Podróż NOWA ZELANDIA. DWIE WYSPY NA PERYFERIACH ZIEMI. CZĘŚĆ PIERWSZA WYSPA PÓŁNOCNA
Nowa Zelandia była od dziecka moim największym marzeniem podróżniczym. Kraj nazywany przez Maorysów AOTEAROA - Krainą Długiego Białego Obłoku. Punkt na mapie świata oddalony blisko 22 tysiące kilometrów od Polski. Absolutny splendor przyrodniczy. Ogromna różnorodność krajobrazów, wysokie Alpy, lodowce, fiordy, lasy deszczowe, krystalicznie czyste jeziora, gejzery, wulkany, piękne pejzaże nadmorskie, wzgórza upstrzone owcami, drzewiaste paprocie a oblewające wyspy morza zamieszkiwane przez wieloryby, pingwiny, foki i delfiny. Gdziekolwiek jesteś w Nowej Zelandii, zawsze jesteś na wyciągnięcie ręki od zapierających dech w piersiach widoków.
AUCKLAND – MIASTO ŻAGLI
Jedno z trzech miast w Nowej Zelandii, które posiada międzynarodowe lotnisko. Auckland Airport według statystyk obsługuje najwięcej turystów przylatujących i wylatujących z Nowej Zelandii. Międzynarodowy ruch turystyczny szacuje się na około 2 mln rocznie, dominują Australijczycy, Brytyjczycy i Amerykanie. Najliczniejszymi europejczykami odwiedzającymi maoryską ziemię są Niemcy.
Do Nowej Zelandii można polecieć z Europy przez Stany Zjednoczone (konieczna wiza w tranzycie) lub kraje azjatyckie. Podróż w jedną lub w obie strony można urozmaicić stopover w Bangkoku, Singapurze, Kuala Lumpur, Hong Kongu, Osace, Tokyo czy Seulu. Można też poszukać wariantu ze stopem w Australii (podobnie konieczna wiza w tranzycie a tym bardziej podczas pobytu). Czas spędzony w samolotach to około 24-26 godzin a do tego należy doliczyć postoje na lotniskach (minimum 2 przesiadki). Podróż na odległe antypody w najlepszym przypadku zamyka się w 30 godzinach w jedną stronę. Jak człowiek się uprze i przetrzyma 2 doby w podróży bez spania to potem pada jak mucha i nie ma problemu z 12-godzinną różnicą czasową. Dzień jest na swoim miejscu i noc podobnie.
Każdy pasażer jeszcze na pokładzie samolotu otrzymuje do wypełnienia Passenger Arrival Card (PAC). Informacje zawarte w tej deklaracji są podobno przetwarzane przez dziewięć różnych agencji, w tym sanitarne, celne, imigracyjne, statystyki, Policji, Ministerstwa Zdrowia, Sprawiedliwości, Turystyki i Transportu. Wszystko po to by między innymi uszczelnić granice przed niechcianymi imigrantami oraz zapewnić bezpieczeństwo biologiczne a w szczególności ustrzec się przed produktami, szkodnikami i chorobami, które mogą spowodować degradację środowiska naturalnego. Kiwi są bardzo proekologiczni! Pamiętajcie o tym by zgłosić w powyższej deklaracji sprzęt do pływania i nurkowania, namiot czy buty trekingowe i nie dziwcie się jeśli służby na lotnisku będą wydłubywać resztki gleby z podeszwy waszych butów nim wyjdziecie z lotniska. Lecąc na antypody do bagażu głównego i podręcznego nie zabierajcie żywności. Zakaz bez wyjątków. Złamanie przepisów może kosztować 400 lub 1000 dolarów nowozelandzkich. Jednym z punktów kontroli na lotnisku są służby imigracyjne. Poproszą o paszport, wypełnioną kartę PAC, bilet powrotny, mogą też zażądać okazanie pieniędzy wystarczających na sfinansowanie pobytu (przepisy mówią o 1000 NZD na każdy miesiąc pobytu przy indywidualnej turystyce). Mogą pojawić się pytania o cel przyjazdu, miejsce zakwaterowania i liczne pytania pomocnicze. Jeśli wszystko pójdzie pomyślnie to w paszporcie pojawia się stempel z 3 miesięczną VISITOR VISA, zaliczamy służby sanitarne, celne, wychodzimy z lotniska i welcome to Auckland. Powietrze zaskoczy Was świeżością, gwarantuje.
