Operacja > zdjęcia do wizy!

 

Urlop w pracy zaakceptowany!!

Wypełniamy druczki i wysyłamy do Ambasady USA z prośbą o umówienie spotkania

Spotkanie mieliśmy umówione na 9:00. Wero była przed nami (!) i weszła pierwsza. Ja i Piotrek dojechaliśmy ok 8:50. Najpierw krótka kolejka na zewnątrz (-10C), nastęnie wyłączenie telefonów i wejście do środka. Przez pomyłkę wzięłam paszport Piotrka i pan, któremu go podałam mocno się zdziwił.. :)) Po zamianie paszportów przeszliśmy do skanowania nas i naszych rzeczy (jak na lotnisku). Następnie w okienku Pani sprawdziła nasze dokumenty i kazała nam odcisnąć palce. Odebraliśmy nasz numerek i poszliśmy do Weroniki. Po ok 5-10 min "wybił" numerek Wero. Przy okienku zapytano ją z kim jedzie. Powiedziała, że ze znajomymi, którzy czekają na sali. Pan poprosił nas wszystkich razem. Rozmowa (w języku polskim) trwała ok 5 min. Pan zapytał gdzie pracujemy, kiedy i na ile chcemy jechać. Zapytał czy mamy już pomysł na podróż. Położyliśmy przed nim plan naszej podróży, co do dnia i godziny ;) Uśmiechnął się i życzył miłej podróży. Mamy wizę na 10 lat! :)) tzn będziemy mieć jak oddadzą nam paszporty..

N

Dostaliśmy rano sms z informacją, że nasze paszporty z wizą są gotowe do odbiotu w TNT na Terminalu Cargo, czyli na końcu świata gdzie autobusy jeżdżą co 30 minut.. Teraz czekamy na moją kartę kredytową i kupujemy bilety. Mamy już upatrzone na lot WAW-LAX NYC-WAW + LAS-ORL ORL-NYC. Będziemy zamawiać przez www.lataj.pl

Mamy już bilety lotnicze!! Wygląda to następująco:

06-06-13 KL  06:05 WAW - 08:05 AMS 12:40 - 15:05 LAX

23-06-13 DL  22:55 LAS - 06:25 MCO

01-07-13 DL  12:55 MCO - 15:45 LGA

06-07-13 AF  18:00 JFK - 07:45 CDG 09:45 - 12:00 WAW

 

Planowana trasa:  Los Angeles, San Francisco, Yosemite NP, Death Valley, Zion NP, Bryce Canyon NP, Yellowstone NP, Arches NP, Monument Valley, Antelope Canyon, Grand Canyon NP, Las Vegas, Orlando, Key West, Miami Beach, Cape Canaveral i Nowy Jork.

N

Zarezerwowaliśmy większość moteli i hoteli via booking.com oraz wynajęliśmy samochód przez stronę Argus'a (z ubezpieczeniem i GPS). Wykupiliśmy też ubezpieczenie KLiA, NNW, BP, OC/R i OC/O. Pozostaje tylko dalej zbierać fundusze i czekać na dzień wylotu.. Jeszcze 72 dni!! 

 

(od dziś) mgr N ;) 

Zrezygnowaliśmy z Yellowstone :( Za to mamy 1 dzień więcej w Yosemitee, 1 w Zion'ie i 1 w Page. Zmiana dat noclegów odbyła się bezboleśnie - parę $. Dziś też zakupiliśmy za całe 10$ od osoby 3h wycieczkę w parku Arches do Fiery Furnace. Zobaczymy co to za wspinaczka :)

Jeszcze tydzień i lecimy!! Zakupiliśmy już bilety na prom na Alcatraz w San Francisco (30$), SeaWorld w Orlando (85$), wjazd na Top od the Rock w Nowym Jorku (27$), mecz baseball'owy Mets-Diamondbacks (25$) w Nowym Jorku i... 15 min lot helikopterem nad NYC! :) (169$)

Pakowaliśmy się do 2:00 w nocy, a na 3:30 mieliśmy nastawiony budzik. Niestety mój telefon zawiódł i nie zadzwonił! Na 4:00 mieliśmy zamówioną taksówkę a wstaliśmy dokładnie o 3:57.. Na szczęście na Okęcie dojechaliśmy szybko. Ku naszemu zdziwieniu na lotnisku w Warszawie o godzinie 4:30 są ogromne kolejki. Zdążyliśmy na styk. Na lotnisku w Amsterdamie czekało nas 4,5 h oczekiwanie na lot do Los Angeles. Nieprzytomni z niewyspania zastanawialiśmy się co zjeść ;) Skończyło się na burgerze – przedsmak Stanów. O 12:45 był lot do LA. Podróż nie była tak męcząca jak się spodziewałam. Wylądowaliśmy pół godziny przed czasem czyli o 14:30. Po godzinie zostaliśmy oficjalnie wypuszczeni na terytorium USA i odebraliśmy bagaż, który szczęśliwie doleciał. Następnie przed wejściem na lotnisko stał już darmowy autobus do naszej wypożyczalni Dollar. Po ok 10 min byliśmy na miejscu. Kierowca rozdał wszystkim mapy LA , które miały się nam później przydać. W biurze Dollara dosyć szybko poszło, dokupiliśmy sobie jeszcze assistance (7$/dzień x 16 dni rentala). Pan powiedział nam, ze możemy wziąć którykolwiek samochód z sektora Mid-Size (średni SUV). Jak doszliśmy na miejsce to okazało się, ze nie ma ani jednego wolnego samochodu z tej klasy. W zamian zaproponowano nam ogromnego Dodge'a Grand Caravan. Po ok godzinie ruszyliśmy w stronę Canyon Lake . Wpisaliśmy adres naszej koleżanki Maszy do nawigacji i mieliśmy nadzieję, ze dojdziemy szybko. Po ok godzinie nasza nawigacja potrzebowała naładowania więc podłączyliśmy ją do zapalniczki samochodowej. I tu zaczęły się problemy. Nawigacja zdechła po środku autostrady i nie mieliśmy pojęcia jak dojechać do Canyon Lake. Błądziliśmy ok godzinę starając się posługiwać mapka z wypożyczalni ale była ona tak niedokładna, że za nic nie mogliśmy się wydostać z LA. W końcu Masza nam przysłała smsem wskazówki jak dojechać, a pracownicy stacji benzynowej pokierowali nas na odpowiednia drogę, 91. Dojechaliśmy do Canyon Lake po zmierzchu ok 20. Byliśmy mega zmęczeni, a ja już zasypiałam na stojąco. Pogadaliśmy godzinę i poszliśmy spać. 

