Podróż Greckim stopem - lotniska, Grek na motorce, dmuchawa



2008-02-12

Pięknie. że po prostu wsiądę jutro 00.15 do autobusu i zostawię na tydzień wszystko za sobą. że jest spontan i przecież sobie poradzimy. że jedynym problemem będzie gdzie spać i co jeść, a może jeszcze czy wykąpać się w morzu. nie będzie żadnych znajomych twarzy, żadnych obsikanych miejsc i stałych tras. że 26 godzin przed wyjazdem zaczęłyśmy cokolwiek ustalać. a ubrania z podkreśleniem na nieseksowne.

jadę.


Praha – Wiedeń, Wiedeń – Saloniki, Saloniki – Katerini Paralia

W nocnym busie do Wiednia nie mogłam spać – chamy puścilły Dirty dancing. Na sterylnym lotnisku (pod krawatem, z walizkami na kółkach i burżujską kawą) opanowuję bezkompleksowe żulenie się, rano dołącza M.

Lecimy. Zaskakuje jak szybko z myśli wyzerowałam Pragę i Polskę.

Jedziemy. Zadajemy głupawe pytania, on śmieje się z naszych kąpielowych strojów. Irytuje mnie, że nie umiem dobrze przeczytać greckich billbordów, oznaczeń i napisów. Z podstawami ruskiego po kilku dniach możemy wygłupiać się w naśladowanie greckiego akcentu (malakija!). Grecki zresztą brzmi pieszcząco – niekrzykliwie jak hiszpański, miękko, ciepło, energetycznie i energicznie z uroczym sepleniącym th.

To, co na początku wydaje się przypadkiem, z czasem jest prawidłowością – pytanie czy nie możemy jechać autobusem albo pociągiem, pracujący Grecy albo nieangielskojęzyczni Albańczycy, kawa w przydrożnej kantynie, wizytówki i zaproszenia do domu. Zero angielskiej kurtuazji!

Jesteśmy twarde. Pierwszy nocleg znajdujemy w spożywczaku 7 km za wielkim miastem. Pierwsze morze – Paralia. I jeszcze niesamowity dworzec autobusowy w Salonikach – bilet na każdą linię kupuje się w innym okienku. Niech żyje zerowe bezrobocie!