Podróż W krainie szczęśliwych krów
PRZYJAZD
Krajobraz za szybami samochodu szybko się zmienia, co chwilę wyłaniają się coraz wyższe szczyty i mam wrażenie, że na balkonach jest coraz więcej pelargonii. Mimo tych cudów moje dziewczyny śpią. Nie wytrzymały trudu kilkugodzinnej podróży ;) Na ich usprawiedliwienie dodam, że dzisiaj atrakcji było już sporo. Przejechaliśmy Wyspę Lošinj, serpentyny prowadzące przez Wyspę Cres, przeprawiliśmy się promem na Istrię. Zjechaliśmy nad Jezioro Bled w Słoweni, ale tłumy oblegające jezioro i każdy skrawek cienia skutecznie nas odstraszyły. Chwilę wytchnienia i ochłody znaleźliśmy niewiele dalej w Wąwozie Vintgar. Teraz mamy już do celu naprawdę blisko. Kolejny przystanek na naszej wakacyjnej trasie to miasteczko Filzmoos w Masywie Dachsteinu. Zjechałem z autostrady i po kilku zakrętach wyłoniły się potężne ściany Dachsteinu oświetlone ciepłym, popołudniowym słońcem. Takiego piękna nie mogłem kontemplować w samotności i brutalnie obudziłem współpasażerki. Nie miały mi tego za złe i z zaciekawieniem oglądały okolicę. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do Filzmoos i znaleźliśmy nasz apartament. Miasteczko wyglądało jak z katalogu, było idealne. Przywitaliśmy się z gospodarzem, który na nas czekał, dziewczyny poszły obejrzeć mieszkanie, a ja wróciłem po bagaże. Wyciągnąłem walizki z bagażnika, ale nie mogłem się ruszyć i oderwać oczu od otaczających mnie gór. Dotarabaniłem się do pokoju i po uśmiechniętych minach dziewczyn wiedziałem, że wszystko jest super. Odetchnąłem z ulgą, że książka skarg i zażaleń nie będzie potrzebna, bo w razie reklamacji ja bym oberwał po głowie. Magda wybrała lokalizację na pierwszy tydzień urlopu, ja zająłem się organizacją drugiego tygodnia.
DZIEŃ 1
Obudziłem się wcześnie, jak zwykle. Najważniejsze zadanie jakie dzisiaj miałem, to zrobienie zakupów na śniadanie. Sklep był czynny dopiero od godziny 9 więc pomyślałem, że pójdę na zakupy okrężną drogą. Wyszła z tego marszruta na 12 kilometrów. Najważniejsze, że wróciłem na czas z pełnym plecakiem i siatami zakupów.
Dzisiejszego dnia w planach mieliśmy rozruszanie kości w Hofalm – regionie niedaleko Filzmoos. Można się tam dostać samochodem (droga płatna 5,50 €), lub bezpłatnym autobusem z miasteczka. Hofalm jest popularnym miejscem wielu wycieczek z Filzmoos, spotykamy tutaj zorganizowane grupy, rodziny, rowerzystów (najczęściej na rowerach elektrycznych). Na miejscu można posilić się w 2 schroniskach przy regionalnej muzyce na żywo, kupić pamiątki, ale najważniejsze udać się na jeden z licznych szlaków turystycznych o zróżnicowanej trudności. Każdy coś dla siebie znajdzie. Widoki były piękne, szczególnie majestatycznie wyglądał szczyt Große Bischofsmütze (2458 m n.p.m.), który swoimi dwoma bliźniaczymi wierzchołkami strzelał prosto w niebo. Dla córki największą atrakcją były pasące się konie. Skrupulatnie zaznajamiała nas z rasą, maścią i innymi cechami szczególnymi każdego z nich. Więcej niż koni było krów. Wylegiwały się leniwie na łąkach, spokojnie przechadzały i zewsząd słychać było pobrzękiwanie dzwonków zawieszonych na ich szyjach. My wybraliśmy „Große Rundweg” dookoła Almsee. Po spacerze wróciliśmy do schroniska Unterhof Alm na pyszny strudel z jagodami.