Ranek spędziliśmy na skakaniu z pomostu do jeziora oraz popłynęliśmy na plażę łódką. Przy plaży był też basen więc popływaliśmy trochę i wróciliśmy do domu. Ok 13 ruszyliśmy do LA. Dojechaliśmy całkiem szybko. W pierwszej kolejności udaliśmy się do biura Dollar by wymienić nasz niedziałający gps. Nowy niestety tez nie chciał się ładować. Pracownik Dollara chciał już wymienić nam samochód, sądząc, ze to wina zapalniczki. Na szczęście trzecia ładowarka zadziałała i wyjechaliśmy ok 17 w kierunku Hollywood Blvd. Cała ta przygoda z gps mocno skróciła nasz czas na zobaczenie Los Angeles. Na Hollywood Blvd zobaczyliśmy Walk of Fame i Kodak Theatre. Kolejnym obowiązkowym punktem było skrzyżowanie Sunset Blvd z Bronson Av - skąd całkiem fajnie było widać wielkie litery HOLLYWOOD . Parking w tej okolicy kosztuje ok 10$ bez względu na to czy się stoi 10 min czy 3 h. Później pojechaliśmy do Beverly Hills gdzie pooglądaliśmy piękne domy. Następny przystanek to Rodeo Dr. Było już późno i sklepy były pozamykane, ale w sumie na zakupy się tam nie wybierałam ;-) Pojechaliśmy na Venice Beach, ale nic nie wyszło z mojego planu oglądania zachodu słońca bo cały dzień słońce było za chmurami i nie było zachodu. Poszliśmy w kierunku molo w Santa Monica gdzie pięknie były oświetlone karuzele. Nie mogliśmy zostać długo bo śpieszyliśmy się do Grifith Observatory, które było czynne do 22:00. Na wzgórze dotarliśmy na 21:00, ale zanim znaleźliśmy miejsce parkingowe to minęło ok 15 min. Widok na miasto był piękny. Niestety było bardzo zimno a my mocno się wyletniliśmy. Zmarznięci wróciliśmy po 22 do samochodu i ruszyliśmy w dół.  Sądziliśmy, że na ok 23:30 będziemy z powrotem w Canyon Lake, ale nic z tego. Najpierw staliśmy godzinę w korku w samym LA z powodu jakiegoś wypadku, a następnie w okolicy Riverside naprawiali drogę ok 24:00 i przez zwężenie do jednego pasa straciliśmy kolejną godzinę. Byliśmy strasznie śpiący, ja co chwile zasypiałam, a Piotrek musiał prowadzić, chociaż tez ledwo patrzył. Do Maszy dojechaliśmy na 1:15. Dopiero zasypiając zdałam sobie sprawę, że przez cały dzień nic nie zjedliśmy.  

 

Wstaliśmy ok. 8. Zadzwoniła do mnie przerażona mama. Rano polskiego czasu dowiedziała się z TV, że w LA była strzelanina. Jakiś chłopak zastrzelił 5 osób w Santa Monica. Godzinę po tym zadzwonił do niej telefon i rozmówca mówił po angielsku. Mama nie zna angielskiego więc nie wiedziała o co chodzi. Przychodziły jej do głowy czarne myśli. Oddzwoniłam dopiero rano czasu amerykańskiego. Po rozmowie ze mną się uspokoiła, ale nadal nie wiemy kto do niej dzwonił. Ok. 11:00 pojechaliśmy na "garage sale" w Canyon Lake. Chcieliśmy upolować lodówkę samochodową. Niestety nikt nie sprzedawał. W zamian Piotrek  kupił sobie piłkę do footballu za całego 1 dolara. Przy jednym z domów gdzie odbywała się wyprzedaż garażowa zapoznaliśmy się z Panem Jurkiem z Kielc, który w latach pięćdziesiątych przyjechał do USA mając 6 lat i nadal potrafił mówić po polsku! Następnie pojechaliśmy do Newport Beach. Pogoda w Kalifornii jest dziwna. O ile w Canyon Lake non stop świeci słońce to im bliżej oceanu tym niebo bardziej zachmurzone. Podobnie było tu. Posiedzieliśmy na plaży chwilę i uciekliśmy do knajpy bo zamarzaliśmy od wiatru. O temperaturze wody w oceanie nie wspominając.. Zamoczenie stóp powodowało zamarzanie mózgu ;) Wracając do knajpy. Nazywała się Mutt Lynch i było tam mnóstwo ludzi. Chwilę poczekaliśmy na stolik. Bardzo gwarne miejsce. Po zjedzeniu pizzy z ogromną ilością sera i wypiciu Margarity pojechaliśmy do centrum handlowego, a raczej miasteczka. Jesteśmy zadowoleni z zakupu małej lodówki samochodowej za 10$ i telefonu komórkowego TRACFONE ze 140 min za 45$. Po zakupach udaliśmy się na pożegnalną kolację z Maszą i „małą” Niką na sushi. Do Canyon Lake dojechaliśmy późnym wieczorem. Wieki zajęło nam uruchomienie telefonu bo kod dostępu nie chciał zadziałać. Po rozmowie z biurem obsługi w końcu działa. Ciekawe jest to, że każda czynność wykonana na tym telefonie ściąga minuty, tzn czy dzwonimy czy odbieramy telefon to tracimy minuty, wysyłając lub odbierając smsy tak samo.

 

 

Planowaliśmy wyjechać wczesnym rankiem, ale oczywiście nie udało się ;) Dopakowaliśmy rzeczy do samochodu i pożegnaliśmy się z Maszką ok. 8:00. W planie mieliśmy jeszcze kilka punktów w LA. Zaczęliśmy od Downtown. Była niedziela więc było pusto wśród drapaczy chmur. Pojeździliśmy chwilę i zatrzymaliśmy się w Walt Disnay Concert Hall. Wstęp free, ale za parking zapłaciliśmy 9$. Bardzo fajny widok i ładne ogrody. Dalej ruszyliśmy na Venice. O dziwo wyszło słonce. Za parking przy plaży zapłaciliśmy 12$. Poleżeliśmy na plaży i przespacerowaliśmy się po molo. Kolejnym punktem na naszej mapie podróży było Bel Air. O ile domy w Beverly Hills nie są ogrodzone i można je z bliska obejrzeć to już w Bel Air w większości są niewidoczne ze względu na wysokie ogrodzenie i żywopłoty. Jednak te, które widać to przepiękne posiadłości. Warto zobaczyć. Obie dzielnice są ogólnodostępne i wjazd jest bezpłatny. Według mnie najpiękniejszą trasą w LA jest Mulholland Dr. Prowadzi ona przez Hollywood Hills i widoki są przepiękne. Tu się pożegnaliśmy z LA i ruszyliśmy w stronę Malibu. Droga prowadzi przez tereny górzyste. Na zmianę świeciło słońce i była mgła. W Malibu niestety słońca zabrakło. Zaparkowaliśmy samochód (12$) i zabraliśmy ze sobą jedzenie, żeby zjeść na plaży. Fale były dosyć duże, sporo surferów. Przy publicznej plaży jest plaża prywatna, gdzie stoją domki na palach. Ruszyliśmy dalej na północ krajową „jedynką”. Kolejnym przystankiem była Santa Barbara. Urocze małe miasteczko z najstarszym w Kalifornii drewnianym molo. Można zaparkować bezpłatnie przy plaży. Jadąc dalej szukaliśmy miejsca na nocleg. Dojechaliśmy do Morro Bay jak już było ciemno. Było tam kilkadziesiąt moteli i hoteli, bardzo dziwne miejsce. My zatrzymaliśmy się w Travellodge za 60$ za noc, ze śniadaniem. Warunki bardzo dobre.