Z lotniska do centrum miasta przez całą dobę można dostać się taksówką, autobusem (Airbus Express) lub shuttles. Koszty od 14 do 100 dolarów nowozelandzkich w zależności od rodzaju środka transportu.
Auckland jest największym miastem Nowej Zelandii. Zamieszkuje go 1.3 mln ludzi przy populacji całego kraju liczącej 4.4 mln. Nie sposób nie zauważyć kosmopolitycznego charakteru tej metropolii. Dominują europejczycy z naciskiem na kulturę anglosaską, polinezyjczycy i azjaci.
Auckland „rozsiadło” się nad piękną zatoką i uśpionymi wulkanami, których naliczono w granicach miasta 49. Leży dokładnie na wąskim przesmyku Tamaki między Morzem Tasmana a Oceanem Spokojnym. Słusznie nazywane Miastem Żagli. W kilkudziesięciu przystaniach kołysze się tysiące masztów, cumują wielkie żaglowce, promy i łodzie rybackie. Na linii długiego nabrzeża warto zobaczyć położony blisko centrum miasta Viaduct Basin. Ta nadmorska promenada usiana jest ekskluzywnymi jachtami i stała się centrum gastronomii i klubów nocnych. Z tymi nocnymi zabawami to tak bez przesady. Od godziny 19 do maksymalnie 23 zamykają większość lokali i trzeba zasięgnąć języka a potem trochę się nachodzić by znaleźć pub czy klub nocny w Auckland. Ja trafiłam do bardzo fajnego angielskiego pubu Shakespeare położonego na rogu Wyndam & Albert Street w centrum miasta, czynny 24 h/ dobę. To jeden z pierwszych w Nowej Zelandii browarów – pubów, zdobywca trofeów w wielu konkursach międzynarodowych. Przemiła barmanka nie tylko wiedziała gdzie znajduje się Polska ale znała miejsca takie jak Kraków czy Oświęcim.
Ikoną Auckland jest górująca nad miastem Sky Tower. Wysoka na 328 m, jest najwyższą w Nowej Zelandii budowlą wzniesioną przez człowieka. Ja zdecydowałam się na oglądanie panoramy miasta z dwóch poziomów 186 i 220 m. Na tym wyższym poziomie można chodzić po szklanych płytach w podłodze. Zadziwiające jak działa psychika ludzka. Jak coś jest przeźroczyste to człowiek się boi a jak nie to lęk mija. Dla prawdziwych śmiałków Auckland Sky Tower ma również ofertę adventure. Ze 192 metra wieży można zrobić SkyJump, nie jest to typowe bungee jumping a bardziej base jumping. Skok wykonuje się będąc przytwierdzonym do przewodu, spada się bardzo szybko około 83 km/h, lot trwa 11 sekund, a następnie bardzo łagodnie ląduje się na placu pod wieżą. Inną atrakcją jest spacer po chodniku bez poręczy o szerokości 1,2 m na wysokości 192 metrów nad ziemią. Pod wieżą znajduje się przystanek bezpłatnego SKYCITY Shuttle Bus, który może nas zawieść w kilka ciekawych punktów miasta m.in. do Auckland Museum. Nawet tym, którzy nie bardzo przepadają za muzeami gorąco polecam zobaczyć to multimedialne i interaktywne miejsce przed wędrówką po Nowej Zelandii. Na każdym z trzech pięter udostępnionych do zwiedzania opowiedziana jest inna historia. W 3-4 godzin można poznać historię Pacyfiku i Nowej Zelandii, dowiedzieć się dużo o florze i faunie oraz geografii tych wyjątkowych wysp. Mnie najbardziej podobał się poziom 1 - poświęcony ludziom Pacyfiku, Maorysom, ludom Oceanii i innym przybyszom oraz poziom 2 - poświęcony środowisku naturalnemu. Wystawy dotyczące roślin i zwierząt są przygotowane z wysokim poziomem dokładności i realizmu a wszystko po to by przybliżyć jak najbardziej różnorodność przyrodniczą. Polecam!
Naturalną platformą widokową jest wzgórze Mount Eden. Jeśli wykluczy się wulkany zlokalizowane na okolicznych wyspach to stożek wygasłego wulkanu Mount Eden liczący 196 m.n.p.m. jest najwyższym w Auckland. Przy dobrej widoczności ciekawa panorama na różne kierunki miasta.