Spacer był bardzo udany, ale Lenkę ciągnęło z powrotem do Folzmoos, bo przecież sklepy będą otwarte, a tu już drugi dzień w Austrii bez żadnej pamiątki ;)
DZIEŃ 3
W tym dniu największą atrakcją miał być przyjazd Ani ;) Nie wiem czy Lenka bardziej stęskniła się za ciotką czy za jej szalonym Jack Russell Terrierem, w każdym razie nie mogła doczekać się wizyty. Pomyślałem sobie, że jedyną konkurencją dla takich atrakcji mogą być tylko świstaki. Kilka kilometrów od Filzmoos znajduje się górska hala, na której żyją te sympatyczne, częściowo oswojone ssaki. Rozochoceni zdjęciami w internecie roześmianych dzieci, karmiących świstaki marchewkami, ruszyliśmy w drogę. Za Hachau w drodze do Ramsau znajduje się wygodny parking. Z tego miejsca można wyruszyć busikiem do Bachlalm, albo pokonać trasę pieszo. My wybraliśmy drugie, bardziej ambitne rozwiązanie. Spacer to kilka kilometrów i ok 300 m różnicy wysokości. Po pokonaniu wielu serpentyn i dość ostrego podejścia dotarliśmy na halę, gdzie powinny przywitać nas świstaki. Kilka osób kręciło się po łące, ale żadnego futerkowca nie mogliśmy dostrzec. Po dokładniejszych oględzinach znaleźliśmy norki świstaków, pozatykane wręcz marchewkami, ogórkami i innymi przysmakami. Rozczarowanie rekompensowały, chociaż nie w pełni, piękne widoki na górskie łąki i skaliste szczyty – Rötelstein (2242 m n.p.m.) i po drugiej stronie Hoher Dachstein (2995 m). Zawód poszliśmy sobie wynagrodzić w schronisku. Przypomniała mi się potrawa z Południowego Tyrolu, którą zajadałem się na nartach. Były to opiekane ziemniaczki, sadzone jajko i speck, wszystko posypane szczypiorkiem. Niestety pani stwierdziła, że nie mają takiego dania, ale bardzo podobne. Na stole wylądował talerz, na nim ziemniaczki, jajko, szczypiorek, z małą różnicą – zamiast specku była jakaś pieczona mielonka czy mortadela i właśnie o tą różnicę tutaj chodzi ;)
Ruszyliśmy w drogę powrotną zataczając małe kółko przez halę. Nagle jest, Magda wypatrzyła świstaka. Dał się podejść dość blisko, ale głodny nie był. Chwilkę postał, porozglądał się dookoła i czmychnął do norki. Śmialiśmy się, że akurat ten jeden miał właśnie dyżur. Domyślamy się, że środek dnia to pewnie nie jest najlepsza pora na obserwację tych stworzeń, może lepszy byłby wczesny poranek albo wieczór.
Przyjazd Ani i spotkanie ze świstakiem postanowiliśmy uczcić wieczorem w restauracji w naszym pensjonacie. Gospodarze powitali nas z otwartymi ramionami. Restauracja specjalizowała się w żeberkach, więc wybór był prosty. Dostaliśmy długie deski, a na nich po kilkadziesiąt centymetrów żeberek każdy, plus oczywiście dodatki. Walczyliśmy dzielnie wspomagając się wysokoprocentowymi sznapsami na bazie pędów kosodrzewiny. Podobno specjał ten poprawia ukrwienie, ma działanie przeciwzapalne i łagodzi bóle, a także dobrze wpływa na mięśnie i stawy, więc sobie nie żałowaliśmy ;) Znad talerza obserwowałem właścicieli pensjonatu – niezwykle sympatyczne i energiczne małżeństwo. Chociaż na chwilkę przysiadali się do każdego stolika, chwilkę rozmawiali, żartowali. Jednocześnie obsługiwali salę, roznosili zamówienia, sprzątali stoliki, zawsze z pełnym uśmiechem na twarzy. Zaobserwowałem, że ich dzień pracy zaczynał się koło 7 rano, a kończył po 23. Właściciela spotykałem każdego ranka jak z kucharzem siedzieli przed restauracją i skrobali ziemniaczki. Na mój widok zawsze padało pytanie „Alles gut?” i nie wystarczyło zdawkowe „Ja, naturlich, alles gut” trzeba było chwilkę porozmawiać, zamienić kilka zdań i w ciągu tej krótkiej rozmowy było czuć szczere zainteresowanie i dbałość o to żeby naprawdę alles było gut.