 

Rano przejechaliśmy się po Morro Bay i zobaczyliśmy nieczynny wulkan przy porcie. Zatrzymaliśmy się przy plaży, na której spotkałam cudownego labradora. Kiedy robiłam zdjęcie podbiegł mnie i zaczął zaczepiać mnie nosem. Jak się do niego odwróciłam to wypluł piłeczkę tenisową. Spojrzałam pytająco na właścicielkę psa czy mogę mu porzucać piłkę – zapytała na co jeszcze czekam J Bardzo dużo frajdy sprawiła mi zabawa z tym pieskiem, ale niestety czas gonił. Po przejechaniu ok. pół godziny na północ Hwy 1 widoki były coraz piękniejsze. Wyszło słońce co jeszcze potęgowało doznania wizualne. Zatrzymywaliśmy się ok. 5-6 razy, żeby podziwiać widoki. Zobaczyliśmy po drodze szopa, jastrzębie, wiewiórki. Dłuższy postój zrobiliśmy sobie w Carmel Beach. Jest tam piękna, piaszczysta plaża i małe domki. Bardzo spokojne miejsce. Jadąc w kierunku San Francisco najpierw zatrzymaliśmy się w Salinas na coś do jedzenia i kawę, a później jeszcze w Gilroy na małe zakupy. Zależało mi by przed zachodem słońca dojechać za San Francisco, w okolice Conzumel Rd, skąd są piękne widoki na most Golden Gate i panoramę miasta. Zdążyliśmy na styk, poczekaliśmy aż się ściemni by zobaczyć jak „świeci” San Francisco. Wróciliśmy przez Golden Gate do SF i przejechaliśmy przez dzielnicę finansową, której wieżowce są fajnie oświetlone. Motel Imperial Inn mieliśmy w Oakland (ok. 10-15 min z SF) więc ruszyliśmy przez kolejny most (D.D. Eisenhower Hwy) i dojechaliśmy do celu na ok. 22:00. 

Wstaliśmy przed 8:00 i poszliśmy na stację MacArthur, która znajduje się może 1km od motelu. Kolejką BART pojechaliśmy do San Francisco (15-20 min), wysiadając na stacji Embarcadero. Bardzo długo czekaliśmy na tramwaj F w kierunku Fisherman’s Wharf (ok. 30 min) i martwiliśmy się czy zdążymy na prom na Alcatraz na 10:30. Bilety na prom wykupiliśmy wcześniej przez Internet za 30$ i należało być przed 10:00 w porcie. Za sam wstęp do Alcatraz się nie płaci. Jak już przyjechał tramwaj to oczywiście był załadowany ful i ledwo weszliśmy. Niestety nie udało się nam dopchać do kierowcy by kupić bilety więc jechaliśmy na gapę. Jeszcze przez pomyłkę wysiedliśmy przystanek później.. W końcu dotarliśmy na Pier 33, dokładnie na 10:00. Stanęliśmy w kolejce na prom i o 10:30 wypłynęliśmy. Po ok. 10 min byliśmy już na wyspie. Nabyliśmy mapkę za całego dolara i ruszyliśmy. Po dotarciu do głównego budynku więzienia Alcatraz dostaliśmy Audio-guide. Nie ma w języku polskim. Poza więzieniem atrakcją wyspy są też ptaki – kormorany i  mewy delawarskie – strasznie hałaśliwe, szczególnie mewy, które brzmią jak „gul, gul”. Z okolicy miejsca rekreacyjnego więźniów jest piękny widok na miasto i most Golden Gate. Na zwiedzenie Alcatraz potrzeba przynajmniej 2-3h. Po przypłynięciu do Pier 33 udaliśmy się na Pier 39 aby zjeść polecaną przez wszystkich zupę White Clam Chowder i zobaczyć lwy morskie i uchatki. Zupa z owoców morza była pyszna a lwy bardzo głośno „krzyczały”. Dziwne to zwierzęta. Mają udostępnionych kilka pomostów, a ściskają się na dwóch. Dalej udaliśmy się na Coit Tower pieszo, pokonując 400 schodów pod górę. Na wieżę nie wchodziliśmy (7$), chociaż widok na miasto pewnie jest super. Udaliśmy się dalej w dół na Lombard Street. Zajęło nam to ok. 15 minut. Bardzo przyjemny spacer. Na skrzyżowaniu Lombard i Hyde St jest słynny stromy zjazd, na którym kierowcy sprawdzają swoje umiejętności. Uroku dodają kolorowe kwiaty. Widok na miasto z tej okolicy jest bardzo fajny. Kolejnym naszym celem był spacer po moście Golden Gate. Z Lombard doszliśmy do przystanku przy Laguna St. i autobusem nr 28 dojechaliśmy do wjazdu na most. Tym razem za przejazd zapłaciliśmy zaraz po wejściu do autobusu (2$). Przy kierowcy znajduje się automat gdzie można pozbyć się wszystkich drobnych kupując bilet. Wysiedliśmy i udaliśmy się na most. Idąc po nim czuje się jego wielkość. Panuje tam straszny hałas i mocno wieje. Doszliśmy do połowy i postanowiliśmy zawrócić. Ponowie wsiedliśmy do autobusu nr 28 i dojechaliśmy do 5 Street. Niestety nie mieliśmy drobnych na bilet, a 10$ nie chciało przyjąć. W autobusie też nikt nie miał rozmienić więc kolejny raz jechaliśmy na gapę, tym razem za przyzwoleniem pana kierowcy. Na 5 St też nie mieliśmy gdzie rozmienić pieniędzy więc poszliśmy na piechotę do Alamo Square. Zajęło nam to ok. 15 min. Alamo Square to mały parczek, z którego rozciąga się piękny widok na typowe domy i centrum miasta w tle. Widok znany np. z czołówki serialu Full House. Dalej udaliśmy się w stronę Haight Ashbury na Haight Street. Mamy mieszane uczucia względem tego miejsca. Z jednej strony fajne knajpy, bary pełne ludzi, a jednocześnie sporo bezdomnych i zataczających się ludzi. Zaczynało się ściemniać więc wsiedliśmy w tramwaj F i dojechaliśmy do Union Square. Weszliśmy do Chinatown przez Chinatown Gate. Przespacerowaliśmy się chwilę i postanowiliśmy wracać do motelu. Jakiś przemiły Amerykanin pomógł nam trafić do stacji Montgomery. Szliśmy z nim kilka minut, opowiadał nam o swojej pracy. Po dotarciu do stacji BART wsiedliśmy do naszej kolejki i pojechaliśmy do Oakland. Trochę się obawiałam powrotu ze stacji Mac Arthur w nocy, ale było ok., czuliśmy się bezpiecznie.

