2011-05-01 - 2011-05-11

Podróż Meksyk

Opisywane miejsca: Playa del Carmen, Tulum, Valladolid, Chichen Itza, Cobá (167 km)
Typ: Blog z podróży

„Na karaibskich wybrzeżach półwyspu, na ustronnych, miałkich i bielusieńkich jak cukier plażach przepadają kochankowie(...)” (Jane Onstott).

Dziś chciałbym podzielić się z Wami swoimi wrażeniami z pobytu w Meksyku. Jak już się zapewne przyzwyczailiście, moje życie nie jest ani proste, ani bezproblemowe. Połowa kwietnia, ojciec sapiący mi nad uchem „gdzie jedziemy?”, urlopy zabukowane, pieniądze na wczasy odłożone i tylko... wykupionego wyjazdu brak. Wszystkie ulubione strony z ofertami przewertowane w te i nazad. Siedzę zblazowany jak mops. Mielę te same oferty w te same miejsca po raz chyba tysięczny. Stwierdziłem idziemy do Cooka może oni mi coś znajdą. Wchodzimy mówimy ile mamy na wydanie. Kobiecina zaczyna się dwoić i troić, lata po regałach, folderach i wciąż ta sama śpiewka:

- tu mamy w ofercie bardzo fajny hotel w Varadero....

- byliśmy na Kubie...

- aha

Chwilę później... - a może Egipt? - byliśmy w Izraelu i Jordanii zresztą też byliśmy ... dwa katalogi dalej... - tu mamy Goa... nawet nie dałem jej dokończyć. Podobnie było z Kenią, Dominikaną, Hiszpanią... Najbardziej ubawiła mnie jej mina. Za każdym razem kobiecina wyglądała na coraz bardziej zaskoczoną i cierpiętniczą. Swoją drogą uważam, że w biurach podróży przy sprzedaży powinny pracować jedynie osoby, dla których podróże to pasja a nie tylko i wyłącznie źródło utrzymania. W każdym bądź razie skończyłem te nierówną walkę. Pobraliśmy (by nie robić kobicinie przykrości) kilka folderów, które i tak mamy w domu i idziemy do domu dalej wertować neta.

25 kwietnia zaczyna się nam urlop. Po drodze jeszcze święta więc tym bardziej nie będziemy mieć czasu by cokolwiek szukać. W końcu chyba ktoś musiał zrezygnować albo co. Nie wiem zresztą. W każdym bądź razie znalazłem Meksyk. I pytam - Tato a może do Meksyku? Po sprawdzeniu warunków pogodowych w tym okresie, bukujemy szczęśliwi, że w końcu nam się udało. Jako, że wszystko zabukowaliśmy jakoś troszkę ponad tydzień przed wylotem, więc nie musieliśmy długo czekać na upragnione wczasy. Inna sprawa, że ten tydzień był lekkim koszmarem. Zakupy, kupowanie wszystkich najpotrzebniejszych rzeczy, nowa letnia garderoba, a jeszcze to by się przydało, a jeszcze tamto by się przydało...

W końcu nadszedł dzień wylotu. Lot 12h, czyli nieco dłużej niż się spodziewaliśmy. Podróż z lotniska zabrała nam ok godziny. Mieszkamy w Playacar. Swoją drogą ciekawe to miejsce. Playacar to dosyć spory ogrodzony teren, pełen hoteli, luksusowych willi, z polem golfowym, i całkiem licznymi stanowiskami archeologicznymi. W centrum kompleksu znaleźliśmy maleńkie centrum handlowe ze straganami i sklepikami pełnymi pamiątek, biżuterii i tequili.

Po ulokowaniu w pokoju, szybkim prysznicu idziemy na szybki rekonesans. Słońce zniża się, a morze ciemne jak Bałtyk. I myślę sobie no ja już dam spornej za te podkolorowane fotki! Nie ma to tamto! Godzina 8 a my ze zmęczenia potykamy się o liście leżące na chodniku. O błogie nieróbstwo! Tego mi było trzeba. Drinków z palemką, leżaczka tuż nad basenem, dobrej książki w łapce i giglania podsmażania na skórze.