Z wyjazdem na Dachstein czekaliśmy na idealną pogodę. Właśnie na dzisiaj zapowiadano bezchmurne niebo. Dzień wcześniej odwiedziliśmy biuro informacji turystycznej w Filzmoos, żeby zarezerwować bilet na kolejkę (można to zrobić również online). Kłopot był w tym, że o ile na wjazd na górę były wolne miejsca, to w drogę powrotną wszystko było zarezerwowane. Pani z informacji bardzo się zafrasowała, podzwoniła trochę i przekazała nam informację, że jak wjedziemy na górę, to z całą pewnością nikt nas tam nie zostawi i wrócimy na dół. Obsługa nikogo nie zostawi na pastwę losu.
Pod samą kolejkę samochodem nie można podjechać. Nie jest to duży kłopot, bo jak to w Austrii wszystko jest perfekcyjnie zaplanowane – parking, autobus itd. W kasie pracownica miała bardzo duże wątpliwości czy możemy wjechać, mając rezerwację tylko w jedną stronę. Potwierdza to tylko fakt, że w tym kraju nie ma miejsca na żadną improwizację. Dłuższa rozmowa przyniosła taki skutek, że znalazło się miejsce powrotne, ale za godzinę. Dostaliśmy zapewnienie, że jest to wystarczający czas, żeby wszystko (wiszący most, schody do nikąd, pałac lodowy) dokładnie, spokojnie obejrzeć. Nie mając zbyt wielkiego wyboru, zdecydowaliśmy się. Wagonik pomknął w górę i po kilku minutach wysiedliśmy w innej strefie klimatycznej. Po północnej stronie Dachsteinu, na płaskowyżu znajduje się lodowiec, który jest jednocześnie najdalej na wschód wysuniętym lodowcem alpejskim. Dużą atrakcją Dachsteinu jest most wiszący nad kilkusetmetrową przepaścią. Na jego końcu znajdują się „schody do nikąd” – przeszklona platforma zawieszona nad urwiskiem. Te schody są przyczyną kilkudziesięciominutowego zatoru na moście. Każdy turysta chce się sfotografować na schodach sam i najlepiej w kilku pozach. Ominięcie kolejki jest praktycznie niemożliwe, zostaje więc przesuwanie się krok po kroczku w ślimaczym tempie. W połowie mostu zdaliśmy sobie sprawę, że nijak nie zdążymy wrócić o wyznaczonej godzinie. Nie przejęliśmy się tym bardzo, mając w pamięci słowa, że przecież nikt nas tutaj nie zostawi. Z wiszącego mostu weszliśmy prosto do Pałacu Lodowego. Największą atrakcją tego miejsca jest… temperatura, zwłaszcza po ponad 30 – stopniowych upałach. A cała reszta – rzeźby lodowe, no cóż, co kto lubi… Jaskinia lodowa na Hintertux dużo bardziej mi się podobała. Napatrzyliśmy się na widoki dookoła (swoją drogą widziałem wiele ładniejszych w Alpach) i skierowaliśmy się do kolejki. Pomimo obaw, nie było kłopotów z powrotem. Obsługa nie sprawdzała rezerwacji, przechodziło się tylko przez automatyczną bramkę. Troszkę za późno zorientowałem się, że można wrócić na dachu wagonika, w specjalnie przyszykowanym tarasie. Niestety mieści się tam tylko 10 osób i ja się już nie załapałem.