Po wymeldowaniu z motelu w Oakland ruszyliśmy do Wallmartu zrobić zakupy żywieniowe, zatankowaliśmy i ruszyliśmy w stronę parku Yosemite. Droga do parku zajęła nam ok. 3h. Przy bramie wjazdowej kupiliśmy za 80$ roczny bilet dla 2 osób do wszystkich parków narodowych w USA. Można płacić kartą kredytową. Opłaca się jeżeli ma się zamiar zwiedzić powyżej 4 parków. Mieliśmy zamiar nocować w samochodzie na parkingu w parku, ale wszędzie są tabliczki z informacją, że park jest „daily” i nie można nocować. Przy czym wszystkie miejsca campingowe były zajęte, a hotele strasznie drogie (ok. 300$/noc).  Zrobiliśmy małe rozeznanie w terenie i postanowiliśmy poszukać sobie noclegu poza parkiem. W Visitor Center chcieliśmy kupić bilety na autobus na następny dzień z Doliny Yosemite na szczyt Glacier Point (1h, 25$, 8:30, 10:00 i 13:30), ale niestety wszystkie bilety były sprzedane. Ciekawostką jest, że po Dolinie chodzą mulaki (takie kopytne, podobne do jelenia, nazywałam każdego Bob). Podchodzą tak blisko ludzi, że można na nie wpaść. Zaraz za parkiem jest miejscowość El Portal. Były tam motele, ale najtańszy pokój był za 150$/noc. Mając tak duży samochód, w którym można było złożyć tylnie siedzenia na płasko, chcieliśmy w nim przenocować i zaoszczędzić. Pojechaliśmy jeszcze dalej do Indian Flat RV Park & Campground. Za miejsce campingowe bez prądu zapłaciliśmy 25$. Do dyspozycji mieliśmy prysznice i wc. Złożyliśmy tylnią kanapę i rozłożyliśmy karimaty. Do przykrycia mieliśmy duże ręczniki. Niestety w nocy tak bardzo spadła temperatura, że nie mogliśmy spać. Mając na sobie legginsy, bluzę i skarpety nadal się trzęsłam z zimna. Nie polecam..  

Wstaliśmy o 6:30, szybka toaleta, śniadanie i ruszyliśmy w stronę parku. Byliśmy na miejscu ok. 8:00. Postawiliśmy samochód na parkingu, zasłoniliśmy przednią szybę srebrną matą i udaliśmy się na przystanek. Po Dolinie Yosemite kursują darmowe, hybrydowe autobusy (Shuttle System). Najpierw podjechaliśmy pod Visitor Center po dokładną mapę. Był jeszcze zamknięty, ale przed wyjściem leżały mapy szlaków. Wzięliśmy po jednej i ponowie wsiedliśmy w autobus. Tym razem wysiedliśmy na przystanku nr 8 i ruszyliśmy na szlak 4-Mile Trail (4,8 mili długości), którym doszliśmy w ok. 3h na Glacier Point. Dolina leży na wysokości 1200 m n.p.m. a Glacier Point 2200 m n.p.m. Szlak męczący, ale widoki ładne. Piotrek nie potrafi wspinać się powoli więc myślałam, ze mi serce wysiądzie. Na Glacier Point jest sklep, restauracja, wc, parking, woda do picia. Widok jest przepiękny. Postanowiliśmy zrobić sobie mały piknik.. Nie był to dobry pomysł bo ciągle musieliśmy się odganiać od szarych wiewiórek (Chickaree), które chciały się do nas przyłączyć ;) Dalej ruszyliśmy szlakiem, który nazywa się Panorama Trail i liczy sobie 13,5 mili. Byłam przekonana, że ten szlak będzie prowadzić tylko w dół.. Niestety po zejściu na wysokość doliny ponownie prowadził pod górę na 1800 m n.p.m. To wszystko oczywiście w mega upale, a nam się kończyła woda. Na szczęście w większości szlak prowadzi przez las gdzie drzewa dają cień. Po drodze zobaczyliśmy Illilouette Fall, dalej piękny Nevada Fall i Vernal Fall, przy którym szlak prowadzi tak blisko, że jest się całym mokrym. Od Vernal Fall jet już niedaleko do przystanku autobusowego (ok. 30 min). Nie sądziłam, że damy radę pokonać oba szlaki 4-Mile Trail i Panorama Trail, gdyż łącznie to 14 mil (22 km ! ! !). Nie bez powodu na stronie parku opisują tę trasę jako „Kick-Ass Alternate Route”. Po zejściu byłam obolała, brudna, odwodniona i pogryziona przez jakieś owady, ale dumna z siebie J Niedźwiedzia nie spotkaliśmy, ale to chyba dobrze.. Teraz czekało nas szukanie noclegu. Wiedzieliśmy, że chcemy wyjechać z parku ja najdalej na wschód. Dojechaliśmy do Lee Vinning, ale w całym miasteczku nie było ani jednego wolnego miejsca noclegowego. Pojechaliśmy kawałek na północ i trafiliśmy na Tioga Lodge. Dosyć drogie miejsce bo 110$, ale było późno, ciemno, my zmęczeni po całym dniu, więc zdecydowaliśmy się. Hotelik był położony tuż nad Mono Lake, ale było ciemno i nic nie było widać.

Rano zobaczyliśmy wspaniały widok z naszego balkonu – Mono Lake. Zjedliśmy śniadanie w hotelu i pojechaliśmy przyjrzeć się jezioru z bliska. Po zaparkowaniu samochodu poszliśmy drewnianym pomostem do brzegu jeziora. Mieszka tam mnóstwo ptaków. Najciekawsze są jednak wapienne kolumny, które wystają z wody. Dalej ruszyliśmy na południe. Zatrzymaliśmy się na obiad w meksykańskiej restauracji Amigos w Bishop. Zamawiając nasze 3 dania nie wiedzieliśmy jakiej będą wielkości (a braliśmy wszystko „small” lub ½ porcji). Po otrzymaniu zamówionego jedzenia byliśmy zachwyceni – dużo i dobre J. Standardowo do posiłków otrzymaliśmy bezpłatną wodę z kranu podaną z lodem. W USA woda z kranu jest zdatna do picia, ale często ma wg mnie dziwny zapach. Po obiedzie ruszyliśmy w stronę Doliny Śmierci. Zaplanowaliśmy wizytę w tym „piekarniku” po 16:00. Jechaliśmy od zachodu więc jako pierwsze zobaczyliśmy wydmy (Sand Dunes). Po otworzeniu drzwi samochodu czułam jakbym otworzyła nagrzany piekarnik i wsadziła do niego głowę.. Oddychanie sprawiało trudność, a co dopiero wspinaczka po wydmach. Daleko nie zaszliśmy, a szkoda bo krajobraz był bardzo malowniczy. Najlepiej dotrzeć tam na wschód słońca. Dalej pojechaliśmy do kolejnego punktu widokowego, którym był Devil’s Golf Course. Wg przewodnika jest to pole skrystalizowanej soli, które jest pozostałością po wyschniętym jeziorze. Bardzo fajne wrażenie. Kolejnym celem było Badwater czyli najniżej położone miejsce w USA 86 m p.p.m. Fajne wrażenie daje biała linia na skale, dzięki której można sobie uzmysłowić jak się jest głęboko pod powierzchnią morza. Rozczarowała mnie tylko nawierzchnia gdyż spodziewałam się białej, popękanej ziemi, a była to szeroka ścieżka wydeptana przez turystów. Wracając w kierunku Furnance Creek przejechaliśmy Artists Drive by obaczyć Artist Pallete. Ładne, wielokolorowe wzgórza i wąska, jednokierunkowa droga. Śpieszyliśmy się by zdążyć na zachód słońca i najpierw pojechaliśmy na Zabriskie Point (tu złapaliśmy najładniejsze światło słońca) i dalej na Dante’s View (piękny widok na całą Death Valley, ale oglądaliśmy już po zachodzie). Było już po 21:00 kiedy ruszyliśmy w stronę Las Vegas, gdzie mieliśmy zarezerwowany hotel 4 Queens w Downtown, na Fremont Street. Dojechaliśmy do Vegas na ok. 23:00. Po zameldowaniu szybko się przebraliśmy i ruszyliśmy na spacer po Freemont Street, które świeci tak mocno, że momentami miałam wrażenie, że jest dzień. Fajnymi atrakcjami są zjazd na linie nad głowami przechodniów (35$ za wieczorny zjazd, ale niestety nie skorzystaliśmy z powodu mojego stroju) i dach nad całą ulicą, który jest jednocześnie ogromnym telebimem. Ok. 24:00 wszyscy są już w stanie mocnego upojenia (szczególnie w weekend) więc nie mając ochoty obserwować dłużej patologicznych zachowań wróciliśmy do pokoju. Było już po 1:00.