Następnego dnia po wykupieniu wycieczek i zaplanowaniu wszystkiego poszliśmy jeszcze raz nad morze. Nasz hotel nie leżał tuż nad samym morzem. Trzeba było zrobić albo 5 min spacer takim ni to pasażem, ni to ścieżką albo poczekać na hotelową podwózkę, która jeździła co 10 min. Obojętnie jak się tam dostanie. Widok otwierający się na końcu drogi jest zachwycający. W ciągu dnia, w pełnym słońcu morze mieni się jednym z najcudowniejszych kolorów jakie dane mi było zobaczyć. Nu sporna, masz szczęście. Fotki były autentyczne.

Muszę powiedzieć, że w przeciwieństwie do wszystkich innych moich wojaży Meksyk nie obfitował w jakieś ekscesy, przygody czy ciekawostki jakie zazwyczaj mi si przytrafiają. Było, jak mawiała moja polonistka w podstawówce przed zajadle ciężkim dyktandem, łatwo, miło i przyjemnie. Taki prawdziwie relaksujący pobyt, by naładować baterie na kolejne długie miesiące oczekiwania na kolejny urlop. Jako, że z wykształcenia i zamiłowania jestem historykiem kultury nie dało się przepękać dwóch tygodni na nawet najcudowniejszej plaży. A być na Jukatanie i nie zwiedzić tajemniczych ruin Majów? Nie do pomyślenia. Prawda? Tak więc zakupiliśmy trzy wypady. Tulum, Chichen Itza oraz Coba.

Meksyk w ostatecznym rozrachunku okazał się być fascynującą wyprawą, mimo, że bez jakiś ekscytujących wydarzeń, przygód czy wpadek jak to ze mną często bywa, to jednak już planuję powrót tam, a o wadze tego stwierdzenia niech świadczy fakt, że z zasady nie lubię wracać do tych samych miejsc, wychodząc z założenia, że lepiej wydać te pieniądze lepiej i jechać gdzieś gdzie nas jeszcze nie było.

  • Riu Tequila, Playacar
  • Riu Tequila, Playacar
  • Riu Tequila, Playacar
  • Riu Tequila, Playacar
  • Tulum
  • Tulum
  • Tulum
  • Tulum
  • Tulum
  • Tulum
  • Tulum
  • Tulum
  • Tulum
  • Tulum
  • Tulum
  • Xel- Ha
  • Xel- Ha
  • Xel- Ha
  • Xel- Ha
  • Xel- Ha
  • Wybrzeże Majów
  • Wybrzeże Majów
  • Riu Tequila
  • Chichen Itza
  • Chichen Itza
  • Chichen Itza
  • Chichen Itza
  • Chichen Itza
  • Valladolid
  • Valladolid
  • Valladolid
  • Playacar
  • Playa del Carmen
  • Wybrzeże Majów
  • Wybrzeże Majów
  • Playacar
  • Playa del Carmen
  • W wiosce Majów
  • Coba
  • Coba
  • Coba
  • Coba
  • Coba- piramida Nohuch Mul
  • Coba- piramida Nohuch Mul
  • Coba widok ze szczytu piramidy
  • Coba