Szybko nam poszło z atrakcjami Dachsteinu i mieliśmy jeszcze pół dnia do wykorzystania. Zdecydowaliśmy się na godzinny trekking do schroniska Dachstein-Südwand-Hütte szlakiem okrążającym cyrk polodowcowy u stóp masywu. W schronisku panował duży ruch. Znajduje się na trasie szlaku…… okrążającego masyw Dachsteinu. Jest również bazą wypadową na okoliczne via-ferraty, a właściwie tutaj powinienem powiedzieć klettersteigi. Kilku turystów właśnie skończyło wspinaczkę, uzupełniali płyny, a z ich twarzy biło zmęczenie i jednocześnie promienieli szczęściem, spełnieniem i radością ze szczęśliwego powrotu. Trochę im zazdrościłem, ale przecież jeszcze tylko miesiąc…
Od dzieciństwa, przez długie lata przewijała się w naszej rodzinie pocztówka z Hallstatt. Wyglądała nierealnie, zwłaszcza w latach 80-tych. Długi czas nie mogłem uwierzyć, że tak piękne miejsce może istnieć. Poźniej nauczyłem się czytać i posługiwać skorowidzem w atlasie, dzięki czemu powoli zaczynałem wierzyć w istnienie tego, dla mnie mitycznego miejsca. Mijały długie lata, aż dopiero teraz nadarzyła się okazja odwiedzić to miejsce. Dla mnie nie była to poprostu wizyta w pięknym miejscu, wpisanym na listę UNESCO. To było znacznie coś więcej, jakby spełnienie dziecięcych marzeń, które w czasach szarego PRL-u były tak bardzo nierealne, że nigdy nie przyszłoby mi wypowiedzieć je na głos.
Największym wyzwaniem w Hallstatt jest zaparkowanie samochodu. Po kilku kółeczkach udało się ok 3 kilometry za miastem. Nie była to jakaś tragedia, po prostu czekał nas spacerek wzdłuż jeziora. Miejsce zaparkowania zdecydowało o kolejności zwiedzania. Pierwszą atrakcją była kopalnia soli. Okazało się, że jest to całkiem logiczna kolejność, bo w trakcie zwiedzania kopalni, sporo dowiedzieliśmy się o samym miasteczku. Największe zaskoczenie jest takie, że do kopalni wjeżdża się kolejką szynową stromo... pod górę :) Nawet jeśli ktoś nie planuje zwiedzać kopalni, to warto wybrać się na przejażdżkę kolejką, żeby podziwiać widok na jezioro. A sama kopalnia? No cóż... do naszej Wieliczki nawet się nie umywa ;) Na dodatek trafiliśmy do grupy z turystami z Azji i chyba nikt im nie powiedział, że to jest trasa turystyczna, a nie metro w Tokio i nie trzeba się tak pchać...
Resztę dnia spędziliśmy w miasteczku, spacerując powoli, oglądając pamiątki, zaglądając w urocze zakątki miasteczka. Jakie wrażenia? Co zostało z dziecięcego wyobrażenia o tym miejscu? Czy czar prysł? Hmm... miejsce jest niewątpliwie warte odwiedzenia, ale jak inne pozostałe miejsca "must see" jest strasznie zadeptane. Tłumy ludzi w ciasnych uliczkach, kolejki do miejsc gdzie są najładniejsze widoki. Co zrobić? Świat się zmniejszył, a ludzi przybyło. Tanie loty, wypożyczalnie samochodów na każdym kroku, szeroka oferta miejsc noclegowych. I wiecie co? Nie będzie lepiej... Ale i tak jestem szczęśliwy że w końcu trafiłem do Hallstatt. Wrzuciłem zdjęcie na portal społecznościowy i chwilę później zadzwoniła do mnie siostra, ze słowami że zrobiłem takie zdjęcie, jak na tej starej pocztówce, która była u babci...
