Podróż Alpy Kamnicko - Sawińskie
Ta moja "mini podróż" wisiała na Kolumberze już jakiś czas. Miała 6 zdjęć (słownie: sześć ;) i 4 linijki tekstu. Postanowiłem podzielić się z Wami moimi wrażeniami w trochę większej skali. Ja we wspomnieniach bardzo chętnie wracam w Alpy Kamnicko - Sawińskie.
To był długi, majowy weekend. Ten zakątek Słoweni marzył mi się od lat. Nie wiem dlaczego, napewno są równie piekne miejsca. Może dlatego że przez przypadek bardzo dawno temu zakupiłem austryjacką mapę tego masywu. Więc spacery i wspinaczki odbywałem juz wielokrotnie po tej mapie ;)
Zatrzymaliśmy się w pensjonacie, a może raczej w gospodarstwie agroturystycznym u wylotu doliny Robanov Kot. Zostaliśmy bardzo serdecznie przywitani przez gospodarzy (wiśniówką i regionalnymi smakołykami). Pierwszy dzień po przyjeździe spędziliśmy na rozglądaniu się po najbliższej okolicy, która jest niewątpliwie bardzo urokliwa, brodzeniu w strumieniach i wylegiwaniu się na ukwieconych łąkach z widokiem na białe, wapienne szczyty.
Po trzech dniach w górach zachciało nam się zmienić klimat. W Słoweni nic prostszego. Dwie godziny samochodem i zamiast alpejskich szczytów podziwiamy wybrzeże Adriatyku. Zaskakujące jest jak szybko zmienia się krajobraz. Słowenia to bez wątpienia kraj alpejski, ze wszystkimi jego cechami - krajobrazem, górami, architekturą. Ale wystarczy kilka zakrętów i za dwoma tunelami wyjeżdżamy w innym świecie. Alpejskie domki ze stromymi dachami, okiennicami i pelargoniami ustępują kwadratowym, z wielkimi balkonami i tarasami, a wszystko oczywiście porośnięte winogronami i schowane w oleandrach, figowcach i innych dla mnie bardzo egzotycznych krzakach.
Sam Piran jest uroczy. Niewiele różni się od innych miasteczek po tej stronie Adriatyku. Usytuowany na cyplu, pełen wąskich uliczek i zaułków. Jest oczywiście marina, nadmorski deptak z knajpkami pachnącymi tym co w morzu jest najsmaczniejsze. Spacer, krótka kąpiel w morzu, oczywiście "fish plate", no i wracamy w Alpy.
Po dolinach i morzu, będąc w Alpach, przyszedł czas na jakiś szczyt. Wybór pada na Raduhę (2062 m n.p.m.). Brzmi zachęcajaco, więc ruszamy. Podjeżdżamy samochodem najwyżej jak się da, żeby uniknąć monotonnego podejścia. Startujemy z osady Bukovnik na wysokości 1327 m n.p.m. Początkowo szlak prowadzi przez las, lekko pod górę. Dochodzimy do schroniska Koća v Grohotu pod Raduho (1460 m n.p.m.). Obiekt zamknięty na cztery spusty. Jest środek tygodnia, poza sezonem i poprostu tak tutaj jest. Od tego momentu zaczynamy wspinaczkę. Trawersujemy zbocze po śniegu. Dochodzimy do żlebu i pniemy się powoli do góry. Jest bardzo stromo, momentami niemal pionowo. Pomagają łańcuchy i poręcze. No i jeszcze cały czas śnieg w zacienionym żlebie. Udaje się jesteśmy na Przeł. Durce (1910 m n.p.m.). Teraz to już sama przyjemność. Wzdłuż grzbietu, lekko pod górę. Po chwili osiągamy szczyt. Odpoczywamy, robimy zdjęcia, podziwiamy widoki, a czas ucieka. Postanawiamy przejść cały grzbiet. Kierujemy się w drogę powrotną, mijamy znajoma przełęcz i wspinamy się na Laneż (1920 m n.p.m.). Pogoda jest coraz gorsza, chmury się podnoszą, pojawia się mgła, jest coraz chłodniej. Czas ucieka, więc chcemy szybko zejść w dół, ale szlak niknie gdzieś w kosodrzewinie. Staram się przedrzeć przez krzaki, ale nie ma żadnej ścieżki. W końcu odnajduję charakterystyczne kółeczko, ale szlak prowadzi w przepaść. Kładę się na brzuchu i wychylam nad urwiskiem żeby się upewnić. Tędy napewno nie zejdziemy, przynajmniej o tej porze roku, dnia i bez asekuracji. Czas ucieka. Podejmuję decyzję, czym prędzej musimy zejść z tej góry. Nie jesteśmy przygotowani na nocleg na tej wysokości. Schodzimy w kierunku południowo - wschodnim, czyli w przeciwnym, gdzie stoi nasz samochód. Ta strona masywu jest bardziej płaska i nawet zejście po ciemku nie stanowi większego ryzyka. Szybko tracimy wysokość i uciekamy z mgły. Dochodzimy do schroniska Koća na Loki (1534 m n.p.m.). Oczywiście pozamykane, pusto i głucho. Na wszelki wypadek rozglądam się za jakąś szopką lub szałasem. Idziemy dalej. w lesie jest już nimal ciemno. Nadłożyliśmy drogi i po tak intensywnym weekendzie nogi powoli zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Jeszcze trochę wysiłku i przez drzewa przeświecają światła osady. Bez namysłu pukamy do pierwszego domu. Otwiera nam babinka i ze szczerym uśmiechem na twarzy wita nas słowami "Zagubyli sa?". Uradowana woła syna. Szkoda czasu na tłumaczenie, że doskonale wiemy gdzie jesteśmy, ale nie mieliśmy wyboru. Zamiast wyjaśnień prosimy, żeby nas podwiózł do naszej kwatery. Jedziemy już w całkowitej ciemności. Nasi gospodarze wypatruja nas z niekłamanym zniecierpliwieniem. Podwożą mnie jeszcze po samochód, który stoi, gdzieś wysoko, w środku lasu. Niby górka ledwo ponad 2000 m, ale okazuje się że góry to nie przelewki.