Tulum - pewnie nikogo nie zdziwię stwierdzeniem, że Majowie rasą żeglarzy nie byli. Dlatego dosyć sporym zaskoczeniem było jedyne albo jedne z nielicznych miast portowych. Zarządzane najprawdopodobniej przez kastę bogatych kupców prosperowało od X w n.e. aż do czasów konkwisty czyli XV/XVI w. Samo „miasto” czy to co z niego pozostało zajmuje w sumie niewielką powierzchnię. Obojętnie gdzie się stanie można objąć wzrokiem całe miasto otoczone wysokim murem obronnym wraz z czterema charakterystycznymi basztami, wieżami obronnymi na każdym rogu. Poza najbardziej znanym budynkiem zwanym „El Castello” zachowało się całkiem sporo budowli. Motywem przewodnim zdobnictwa są płaskorzeźby przedstawiające tzw. Zstępującego Boga czy też Boga Pszczół. Gdy Hiszpanie po raz pierwszy wylądowali na wybrzeżu zastali świetnie prosperujący, kolorowy ośrodek handlowy. W mieście pozostało dwóch żeglarzy. Jeden z nich ożenił się z miejscową Indianką. Zaś w 1517 r pomógł odeprzeć hiszpańską inwazję. Niestety jeszcze przed końcem stulecia miasto zupełnie wymarło. Dziś Tulum już nie zachwyca kolorytem. Dziś powala na kolana widok El Castillo zawieszony nad białą plażą i seledynowym morzem. Uroku dodaje tropikalna roślinność, kwiaty, palmy, wszędobylskie iguany i innego rodzaju podejrzane gadziny i indywidua. Jako, że upał nam dopiekł aż miło było się pokrzepić butelczyną miejscowego piwa przed dalszą podróżą do Xel Ha....czyli raju nurkowania, babrania się w błękitnej lagunie, wyżerki, i całej maści innych atrakcji skierowanej głównie dla dzieciaków oraz ich wynudzonych rodziców. Xel Ha ma jednak i walory dla nas. Pełno tam uroczych zakątków z kilkoma leżakami pod parasolką. Udało się nam zająć jedno takie ustronie. My nie widzieliśmy nikogo i nikt nie widział nas. Tylko my, laguna i drzemka pod parasolką. Nudnawo, ale jakże relaksująco...


Parę dni później wybraliśmy się do Valladolid oraz jednego z współczesnych cudów Chichen Itza. Wczesnym rankiem ruszyliśmy najpierw do wioski Majów oraz jednego z cenote (zaraz wyjaśnię co to takiego).

Wioska Majów okazała się być dosłownie trzema chatami pokrytymi strzechami, udeptanego podwórka i takiej śmiesznej świni śpiącej na jakieś lince. Fajna była. Fajnie się łasiła o pieszczoty. Po „pokosztowaniu” tradycyjnych kukurydzianych ciastek wypiekanych na kamieniu, zakupie „najpierwszych” pamiątek udaliśmy się do Cenote. Środek autentycznej dżungli. Powietrze stoi w miejscu. Jest go mniej niż w urodzinowym baloniku. Dusimy się. Przewodnik wskazuje nam prowizoryczne szałasy, w których mamy się przebrać w stroje kąpielowe. Gdy towarzystwo było gotowe zstąpiliśmy gęsiego w podziemia... dosłownie. Drewnianymi, wąziutkimi schodami schodzimy z dobre trzy piętra do jaskini, której większa część to piękne, turkusowo-granatowe jezioro z wodą o temperaturze bliskiej zamarzania! Ale po upale i spiekocie na powierzchni zamoczenie się w nim to sama przyjemność i rozkosz. Ze sklepienia zwisają pnącza jakiejś rośliny, a w jeziorku nawet ryby pomykały. I zaczęły się skoki do wody ze schodów i dokazywanie jakbyśmy byli małymi dzieciakami.

 Późnym popołudniem pojechaliśmy do Valladolid. Jest to małe, kolonialne miasteczko pamiętające czasy wielkich plantatorów, hacjend i niewolników. Małe jedno lub dwupiętrowe budowle przycupnęły wokół centralnie położonego Parque Fencisco Canton. W parku pełno jest wiktoriańskich ławeczek zakochanych. Pomiędzy drzewami widać wyłaniający się Iglessio San Gervasio. W pobliskich kamieniczkach pełno jest przytulnych kawiarenek. W jednej z nich usiedliśmy by napić się kawy i podziwiać park, ludzi przechodzących koło naszego stolika, wycieczki, i stada gołębi.