Każdego ranka, jak tylko otworzyłem oczy, do mojego pokoju, przez okno zagladał Rotelstein - majestatyczna góra o wysokości 2245 m, samotnie górująca nad okolicą. Codziennie na tarasie, z filiżanką kawy w dłoni witałem się z nią i wzrokiem omiatałem wapienną grań. Góra ta miała w sobie taki magnetyzm, któremu nie byłem w stanie się oprzeć. Ostatniego dnia obudziłem się około 4 rano i w świetle czołówki rozpocząłem mozolne podejście na Rotelstein. Najłatwiejszy odcinek pokonałem w ciemności. Powyżej górnej granicy lasu było już widno. Mogłem skupić się na szlaku i podziwianiu widoków. Przed szczytem byłem dumny z siebie, że w takim tempie udało mi się zdobyć górę. Byłem zaskoczony kiedy z wierzchołka ukazał się kolejny, nieco wyższy i tak wielokrotnie. Zdałem sobie sprawę, że dopiero osiągnąłem główną grań i czeka mnie jeszcze nie lada podejście. Z perspektywy pensjonatu grań wyglądała zupełnie inaczej. W końcu, po pokonaniu ok 1200 m różnicy wysokości stanąłem na szczycie. Widok był oszałamiający. Doliny skąpane były jeszcze w porannej mgle. Pierwszy raz mogłem spojrzeć w kierunku Große Bischofsmütze z podniesioną głową, chociaż Hoher Dachstein niepodzielnie królował w okolicy i do jego wysokości jeszcze trochę mi brakowało. Po sesji fotograficznej musiałem zdecydować jak wracać. Najszybciej było tą samą drogą, ale mój wewnętrzny sprzeciw do chodzenia znanymi ścieżkami zdecydował, że wybrałem zejście do Hofalm. Ruszyłem w dół. Po chwili łatwa ścieżka poprowadziła mnie na stromy piarg, gdzie każdy krok był niespodzianką. Szczęśliwie dotarłem do przełęczy. Spotkałem tam turystów, którzy zamarznięci i zaspani wychodzili z namiotów. Byli mocno zdziwieni, że praktycznie ja już wracam, kiedy oni dopiero przecierają oczy. Nie miałem czasu na dłuższą pogawędkę, ruszyłem dalej. Byłem bardzo zadowolony z wyboru trasy. Była nieco dłuższa, za to bardzo malownicza. Kiedy miałem Hofalm w zasięgu wzroku zadzwoniłem po Anię z prośbą o podwózkę. W ten sposób zdążyłem wrócić do pensjonatu na śniadanie.
Dziewczyny też nabrały ochoty na wędrówkę, ale one wolą schodzić niż się wspinać. Mieliśmy jeszcze zamiar rzucić okiem na Filzmoos z góry, ale akurat tego dnia kolejka była nieczynna. W okolicy mieliśmy do wyboru Schladming lub Wargain. Wybraliśmy drugą lokalizację ze względu na mnogość atrakcji dla dzieci. Można pozazdrościć jak funkcjonują ośrodki narciarskie w Austrii, w środku lata. Na górze czekała nas ścieżka przyrodnicza dotycząca pszczół, wodny plac zabaw, z urządzeniami typu zastawki, śruby Archimedesa, pompy itd., małpi gaj, tratwy, które przeciąga się po linie na drugą stronę jeziorka. Istny raj dla dzieci i całych rodzin. Czas nam szybko mijał na zabawie. Żeby jak najdłużej nacieszyć się alpejskim i widokami zdecydowaliśmy się na zejście do miasteczka pieszo.
Tydzień a Alpach szybko minął. Czy był to udany wybór na letni urlop? Chyba tak, skoro Magda szuka miejscówki w Alpach na całe dwa tygodnie J
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
podziwiam Twoje wyprawy i zazdraszczam....
-
Dziękuję Irenko za ciepłe słowa :)
Ja mam satysfakcję, że rodzina przekonała się do mojej bajki :) Trochę to trwało, a proces był stopniowy. Za to teraz w pełni cieszymy się wspólnie spędzonym urlopem. Pozdrawiam :) -
Moja bajka!
Uwielbiam takie miejsca.Pięknie je pokazałeś.
Fajnie się czyta Twoje teksty.
Czasami chyba lepiej byc szczęśliwą krową, miec takie okoliczności przyrody i czyste powietrze, niż dusic sie w polskich, zasmrodzonych miastach.
Wspaniała wyprawa!
Pozdrawiam-) -
Sorry, nie "isla" a "ilha" ( bo "isla" to też wyspa, ale po hiszpańsku)...
-
Nie dziwię się, że krowy są tam szczęśliwe, bo trudno nie być szczęśliwym w tak pięknych okolicach. A swoją drogą, to już druga kraina szczęśliwych krów, bo pamiętam, że największą wyspę Azorów, São Miguel, też nazywają "Isla de vacas felizes", czyli "wyspą szczęśliwych krów"... Pozdrawiam. :)
-
Dziękuję Olu. Z czystym sumieniem mogę polecić Filzmoos na aktywny, letni wypoczynek.
-
Wspaniałe miejsca pokazałeś.