Jedliśmy larwy z Aborygenami w Australii i piliśmy w Afryce "piwo" Masajów z gara, który nigdy nie zaznał umycia. Jednak dopiero w Papui podano nam coś, czego nie byliśmy w stanie przełknąć - zabitego na naszych oczach prosiaka, natartego krwią i oparzonego na rozgrzanych kamieniach.
Papuasi to ostatni z ludów, który, nie zważając na cywilizację, żyje jak w epoce kamienia łupanego. W Wamenie, jedynej mieścinie Doliny Baliem, obok terenowych toyot przechadzają się mężczyźni odziani w tykwy zwane kotekami, zatknięte na penisach. Ich jądra swobodnie dyndają między udami, podobnie jak nagie piersi u kobiet.
By dotrzeć do ukrytych w głębi Iran Jaya (tak zwie się zachodnia, indonezyjska część wyspy, podczas gdy wschodnia to niezależne państwo Papua-Nowa Gwinea) papuaskich wiosek zamieszkanych przez plemię Dani, trzeba wsiąść na pokład niewielkiego samolotu, który w połowie przeznaczony jest dla pasażerów, a w połowie do przewozu towarów. Wraz z nami przy trapie czekają więc stosy wytłoczek z jajkami, kosze z kurami (bo to dwa podstawowe składniki indonezyjskiej diety), zgrzewki wody (dla turystów) i galony oleju do smażenia.
Pilot ostrzega, żebyśmy nie majstrowali przy klimatyzacji, bo na Papui nawet w samolocie trzeba czuć, że jest się w dżungli. A po półgodzinie lotu informuje, że nie wiadomo, czy dolecimy do celu. Aby wylądować w Wamenie, trzeba prześliznąć się przez bramę w górach.
Jeśli chmury są zbyt nisko i zasłaniają prześwit, trzeba zawracać. Na lotnisku w Wamenie nie ma żadnych tablic informacyjnych o rozkładzie lotów. Obowiązuje zasada - jak przyleci, to odleci.
Dalszy ciąg relacji Oli i Jacka Pawlickich znajdziesz tu (na serwisie Logo24).