Tego dnia się wyspaliśmy i postanowiliśmy wstąpić na zakupy do outletów. Wybraliśmy Outlets Premium North Las Vegas. Wygląda to jak małe miasteczko i szybko się nie da zrobić zakupów, bo samo pokonywanie odległości pieszo zajmuje dużo czasu. Po zakupach pojechaliśmy w stronę Parku Zion i znaleźliśmy sobie nocleg w Motelu 6 w St George za 58$. Ładne pokoje i basen. Na obiadokolację wybraliśmy się do In and Out – wg nas najlepsze burgery w USA (te burgerownie widzieliśmy tylko za zachodzie Stanów).

Rano ruszyliśmy do Zion National Park. Po godzinie byliśmy na miejscu. W parku nie było już miejsc parkingowych więc zostawiliśmy samochód na poboczu, kilkadziesiąt metrów przed wjazdem. Po parku kursują darmowe autobusy (shuttle buses) i można nimi podjechać do początków szlaków lub punktów widokowych, jadąc po o malowniczej Zion Canyon Scenic Drive. Na początek dojechaliśmy do Zion Lodge, gdzie na ładnej polanie zjedliśmy kanapki i ruszyliśmy na Emerald Pools (Szmaragdowe Stawy). Droga tam i z powrotem zajęła nam ok. godziny. Trasa jest łatwa i przyjemna. Po drodze zobaczyliśmy 3 piękne wodospady i wróciliśmy do Zion Lodge, skąd po uzupełnieniu zapasu wody pojechaliśmy autobusem na ostatni przystanek – Temple of Sinawava. Ruszyliśmy szlakiem Riverside Walk. Już zdążyliśmy przyzwyczaić się do wszędobylskich wiewiórek, które towarzyszyły nam non stop. Szlak wiedzie przy rzece, w której kąpali się ludzie, dzieci skakały ze skał do wody i wyglądało to bardzo zachęcająco, ale niestety nie mieliśmy czasu. Szlak liczy sobie jedynie 3 km w obie strony więc na końcu szlaku postanowiliśmy kontynuować wycieczkę przez The Narrows. Kręta trasa prowadzi przez rzekę wzdłuż głębokiego kanionu. Nie byliśmy przygotowani i jako jedyni szliśmy boso (szkoda nam było moczyć nasze buty trekkingowe). Pomocne okazały się kijki, które polecam zabrać na początku trasy (stoją oparte o ścianę i służą do wielokrotnego użytku więc w drodze powrotnej należy jej zwrócić). Niestety robiło się późno więc po ok. 30-40 min marszu zawróciliśmy. Miejsce to zrobiło na nas ogromne wrażenie i sama przeprawa przez rzekę była fajną przygodą. Złapaliśmy jeden z ostatnich autobusów i wróciliśmy do Zion Canyon Visitor Center, a stąd poszliśmy do naszego samochodu. Wyruszyliśmy ok. 19:45 z parku w kierunku Panguith, gdzie mieliśmy zarezerwowany motel Marianna Inn. Liczyłam, że droga zajmie nam max 1,5h (75mil) i na 21:30 będziemy na miejscu. Niestety się przeliczyłam i nie wzięłam pod uwagę, że na całej trasie będą dziesiątki „Bobów” czyli wszelakich kopytnych, które właśnie po zmroku wychodzą na ulice. Trzeba na nie bardzo uważać gdyż wybiegają na ulicę znienacka i przy dużej szybkości nie ma szans na wyhamowanie. Widzieliśmy też sporo potrąconych lub rozjechanych biedaków i wszędzie czarne ślady hamowania. Dla mnie trochę przerażającym widokiem były te kopytne stojące na poboczu i wpatrujące się tymi świecącymi w nocy oczami prosto w nas.. Ze względu na powyższe jechaliśmy z prędkością ok. 30mil/h i dojechaliśmy do motelu na 23:00. Na szczęście pani a recepcji nie spała i wydała nam klucze.

 

- Wybierając się do The Narrows koniecznie trzeba mieć wygodne buty do chodzenia po wodzie. Nas bardzo bolały stopy..

- Obliczając czas przejazdu należy brać pod uwagę, że wieczorem nie zawsze jedzie się szybciej.

Wstaliśmy o 8:00 i udaliśmy się na śniadanie do pobliskiej knajpy „Flying M” w Panguith – chyba jedyny prawdziwy diner na jaki natrafiliśmy w naszej podróży po USA. Pierwszy raz zjedliśmy typowe śniadanie po amerykańsku, czyli jajko sadzone, bekon, tosty, smażone ziemniaki i kawa do tego. Klimat jak z filmów J Dalej ruszyliśmy w stronę Bryce Canyon. Tu również działa system shuttle bus, który dowozi odwiedzających do pięknych punktów widokowych. Najpierw zobaczyliśmy Bryce Point. Następnie wsiedliśmy ponownie do autobusu i dojechaliśmy do Inspiration Point. Znowu piękne widoki. Dalej postanowiliśmy ruszyć pieszo. Udaliśmy się szlakiem Rim Trail 1,2 km do Sunset Point i dalej 1 km do Sunrise Point. Bardzo nam się podobał widok „z góry”. W mojej ocenie formacje skalne (Hoodoos) wyglądały jak babki z lukrem :P Postanowiliśmy jednak zmienić punkt widzenia i zeszliśmy w głąb kanionu szlakiem Queens Garden i dalej Navajo Loop. Trasa łatwa i przyjemna. Niecałe 5 km. Spotkaliśmy tam parę z Katowic. Wymieniliśmy się doświadczeniami z dotychczasowej podróży i się pożegnaliśmy. Było bardzo gorąco więc ostatni odcinek był niewdzięczny, bo pod górę. Wysiłek się jednak opłacił. Bryce Canyon pozostawił przyjemne wspomnienia. Park jest ogromny, a nam się udało zobaczyć tylko jego małą część. Wyjechaliśmy ok. 15:00. Tym razem już „boby” nie przeszkadzały nam na drodze. Na 19:30 na nocleg dojechaliśmy do Motelu 6 w Green River (UT). 61$/doba. Jak każdy Motel 6 i ten miał dobry standard. 