Z wielkiego top 50 Auckland wybrałam jeszcze Kelly Tarlton’s Antarctic Encounter & Underwater World. To oceanarium zostało otwarte w 1985 roku a pomysłodawcą był Kelly Tarlton – Kiwi podróżnik, nurek i badacz. Można tam zobaczyć z pojazdu snowcat kolonię pingwinów, świetną replikę chaty kapitana Scotta (1911r.), która dokumentuje jak żyło się 100 lat temu w najzimniejszym punkcie na Ziemi. Wielką atrakcją jest akwarium w przeszklonym akrylowym tunelu. Ponad głowami pływają rekiny!
Nieopodal oceanarium znajduje się najbardziej lubiana przez aucklandczyków miejska plaża MISSION BAY. Sylwester na plaży? Tak było. Swoją drogą to do dnia dzisiejszego ciągle się zastanawiam dlaczego w noc sylwestrową nowozelandczycy wsiedli do samochodów i jeździli po mieście jak szaleni zamiast witać nowy rok w gronie przyjaciół czy rodziny. Zjawiskowe!
Dwa dni zaplanowane na aklimatyzacje, odpoczynek po podróży i poznanie Auckland dobiegły końca. Największe miasto Nowej Zelandii wydaje się mimo wszystko prowincjonalne i niezbyt ciekawe. Czas odebrać z wypożyczalni zarezerwowany wcześniej samochód i rozpocząć wielką przygodą z Nowa Zelandią. Ruch lewostronny! Kierowca siedzi po prawej. Na rondo wjeżdżamy od lewej. Wszystko na opak :-)
Oba te miejsca położone są około 38 km na zachód od Auckland na terenie Waitakere Ranges Regional Park, który od zachodu graniczy z pięknymi dzikimi plażami nad Morzem Tasmana. Teren ten do połowy IX wieku pokryty był olbrzymimi drzewami kauri. Zniszczenie kilku tysięcy hektarów tych lasów należy wiązać z pojawieniem się europejczyków. Do dnia dzisiejszego w parku Waitakere Ranges można odlaleźć pozostałości przemysłu drzewnego i linii kolejowych, którymi transportowano drzewa kauri.
Droga, którą dojeżdża się do Karekare jest kręta i wąska, a na jej końcu czeka wspaniała pełna naturalnego piękna plaża z czarnym powulkanicznym piaskiem. Widoki niezapomniane! Jeśli traficie na zachmurzone niebo i opady deszczu, to poczujecie mroczny klimat tego zakątka i na pewno wpadniecie w metafizyczną zadumę. To jedna z najbardziej niebezpiecznych plaż w całym kraju. Znacie to miejsce z filmu Fortepian, który wyreżyserowała Jane Campion pochodząca z Nowej Zelandii lub z teledysków grupy Crowded House (album: Together Alone).
Najstrasze zachowane drzewa kauri można zobaczyć w okolicy Piha. W miejscowości tej znajduje się jedną z najsłynniejszych plaż surferów w Nowej Zelandii. Mała zatoczka zdominowana przez skalistą wyspę wulkaniczną – Lion Rock. Tłoczno!
Bądźcie ostrożni w wodzie i na skałach. Może Tasmana to raj dla surferów ale bywa bardzo niespokojne i niebezpieczne. Pochłonęło nie jedno życie.
Od momentu opuszczenia Auckland każda nazwa miejscowości na tablicy drogowej przypomina o tym kto pierwszy osiedlił się na tych wyspach.