Odświeżeni jedziemy do Chichen Itza. Nie jest to ani największe ani najstarsze stanowisko Majów, ale chyba poza Palenque najbardziej znane. Najstarsze budowle powstawały już w okresie klasycznym tj. od ok 200 r. n.e. do 900 r. Najbardziej znana Piramida zwana Castillo pochodzi z ok XI wieku. Ciekawostką jest to, że nie jest to jedna piramida. Wraz z rozwojem miasta, ze wzrostem znaczenia i prestiżu miasto wystawiało wspanialsze, pyszniejsze budowle. W przypadku Castillo pierwotna świątynia pogrzebana jest głęboko pod dzisiejszą piramidą. W sumie dziś oglądać można, jeśli mnie pamięć nie myli chyba 6 z kolei piramid. Każda kolejna nadbudowywana była na poprzedniej. Trochę to wygląda jak rosyjskie lalki w lalkach. Pod spodem większej znajduje się mniejsza i tak dalej. Co ciekawe też, pierwotnie piramida była znacznie większa. W jednym miejscu archeolodzy odsłonili pierwotny poziom, od którego zaczynała się budowla. Piramida Pierzastego Węża czy też nazywanego przez Majów Kukulkanem. Nie wiadomo, czy nazwę piramida wzięła jedynie od motywu zdobniczego węża, którego łeb wykuty w kamieniu znajduje się u podnóża każdego z czterech ciągów schodów, a którego cielsko tworzy cień wijący się stopniach piramidy (to fascynujące zjawisko można oglądać jedynie w porze wiosennej i jesiennej równonocy), czy też świątynka usytuowana na szczycie piramidy była mu poświęcona.

Po Chichen Itza można snuć się cały dzień. Bo poza głównymi budowlami pełno jest mniejszych głęboko ukrytych w niskiej dżungli. Przez dość długi czas pokutował wśród historyków i w tematycznych publikacjach pogląd o legendarnym wręcz pacyfizmie Majów. I tak jak w Tulum zdobnictwo ograniczało się do Boga Pszczół i abstrakcyjnych zdobień, tak w Chichen Itza pełno jest przedstawień wojowników, scen batalistycznych a nawet scen składania ofiar bogom z pokonanych wojowników. Na jednej z platform można zobaczyć wyrzeźbione szeregi czaszek mające symbolizować odcięte głowy nieszczęsnych ofiar. Miasto robi niesamowite wrażenie. Potężne i majestatyczne budowle, szerokie ulice, zdobnictwo, wszystko to jest dowodem na bardzo wysoki poziom cywilizacyjny Majów... i pomyśleć, że wszystkiego dokonali nie mając wydawałoby się podstawowego narzędzia - koła.

Ostatnią wycieczkę odbyliśmy do Coba. Jednego z najstarszych ale jednocześnie najmniej znanego miasta Majów na Jukatanie. Tereny wykopalisk położone są w dżungli. Dżungla porasta dosłownie wszystko. Piramidy, budowle, place. Tylko ścieżki wydeptane i uczęszczane przez turystów są wolne od bujnej roślinności. Teren do zwiedzania jest ogromny. Zdecydowanie większy niż w Tulum. Ba! Jest zdecydowanie większy niż w Chichen Itza. W Coba widać jak przez setki lat pozostałości po tej wielkiej cywilizacji wyglądały. Nie tak jak Chichen, wszystko uporządkowane, trawniki przystrzyżone. Tu widać walkę człowieka z przyrodą! Widać jak każdy fragment miasta, jak każdy budynek, każda piramida pieczołowicie wydzierana jest zachłannej dżungli.