Tego dnia w planie mieliśmy Park Arches i Dead Horse Point. Zaczęliśmy od Dead Horse Point o 11:00, gdzie wjazd samochodem kosztował 10$. Śpieszyliśmy się do Arches więc wizyta w Dead Horse Point ograniczyła się tylko do podziwiania widoków z punktów widokowych, ale szczególnie dla jednego warto było odwiedzić to miejsce. Miałam mocno wbity do głowy ten obrazek bo okładka mojego przewodnika przedstawiała właśnie to miejsce. Kolejnym był Park Narodowy Arches, po 12:00. Chyba wcześniej nie pisałam, że przy każdym wjeździe do parku narodowego otrzymuje się aktualną gazetkę na temat parku, gdzie są wszystkie informacje niezbędne do przetrwania :) Znowu nasz grafik był napięty gdyż chcieliśmy zobaczyć najbardziej spektakularne łuki i zdążyć na wycieczkę z przewodnikiem do Fiery Furnace. Zanim jednak poszliśmy na wycieczkę to udało się zobaczyć Organy, 3 Plotkary, Wydmy, Balansującą Skałę, Wolfe Ranch, Delicate Arch z górnego punktu widokowego, Double O Arch i piękny Landscape Arch. Po parku Arches można jeździć samochodem. Nieopodal najciekawszych formacji skalnych są parkingi gdzie można zostawić samochód i ruszyć szlakiem do wybranych obiektów. Nie mieliśmy problemów ze znalezieniem miejsca do zaparkowania. Wycieczkę wykupiliśmy przez Internet na stronie parku, kilka miesięcy wcześniej. Koszt to 10$. Start o 15:00. Cała wyprawa trwała ok. 3h i była bardzo pouczająca, dowiedzieliśmy w jaki sposób na tym pustynnym terenie ma szansę przetrwać roślinność. Przejście wymagało lekkiego wysiłku fizycznego, ale nawet 10-letnie dzieciaki dawały radę. Momentami trzeba było się podciągnąć, podskoczyć lub przejść wąską szczeliną, ale żaden tor przeszkód to nie był :) Największe wrażenie zrobił na nas Suprise Arch, który ukazał nam się niespodziewanie po wejściu w korytarz skalny. Pożegnawszy się z naszą przewodniczką pojechaliśmy jeszcze zobaczyć 2 łuki (Sand Dune Arch i Broken Arch). Z parku wyszliśmy ok. 18:30  i udaliśmy się na kolacje do Denny’s w Moab i przed 21:00 pojechaliśmy dalej do Blanding, do naszego motelu.

Żałuję, że będąc w tej okolicy nie udało się zajrzeć do Parku Narodowego Canyonlands – bardzo chciałam obejrzeć zachód słońca pod Mesa Arch, ale może innym razem. 

Tego dnia mieliśmy dojechać do Page, a po drodze obejrzeć Monument Valley. Być może ominęło nas coś niezwykłego, ale odpuściliśmy sobie Monument Valley. W okolicy Doliny byliśmy po 11:00. Zadowolił nas widok, znany z wielu filmów, jadąc z Blanding drogą 163. Na teren parku nie wchodziliśmy. Zdążyliśmy się jedynie dowiedzieć, że miejsce to można zwiedzać konno lub jeepami. Droga do Page się dłużyła ze względu na remonty i objazd. Po drodze widzieliśmy małe tornado piaskowe. Dojechaliśmy do motelu Page Boy na 14:30. Najpierw poszliśmy do pobliskiego biura dowiedzieć się o bilety do Antelope Canyon, gdzie mieliśmy jechać następnego dnia. Niestety nie da się zarezerwować biletów na stronie internetowej więc na miejscu zostały już do wyboru tylko wczesno poranne godziny lub mocno popołudniowe (najlepsze to te ok. 12:00 kiedy promienie słońca pięknie wpadają do kanionu). Zdecydowaliśmy się na 8:00, koszt 35 $. Zakupiliśmy 5 biletów gdyż następnego dnia miały dojechać do nas 3 koleżanki. Na obiad poszliśmy do meksykańskiej restauracji i wróciliśmy do motelu na basen. Mocno się zdziwiliśmy jak nagle zobaczyliśmy nasze koleżanki podjeżdżające pod motel! Udało im się dotrzeć dzień wcześniej i spędziliśmy razem trochę czasu na basenie, a wieczorem poszliśmy na kolację do meksykańskiej knajpy. Margarity :) I tak oto była nas piątka: ja, Piotrek, Ania, Iwona i Weronika. 

Wstaliśmy rano i po śniadaniu w motelu poszliśmy niewyspani pod biuro skąd o 7:45 miał odjeżdżać jeep do Antelope Canyon. Niestety nikt z nas nie przestawił zegarka i przyszliśmy godzinę za wcześnie!! Była 6:45!! Wróciliśmy do motelu dospać jeszcze kilka minut i po niespełna godzinie znowu stawiliśmy się pod biurem. Tym razem wsiedliśmy na „pakę” jeepa i udaliśmy się w stronę Antelope Canyon (Upper). Droga zajęła ok. 30 min. Podjechaliśmy jeszcze na lotnisko po kilku pasażerów. Po dotarciu na miejsce zostaliśmy przekazani pod opiekę młodej Indiance, która oprowadziła nas po kanionie. Miejsce to jest piękne, ale.. Podążanie z tłumem ludzi trochę psuje wrażenie obcowania z tym pięknem. W godzinach porannych kolory ścian są raczej ciemne, światło ładnie gra w wyższych partiach kanionu gdzie dociera słońce, a aparat nie zawsze zrobi wyraźne zdjęcie. Droga w jedną stronę trwa ok. 40 min i należy zawrócić mijając kolejną wycieczkę (powrót to ok. 10 min). Zdjęcie bez towarzystwa obcych ludzi da się zrobić, ale to wymaga wyczekania momentu, a to opóźnia grupę i denerwuje przewodnika. Po wszystkim wsiedliśmy z powrotem na jeepy i wróciliśmy do Page. Następnym przystankiem był Glen Canyon Recreation Area i Jezioro Pawella. Wsiedliśmy w nasz samochód i w piątkę pojechaliśmy najpierw na Glen Canyon Dam. Sama tama jest wielka, a z punktu widokowego rozciągają się piękne widoki. Następnie udaliśmy się na plażę nad jezioro Powella. Bardzo przyjemnie spędzaliśmy czas, ale zachęceni przez strażniczkę parku pojechaliśmy szukać piękniejszej plaży. Nie skończyło się to dobrze bo z parkingu do wody szliśmy 10 min w niewyobrażalnym upale, a jak doszliśmy na miejsce to okazało się, że plaża wcale nie jest ładniejsza, a do tego była ewidentnie przeznaczona dla motorówek. To co mi się spodobało w tym miejscu to wielka skała na środku jeziora. Długo tam nie zabawiliśmy i wróciliśmy samochodem do Page. W azjatyckiej restauracji kupiliśmy sobie kolację na wynos i zjedliśmy przed pokojem, na tarasie. Wieczór się przeciągnął przy piwkach. Sen jednak nas zmógł. Najpierw odpadła Ania z Iwoną, później ja. Piotrek z Wero wytrwali najdłużej.