Zatoka wysp bardzo mocno związana jest z dziejami Nowej Zelandii. Znajdująca się w tym rejonie miejscowość Waitangi jest miejscem narodzin kontrowersyjnego traktatu (1840 r.), który rzekomo miał zabezpieczać interesy Maorysów i regulować podejrzaną wyprzedaż ziem a w istocie oznaczał początek kolonizacji Brytyjczyków. Nie widziałam historycznych wiosek: Russell i Kerikeri, nie widziałam też Domu Traktatowego. Moim celem podobnie jak większości turystów była błękitno-turkusowa zatoka a na niej rozrzucanych blisko 150 wysp. Bazą wypadową była Paihia (ok. 250 km od Auckland). Mój rejs po zatoce trwał około 6 godzin. Trasa prowadziła szlakiem, którym kiedyś zbierano śmietanę od okolicznych farmerów a dzisiaj historycznym cream trip dostarcza się pocztę i zaopatrzenie na wyspy. Katamarany zabierają turystów z Paihia lub Russell a potem kierują się w stronę rozległych skał wulkanicznych BLACK ROCKS, następnie na drugą co do wielkości wyspę w zatoce MOTUROA i dalej na MARSDEN CROSS gdzie w 1814 r. Samuel Marsden wygłosił pierwsze w Nowej Zelandii kazanie chrześcijańskie. Żeglując po zatoce widziałam dzikie niezamieszkałe wyspy objęte ochroną rezerwatową, wyspy prywatne, wyspy z pięknymi piaszczystymi plażami. W programie rejsu przewidziano również zejście na jedną z nich, można było pospacerować lub popływać u jej wybrzeży.
Bay of Islands znane jest z możliwości pływania z delfinami w ich naturalnym środowisku. Widziałam pokaźne stado ale były to delfiny płynące i o igraszkach z nimi w wodzie nie było mowy. Czuję niedosyt. Na otarcie łez była okazja spróbować doznań na boom netting. Cała zabawa polega na tym, że wskakuje się do lodowatej wody w strojach kąpielowych, chwyta się rękoma za siatkę, która jest umocowana przy burcie katamaranu a ktoś kto siedzi za sterami uruchamia wszystkie silniki i rusza z impetem to do przodu to na wstecznym, to kręci się w kółko, takie SPA w oceanie przy 10 węzłach, staniki zrywa a męskie bokserki lądują do kostek.
Na koniec pocztówkowa Hole in the Rock na wyspie Motukokako (naturalna brama skalna, przez którą się przepływa) i CAPE BRETT z latarnią. Od 1910 r. człowiek odpowiadał za sygnalizację świetlną i dopiero w 1978 r. została zautomatyzowana. Latarnik odbierający przesyłkę z naszego katamaranu zapytany przez kapitana czy nie czuje się na przylądku samotny odpowiedział „ogromnie dużo ludzi w mieście jest samotnych, nie ma znaczenia gdzie się mieszka”. Jak mu nie przyznać racji.
Bay of Islands warto zobaczyć, zdjęcia nie oddają uroku tego miejsca.
Kolejny, wytyczony na mojej mapie punkt podróży oddalony był o 240 km od Zatoki Wysp. Szacunkowy czas przejazdu 4 godziny. Łatwo wyliczyć średnią prędkość. Nic się nie da przyśpieszyć. Ponad połowę powierzchni Nowej Zelandii to góry. A trasa na dalekie południe jest wyjątkowo malownicza. Góry, serpentyny, drzewiaste paprocie i ciągle zielono i zielono aż po horyzont. Uwaga, najbardziej zachwycające widoki są wtedy kiedy będziecie na ostrych zakrętach a na punktach widokowych bardziej przeciętne. Zatem nie spać... zwiedzać!
Nocleg w hostelu oddalonym o 19 km od Cape Reiga okazał się idealnym pomysłem. Na przylądku można się pojawić wcześnie rano kiedy światło do fotografowania jest ciekawe i bez tego całego tłumu, który tam dojeżdża w samo południe usypanym z wydm półwyspem Aupouri.
Przylądek jest przepiękny i symboliczny. Tam znajduje się linia styku Oceanu Spokojnego i Morza Tasmana – tzw. Columbia bank. Samotna latarnia i drogowskaz wskazujący kierunek i odległości do innych miast na świecie przypomina jak daleko jesteśmy od domu. Bywa tu bardzo wietrznie a podczas sztormu fale sięgają 10 metrów.
Maoryską nazwę tego przylądka Te Rerenga Wairua tłumaczy się jako „miejsce odlotu dusz”, które opuściwszy ciała zmarłych udają się w daleką drogę do mitycznej Hawaiki, duchowej ojczyzny Maorysów. Ma im to ułatwić sękate, 800-letnie drzewo pohutukawa znajdujące się u podnóża cyplu. Duchy ześlizgują się po jego gałęziach, korzeniach i odchodzą w zaświaty.
