korynckiego). Senna droga do miejsca rajskiego – Napflio. Wbrew pozorom grzecznie i z zacięciem zwiedzamy i chłoniemy - jak zawsze wieczorem i w dzień. Najpiękniejszy, choć najmniejszy, pokój, przytulne małżeńskie łoże, ciasteczka, croissainty, sok, herbata. Jak przystało na babski wieczór we wspólnym łóżku słuchamy jak leje, oglądamy grecką tv, rozwiązujemy krzyżówki i wpieprzamy co się da.
w syropie na łyżeczce, szczęściary 2008-02-17
Nafplio - Korinthos (kanał) – Ateny
W jakimś przewodniku napisali, że to najpewniej najpiękniejsze greckie miasto. No, przynajmniej to niewyspowe. Twierdza w morzu bez dostępu z lądu. Ogromna twierdza po Wenecjanach na górze w skale. Dla szczęściar z Polski dziś wstęp wolny ( zawsze to dwa euro w kieszeni). Wieje tak, że zaczynam żałować, że nie mam nadwagi (dla widoków warto!).
Przedostatni stop (mamo, nie czytaj) – kolejny Albańczyk. W tej muzyce jest słońce (wystarczy włączyć ogrzewanie, muzykę, popatrzeć na palmy). Ostatni stop (dziękuję wszystkm) i zaczyna się zima. Zjeżdżamy z trasy i zatrzymujemy się przy kanale korynckim. Odzywa się też grecka gościnność i jakaś wrodzona chęć pokazania swojego kraju, siebie, pomocy. Gadki szmatki, najlepsze pytanie wycieczki (czy z M. łączy was inna relacja niż przyjaźń?), ateńskie zaproszenie, jednak przyjęte (kiedyś trzeba), zwiedzanie mieszkania, skrępowane przemyślenia o obudzeniu się rano na dworcu bez nerki, greckie przysmaki w syropie.
Wieczorem napieprzamy się panów pod parlamentem, godzinę szukamy chleba, a potem godzinę fast fooda, obserwujemy grecką młodzież, wozimy się metrem.
Hello beautiful girls! - wita nas w hostelu śmieszny indyjczyk (hindus). Niech żyją polskie szczęściary.
kilometry, ludzie 2008-02-18
Ateny
Ateny - Saloniki
Saloniki – Wiedeń
Wiedeń – Praha
Niekończące się przemieszczanie. W ramach koniecznych oszczędności postanowiłyśmy zrezygnować z ostatniego noclegu, a noc spędzić w pociągu w drodze z Aten do Salonik. A dzień zaczyna się i kończy w łóżkach, w pozycji poziomej. Nasz trwał ponad 36 godzin. Rano, w południe, wieczorem i w nocy zwiedzamy Ateny. Po północy wyjeżdżamy (rozwalającym się pośpiesznym – myślałam, że trasa między dwoma największymi miastami będzie miała bardziej reprezentacyjne niż reprezentatywne pociągi) do Salonik. Do 13 błądzenie po mieście, place, skwery, kościoły, morza. Lotnisko. Wieczorem autobus do Pragi/Brna, niekończący się tramwaj do domu.
Więcej już nie należy do tego miejsca.
W ponad 4-milionowych Atenach nie czuć tłoku. Może dlatego, że trafiłyśmy na kataklizm – spadł śnieg. W sumie, to nawet dla mi było dziwnie (w Pradze w tym roku padało dwa razy, a śnieg wytrzymał jakieś 12 godzin), a co dopiero dla południowych balkonowych Greków. Z powodu śniegu:
- podobno nie kursowały niektóre autobusy (mówi pani z Carrefoura)
- nie dowieźli świeżego chleba (pani z amerykańskim akcentem z małego sklepiku na Place)
- wycieczka samochodowa po Atenach jest too risky (35-letni stopoGrek, który częstował w greckim domu ciastkami i syropowymi przysmakami nieznanej nazwy)
- jest pustawo (podobno normalnie Ateny są bardzo zatłoczone i zajeżdżone), a Grecy najwyraźniej nie znają sposobów z solą czy posypywaniem piaskiem.
I uwaga. Z powodu śniegu Akropol obwąchałyśmy tylko z daleka i zza płotu, bo dnia 18.02 teren Akropolu został zamknięty z powodu śliskiej nawierzchni. Wybaczam tylko dlatego, że nie jestem szalonym miłośnikiem architektury starożytnej.
Robimy sobie długi ateński spacer. Dość dużo turystów, jak na taką dziwną porę roku – aż boję się ile jest w sezonie.
Polaków spotkałyśmy na szczęście tylko przelotnie i tylko w Atenach. Jedni z nich zrobili największy obciach świata. Szkoda pisać.
Nie wiem na ile nasze Ateny są prawdziwe. Na ile uśpione zimą, na ile przesłoniły nam je najbardziej (?) turystyczne dzielnice: Plaka, Mons., główne place i głowne ulice. Duże miasto czuć dopiero w mniejszych Salonikach czy średniej Patrze. Największe wrażenie robią z Pireusu (1,5 godzinny spacer w poszukiwaniu Marina Zea – logika nie zawsze jest lepsza niż wskazówki kioskarzy) albo z górki niedaleko Akropolu. Są niekończące.
Wszystkie te chińskie zupki i fast foody chcemy uwieńczyć kolacją w stylu narodowym, czyli Grecką wyżerką. To jej wizja świeci nad nami cały dzień. Już wieczorem, w poczuciu obowiązku, idziemy jeszcze pooglądać małą, zabytkową Plakę – dzielnicę u stóp Akropolu. Nawet, a może zwłaszcza, po sezonie właściciele zwabiają do knajp wychodząc na zewnątrz. Standardowe jest pytanie: where are you come from? A potem, niezależnie od odpowiedzi, aaaauuuoooo – z uznaniem. I chyba przez te greckie bezdomne psy, a może intuicję czy ogólnogreckie szczęście, trafiłyśmy do rodzinnej Taverny, w której wybiera się potrawy z zestawu 18 dań (pan właściciel przynosi półmiski na wielkiej tacy), do tego pół litra pysznego lekkiego domowego wina z beczki, chleb, woda i niespotykana atmosfera (pan domu wita – welcome, pomaga znaleźć stolik, krąży z fasonem między stolikami i otwiera drzwi przy wychodzeniu).
Marzenie spełnione, (adres zapisany), możemy wracać po plecaki nocną Ateną (jakie bzdurne jest polskie tłumaczenie – przecież nazwa miasta pochodzi od bogini Ateny!). Wygląda na to, że jesteśmy jedynymi kobietami o tej porze. Suniemy po grecku – po tygodniu przestałyśmy już zwracać uwagę na kolory świateł na skrzyżowaniach.
I siedem godzin w przegrzanym przedziale z klatką z potworem o trzech pazurach (trauma M.)
W Salonikach czuć już finisz i jakiś rodzaj zmęczenia. A może po prostu niewygodne czekanie zamiast wolności planowania. Pod łukiem siedzimy bez celu. Obserwuję.
Bo najważniejsi są ludzie.
@Andykon - napisz coś sama. Krytykować jest bardzo łatwo, zwłaszcza jeśli nie dajesz innym opcji porównania ze swoimi opisami
@kasia.byrtek - stopowanie uwielbiam :) W Grecji nie próbowałam, ale widzę, że jak wszędzie się da i warto :) Strasznie fajna wyprawa, zazdroszczę