W Page jest ulica kościołów. W rzędzie stoi ich 6? Dziwne.

Rano wyjechaliśmy z Page i do Wielokiego Kanionu dojechaliśmy ok 13:00. Niewiele mieliśmy czasu do zachodu słońca, ale postanowiliśmy zobaczyć jak najwięcej. Wjechaliśmy wschodnią bramą i jechaliśmy 40 km trasą widokową Desert View Drive aż do Grand Canyon Village. Zatrzymywaliśmy się kolejno przy punktach widokowych Desert View, Navajo Point, Lipan Point. Widoki były obłędne, panorama z rzeką Kolorado w dole robi wrażenie. Następnie zrobiliśmy krótki przystanek w Tusayan Museum, które poświęcone jest Indianom Hopi (wstęp bezpłatny). Kolejnym punktem widokowym, do którego dojechaliśmy był Moran Point. Wszyscy zgłodnieli więc zatrzymaliśmy się na polanie piknikowej Buggeln i zjedliśmy obiadek składający się z owoców, ciastek itp. Kolejnym punktem był Grandview Point. Widać stąd Horseshoe Mesa. Według mnie z tego punktu widoki były najpiękniejsze. W tym miejscu postanowiliśmy też zmienić punkt widzenia i zeszliśmy trochę w dół szlakiem Grandview Trail. Wystarczy taka niewielka zmiana położenia, a widoki poniżej krawędzi kanionu są zupełnie inne. Po powrocie do samochodu udaliśmy się do kolejnego punktu widokowego, Yaki Point. Następnym przystankiem w parku był Grand Canyon Village. Oczywiście zobaczyliśmy widok z Mather Point. Tu też bawiliśmy się naszyli cieniami. Powychodziły ciekawe zdjęcia, ale ludzie dookoła nie bardzo wiedzieli o co nam chodzi. Weronika postanowiła pójść na oddaloną „półkę” by zrobić sobie zdjęcie na krawędzi. Iwonka poszła ją asekurować – im bliżej krawędzi tym niżej na czworaka. Niezapomniane! Za każdym razem gdy któreś z nas podchodziło do krawędzi kanionu Iwona odwracała głowę w przeciwną stronę i prosiła nas abyśmy odsunęli się bo na pewno spadniemy :) Zostawiliśmy samochody na parkingu w Village i wsiedliśmy w shuttle bus na czerwonej trasie, Hermit Road. Droga ta jest zamknięta dla prywatnych samochodów od marca do listopada. O ile przy wszystkich dotychczasowych punktach widokowych nie mieliśmy problemu z zaparkowaniem samochodu, bo miejsc było bardzo dużo, to w Village chwilę musieliśmy poszukać. Naszym celem było dotrzeć do miejsca skąd będzie piękny widok na zachodzące słońce. Dojechaliśmy do Mohave Point i stwierdziliśmy, że jest pięknie i nie ruszamy dalej w stronę The Abyss. Zachód był przepiękny, a zdjęcia powychodziły obłędne. Usiedliśmy na krawędzi i obserwowaliśmy. Po zachodzie robi się chłodno, więc warto zabrać ze sobą jakąś bluzę. Wsiedliśmy w autobus i wróciliśmy do Village, po drodze mijając na drodze wielkiego łosia z małym łosiem. Od momentu kiedy zajdzie słońce są jeszcze 3 autobusy do Village, więc warto się pilnować by nie maszerować po ciemku tych kilkunastu kilometrów. Po dotarciu do samochodu było już ciemno i pojechaliśmy do zarezerwowanego wcześniej motelu we Flagstaff, po drodze zatrzymując się w Taco Bell. Droga zajęła nam ok. 1h.

Utkwił mi w głowie taki fragment filmu (niestety nie pamiętam tytułu) gdzie 2 bohaterów staje nad krawędzią Grand Canyon i po ok. 1 min ciszy poświęconej na przyglądanie się jeden mówi do drugiego „no to by było na tyle” i odjeżdżają. Ja mam poczucie ogromnego niedosytu. Bardzo bym chciała przyjechać w okolice Wielkiego Kanionu przynajmniej na tydzień. Na pewno bym zeszła na 2-3 dni do kanionu z noclegiem na kempingu, wybrałabym się na spływ rzeką Kolorado, przeleciała się nad kanionem helikopterem, udałabym się nad wodospad Havasu Falls. Jest tam tyle pięknych szlaków, że nie nudziłabym się.  

Rano zjedliśmy wielkie śniadanie i po 9:00 wyjechaliśmy z Flagstaff w kierunku Las Vegas. Po drodze zatrzymaliśmy się przy tamie Hoovera, do której dojechaliśmy na 12:00. Ciekawe miejsce, ale po tamie przy Glen Canyon ta była kolejną. Oczywiście wielka i okazała, ale długo tam nie zabawiliśmy i o 13:00 wyjechaliśmy. Po dotarciu do Las Vegas zawieźliśmy bagaże do hotelu, a następnie pojechaliśmy do Dollar Rent a Car zwrócić samochód. Poszło bardzo sprawnie i zostaliśmy odwiezieni przez busik Dollara do hotelu. Nie było natomiast łatwo z pokojem. Na stronie Booking.com mieliśmy potwierdzenie, że dostawka w naszym hotelu Royal Resort jest możliwa i nasza 5 się zmieści. Na miejscu pan na recepcji powiedział, że to niemożliwe i pokój ma tylko 4 miejsca do spania. Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy, spróbujemy przenocować wszyscy i się udało. Nikt nie zwracał uwagi na to ile osób wchodzi. Najpierw skorzystaliśmy z hotelowego basenu, gdzie odpoczywaliśmy ok. 2h. Po 20:00 wyszliśmy na Strip. Przespacerowaliśmy się wzdłuż ulicy po drodze mijając znane z TV hotele. Wszystko się świeci. Bardzo mnie zdziwił np. hotel Venetian. Sądziłam, że będzie robił wrażenie tekturowego, ale z bliska jest bardzo porządnie wykończony i całe to odwzorowanie Wenecji nie jest tandetne. Po zdrowym posiłku typu hot dog przyszła pora na zdrowe napoje, a mianowicie alkoholowe cuda z Fat Tuesday. Zaopatrzeni w kolorowe drinki poszliśmy oglądać bezpłatny pokaz tańczących fontann przed hotelem Bellagio. I po raz kolejny się pozytywnie zaskoczyłam i bardzo mi się podobało. Tuż obok w hotelu The Cosmopolitan są ponoć najlepsze pool party, ale w dzień. W nocy działa pub/bar Bond, do którego weszliśmy. Ładnie, sympatycznie i spokojnie. Postanowiliśmy dalej szukać wrażeń. Trafiliśmy na bardzo fajny pokaz tańca na ulicy. Po 24:00 wybraliśmy się autobusem na Freemont Street. My z Piotrkiem już widzieliśmy, ale dziewczyny nie. Droga się dłużyła bo w Las Vegas podobnie jak w Los Angeles korki są całą dobę. Po drodze mieliśmy przesiadkę w mało ciekawym miejscu i nie czuliśmy się tam bezpiecznie. Samo Downtown nie zrobiło na dziewczynach wrażenia. Wróciliśmy do pokoju na 2:00, nikt nie miał ochoty na zabawę do rana. Z okna pokoju mieliśmy widok na ładnie oświetlony hotel Encore. Tego dnia po raz pierwszy zobaczyłam duże skupisko wielkich karaluchów, które biegały na przystanku na Las Vegas Strip.