W Coba co więcej, znajduje się jeszcze piramida, na którą można się jeszcze wspinać! Czyż muszę wspominać, że dwa razy nie trzeba było mnie zachęcać? Głupota niestety nie boli. 120 stopni, które stopniami są jedynie z nazwy, bo każdy nierówny, miejsca wystarczająco czasami by postawić pół stopy, ślisko jak na lodowisku. Człowiek jest mokrusieńki gdy już się wdrapie na szczyt. Pełne słońce, parne powietrze bijące od dżungli, że też zawału nie dostałem to się dziwie... choć chyba nie dostałem bo zapomniałem o tym pomyśleć gdy po wejściu zobaczyłem widok roztaczający się ze szczytu Nohuch Mul, najwyższą piramidę w Cobie. A widok jest spektakularny. W oddali widać taflę jeziora, ponad zielonym dachem dżungli gdzieniegdzie wyłania się jakaś budowla czy mniejsza piramida. Absolutną ciszę co jakiś czas zakłóca jazgot wykłócających się o coś papug lub szelest gałęzi poruszonych przez rozbawione sajmiri.

Głupota nie boli, pamiętacie? Czas schodzić i mi na widok stopni i wyobrażenia sobie, że mam po nich schodzić robi mi się ewidentnie słabo i ziemia zaczyna mi coś podejrzanie się robić miękkawa. No ale zleźć przecie muszę! Myślę sobie „kotku jakżeś wlazł tak i zlazł”. Po zebraniu odwagi uczepiłem się liny i ryms na tyłek i tak schodek po schodku zsuwam się powoli w dół. Widzę ojciec na dole aż kwiczy ze śmiechu, ale myślę sobie „nie śmiałbyś się bratku gdybyś sam tu wlazł” i z dzielną miną zsuwam się dalej.

W drodze powrotnej odbijamy trochę od głównego szlaku i co jakiś czas natykamy się na jakieś tajemniczestelle, monolity pokryte tajemniczym pismem i wyobrażeniami jakiejś zatartej postaci. Przed niektórymi jeszcze dziś widać Majowie palą kadzidła, składają ofiary i modlą się. Zwiedzanie Coby to wspaniałe przeżycie.


Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. adamp54
    adamp54 (28.01.2013 9:44) +1
    Kolor morza jak na twoich zdjęciach widziałem chyba tylko na Kubie.
    Gratuluje fajnej wycieczki i pozdrawiam.
  2. syrokomla8
    syrokomla8 (11.04.2012 18:08) +2
    hahahaha:)
  3. s.wawelski
    s.wawelski (11.04.2012 17:54) +2
    Ooo, witam w takim razie nastepnego entuzjaste Macow! :-) Ja juz mam 4 w domu :-)

    Ja w dawniejszych czasach korzystalem z programu Picture it, ale gdy pewnego razu wpadl mi w rece Photoshop, to wszystkie zdjecia przelecialem jeszcze raz w PhSh z duza dla nich korzyscia. Dzis w zasadzie kazde zdjecie przechodzi u mnie przez PhSh.
  4. syrokomla8
    syrokomla8 (11.04.2012 17:39) +2
    ech to nasycenie barwami:) na początku robiłem to ręcznie na picassie. ale gdy kupiłem sobie iMaca ten program nie chodzi tu, wiec kupiłem sobie photoshopa, a tam wszystko robi się automatycznie wiec balans barw jest odpowiedni i już nie wychodzą takie szkaradzieństwa jak np te fotki z Dominikany. Musiałbym sprawdzić czy da sie odzyskac na starym kompie oryginalne pliki...bo az mnie samego wkurza ta przesycona zielen i czerwien:)
  5. s.wawelski
    s.wawelski (11.04.2012 7:22) +2
    Twoje teksty sa bardzo ciekawe i spontaniczne i czytam je wszystkie z duza ochota. Co do zdjec, to my wszyscy sie uczymy i Ty tez, to oczywiste. A dopoki sie uczysz i analizujesz swoje zdjecia, to jest widoczny postep i bedzie sie on dalej rozwijal. Czesto jest bardzo trudno na goraco dobrze skadrowac i takie korekty mozna zrobic pozniej juz na komputerze. Rowniez zdjecia mozna latwo wypoziomowac. Zauwazylem, ze odkryles juz mozliwosc skontrastowania i nasycenia barw... Pamietaj tylko aby z tym nie przesadzic :-)