Dzień zaczęliśmy przed 12:00 od wielkiego śniadania w Denny’s. Następnie wymeldowaliśmy się z hotelu i zostawiliśmy bagaż na recepcji. Później dziewczyny chciały pojechać do outletów, w których byliśmy tydzień wcześniej. Stwierdziliśmy, że pojedziemy z nimi. Po powrocie z zakupów poszliśmy na spacer wzdłuż Strip zobaczyć dzienną scenerię. Nie mogliśmy odmówić sobie wizyty w kasynie. Bilans każdy miał ujemny. Ja wygrałam 15$, przegrałam 30$. Cóż, kasyno zawsze wygrywa.. Wróciliśmy do hotelu po bagaże i ok. 20:00 byliśmy na lotnisku „makaron”. Mieliśmy ze sobą podręczną lodówkę samochodową i zamierzaliśmy ją wnieść na pokład samolotu jako bagaż podręczny – o dziwo się udało. Lot mieliśmy o 22:55. Widok z okna po starcie był przepiękny. Las Vegas w nocy świeci z całych sił i nie da się zapomnieć tego wrażenia. Reszta lotu minęła nam na próbie spania co w klasie ekonomicznej jest dosyć trudne.

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. henryka.pakula
    henryka.pakula (21.10.2013 2:33) +1
    Nie ma to, jak być młodym. :)
    Można nie jeść, nie spać, a i tak się żyje.
    A jak się zakończyła podróż? I kiedy będą zdjęcia? Wszyscy czekamy z niecierpliwością!
  2. lmichorowski
    lmichorowski (05.05.2013 18:41) +1
    Gratuluję pomysłu. Na pewno będziecie zadowoleni i pełni wrażeń. Miałem szczęście zobaczyć niemal wszystkie z planowanych przez Was miejsc i muszę powiedzieć, że wybór jest bardzo dobry. Może tylko zamieniłbym L.A. na Yellowstone (gdybym stał przed taką koniecznością). Życzę miłej podróży i czekam na relację i zdjęcia. Pozdrowienia.
  3. s.wawelski
    s.wawelski (05.04.2013 23:51)
    Mysle, ze to byla dobra decyzja :-)
  4. nantee
    nantee (27.03.2013 0:21) +2
    Dziękuję Wam za informacje i wskazówki. Zastanowimy się jeszcze nad Yellowstone. Może faktycznie powinniśmy odpuścić.. Zobaczymy.
  5. pan_hons
    pan_hons (26.03.2013 23:43) +1
    Ja Ameryki tak dobrze nie znam, ale wiem co nieco o planowaniu długich podróży a potem ich realizacji w terenie i nigdy to nie wychodzi jak w domku się zaplanuje. Ilość kilometrów jaką chcecie zrobić jest bardzo duża a ilość czasu bardzo mała. Teoretycznie jest to możliwe, ale praktycznie wyjdzie na jedną wielką gonitwę w której prawie nic się nie zobaczy a wszystko dosłownie przeleci przed oczami. Smok bardzo mądrze mówi. Ja także na Waszym miejscu głęboko bym się zastanowił nad obcięciem części miejsc lub wydłużeniem podróży labo po prostu zrobieniem sobie dwóch podróży. Bo takie zwiedzanie Ameryki dosłownie sprintem traci sens. Jak człowiek jest młody, ma przed sobą całe życie na zwiedzanie. Nie ma presji że musi zobaczyć wszystko za jednym razem:) Pozdrawiam!
  6. s.wawelski
    s.wawelski (26.03.2013 23:03) +1
    Hmmm, to nawet ja doliczylem Ci jeszcze optymistycznie 3 dni... W 14 dni nawet bym nie probowal tego ruszac. Mowimy tutaj o trasie 5100 km tylko miedzy punktami. Dadaj jeszcze okolo 1500 na rozne dojazdy, jak z motelu do parku, z parku do motelu, 100 km po parku, to tu to tam i masz latwo dodatkowo ponad 1000 km. Przykladowo Bryce jest maly i wystarczy nań 1 dzien, ale juz Zion jest o wiele wiekszy... Niektore trasy sa tak malownicze, ze sie po prostu nie da ich przejechac bez zatrzymywania. Twoja srednia spadnie tam na 30 km/h. Yellowstone jest niesamowite, ale lezy bardzo na uboczu i bardzo nadlozysz trasy i czasu tylko na jedna atrakcje, podczas gdy ucieknie Ci kilka niepowtarzalnych pod nosem w Arizonie. Bedac w Monument Valley i Antelope Canyon az zal przeoczyc Canyon de Chelly czy Meteor Crater, albo Wupatki... Rejs po jeziorze Powell aby zobaczyc Rainbow Bridge to jedna z nieznanych szerzej perelek Utah i Arizony...

    Zdaje sobie sprawe, ze pewnych rzeczy jak rezerwacji przelotow juz raczej nie bedziesz chciala zmieniac, ale pewne rzeczy mozesz latwo zmnienic w swojej trasie po Californii, Nevadzie, Utah, Arizonie. Nie traktuj bron Boze moich sugestii jako proby narzucenia Ci mojej woli, ale jako rady starszego kolegi, ktory troszke po Ameryce juz jezdzil... :-) Pare lat temu zrobilem podobna do Twojej trase ale o polowe krotsza i zajelo mi to 2 tygodnie... Zalaczam link: http://kolumber.pl/g/142860-Migawki%20z%20Dzikiego%20Zachodu

    Pozdrowienia :-)
  7. nantee
    nantee (26.03.2013 22:15) +1
    Cześć! Obliczaliśmy czas przejazdu między poszczególnymi punktami i będzie ciężko, ale da radę zrobić (3200 mil) więc liczymy, że nam się uda. A poza tym trasę LA - SF - Yosemite - Death Valley - Zion - Bryce - Yellowstone - Arches - Page - LV mamy zamiar zrobić w 14 dni.. Nie wracamy już do LA, na Florydę lecimy z Vegas.
  8. s.wawelski
    s.wawelski (26.03.2013 0:39)
    Probowalem rozgryzc Wasza trase... Rozumiem, ze petle Los Angeles-WY-LA chcecie zrobic w 17 dni... Moim skromnym zdaniem ta trasa wymaga przynajmniej 20 dni... i to 20 dni pędem...
  9. cairos
    cairos (18.02.2013 16:24) +1
    Wypada teraz poczekać na relację z podróży i zdjęcia.
  10. timu
    timu (31.01.2013 20:01) +1
    gratulację :D też dostałem dzisiaj wizę, jaką planujecie trasę i na ile dni? :D no i kiedy? :)
nantee

nantee


Punkty: 4478