    Ja tez lubie podrozowac i robic zdjecia, wiec ciesze sie, ze moje plony z podrozy tez Ci sie podbaja :-) Z niektorych podrozy rowniez dolaczylem swoje filmy... Jak znajdziesz chwile czasu, to zapraszam tez do siebie :-)
  6. voyager747
    voyager747 (11.04.2012 0:17) +1
    część krzywych,źle kadrowanych itp. można naprawić jakimś programem
  7. syrokomla8
    syrokomla8 (10.04.2012 23:37) +2
    Zapoznałem się, oj zapoznałem, ale szybko przestałem oglądać fotki bo mnie jasna choroba brała z zazdrości:) Więc musze odczekac aż mi przejdzie i dopiero wtedy wrócę do niej:) Cieszę się, że moja bazgranina podoba się. Mnie ona wydaje się nijaka, kulawa i nudnawa. Ale coś mnie zawsze pcha by pisać i dzieliś się swoimi przygodami. Co do aparatu, to już gruba przesada. Lepszy aparat kupiłem sobie na pierwszy wyjazd na Kubę. I od tego czasu cały czas się uczę. Pierwsze fotki są tragiczne (Kuba, Kenia i Dominikana), później troche lepiej, myślę że powoli zacząłem kumać o co chodzi przy wyjeździe do Indii, choć nadal wiele mi brakuje. Często zapominam o kadrowaniu, świetle itd. Choć jest pewna poprawa. Zmienił mi się sposób patrzenia na otoczenie. Kiedyś albo było coś fajne albo mniej fajne. A teraz jakbym w oku miał obiektyw i zastanawiam się czy takie zdjęcie byłoby dobre czy może lepiej przesunąć się kilka kroków w prawo:)
  8. s.wawelski
    s.wawelski (10.04.2012 18:39) +2
    Bienvenidos a Mexico!! Z duza przyjemnoscia zapoznalem sie dokladnie z Twoja podroza do Meksyku. Twoj pelen entuzjazmu i bardzo elokwentny opis znamionuje, ze podroze sa Twoja pasja a aparat i pioro Twoimi przyjaciolmi :-)

    Meksyk to wielki kraj i pewnie jeszcze nie jeden raz tu zagladniesz choc w inne rejony, bo jest warto. Zgadzam sie z Toba, ze Coba jest najbardziej tajemnicza z trzech miast Mayow, ktore widziales, niemniej jest to nadal jedno z najczesciej odwiedzanych przez turystow spoza Meksyku miejsc. Mnie sie udalo dotrzec do okolo 30 roznych miast Mayow (nieliczac osrodkow innych kultur Mezoameryki) i powiem Ci, ze jesli zlapales bakcyla, to wrocisz tu nieraz i odkryjesz jeszcze wiele ciekawych zjawisk...

    Zauwazylem, ze zapoznales sie z moja podroza do Belize, ktore choc mniej zanane, ale tez jest jednym z waznych czesci bylego Krolestwa Mayow. Bardzo mnie cieszy, ze moja opowiesc Ci sie spodobala i zapraszam do lektury nastepnych :-)
  9. s.wawelski
    s.wawelski (09.04.2012 15:18) +2
    Znakomicie! Meksyk to moj ulubiony kraj. Na razie zaocznie daje plusa za podroz, ale wroce tu jeszcze na dokladniejsza analize tekstu i zdjec :-)