Przylądek oczekuje na status Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Na Cape Reinga można dotrzeć główną drogą wyspy północnej SH1 lub zachodnim wybrzeżem dalekiej północy - Ninety Mile Beach, która w rzeczywistości nie jest 90 milowa tylko 60. Plaża jest szeroka, na całej długości widać wysokie wydmy (Te Paki - ogromne wydmy ruchome), robi wrażenie bezkresnej a jej powierzchnia jest tak ubita, że w czasie odpływu można po niej jeździć samochodem. Większość wypożyczalni samochodów zabrania jeżdżenia po 90-milowej plaży i nie obejmuje ubezpieczeniem zdarzeń podczas takiej eskapady. Ja zdecydowałam się na spacer. Trzeba mieć oczy dookoła głowy bo ciągle nadjeżdża jakiś autobus, samochód z napędem na cztery koła lub motor.
Powrót z dalekiej północy tym razem zachodnim wybrzeżem. przez najrozleglejsze skupiska, największych i najstarszych w Nowej Zelandii drzew kauri (agatisów).
W innych częściach świata można spotkać wyższe drzewa – sekwoje, ale pod względem masy i objętości drewna kauri nie mają konkurencji. Żywica tych drzew wykorzystywana była przez Maorysów do wyrobu pochodni zaś z samych drzew budowano kajaki wojenne (canoe). Tradycyjny tatuaż maoryski (ta moko) ciała i twarzy, który był nie tylko elementem tożsamości ale i pozycji społecznej, wykonywany był przy użyciu spalonej żywicy kauri, która przybierała formę granatowo-czarnej sadzy. Jednak masowym wykorzystywaniem drzew kauri, które zmieniło oblicze Northlandu należy obciążyć nie Maorysów a europejskich osadników.
Potężne agatisy zachowały się najlepiej w Waipoua Kauri Forest oraz położonego dalej na południe Trounson Kauri Park.
Objęty ochroną Las Waipoua uchował się prawdopodobnie z powodu niedostępnej lokalizacji. Władcą tego lasu jest kolosalny 51,2 metrowy, o 13,77 metrowym obwodzie pnia - TANE MAHUTA. Wiek tego drzewa szacuje się na 1250 – 2000 lat. Według mitologii Maorysów Tane jest synem: ojca nieba i matki ziemi. Z parkingu do platformy widokowej (ok. 200 m) dochodzi się drewnianą kładką. W ten sposób chroni się bardzo wrażliwe korzenie kauri przed ruchem pieszym, który zagrażałby ich żywotności.
W ścianie deszczu i ciężkich granatowych chmurach zagubiły nam się w Parku Trounson - Cztery siostry – jakby jedno drzewo kauri z czterema pniami. To rzadkość aby rosły tak blisko siebie. O dłuższym spacerze nie było mowy. Po raz pierwszy i nie ostatni pogoda uniemożliwiła eksplorację. Nowa Zelandia słynie z dynamicznie zmieniającej się pogody, jednego dnia można doświadczyć 4 pór roku. Jadąc tam latem warto mieć przy sobie ciepłą odzież a najlepiej na tzw. cebulę.
Wybrzeże zachodnie półwyspu pokonuje się malowniczą, krętą i wąską drogą, wzdłuż oceanu. Świetną bazą noclegową jest Thames i Coromandel Town, oba miasteczka niczym z Dzikiego Zachodu, związane przez lata z poszukiwaczami złota. Drewniane wiktoriańskie wille z werandami zdobią główne ulice miast półwyspu.
Jeśli ktoś będzie miał więcej czasu to może w tej części półwyspu wybrać na wycieczkę przez lasy kauri kolejką wąskotorową, zobaczyć prywatne ogrody na wodzie lub szutrową drogą dojechać do Port Jackson i Zatoki Fletchers na północy. Ja odpuściłam.
Wybrzeże wschodnie to naturalne piękno plaż. Najbardziej urokliwe są plaże: Opito, Otama czy plaża Cooka leżąca w Zatoce Mercurego. Na mnie ogromne wrażenie zrobiła CATHEDRAL COVE z niezwykłymi formacjami skalnymi i dużą jaskinią. Można do niej dotrzeć od strony wody np. kajakami, plażą podczas odpływu z miejscowości Hahei (2,5 godz. w obie strony) lub szczytem klifu (40 min w obie strony).
Jadąc dalej na południe zobaczymy tablice kierujące do jednej z większych atrakcji tego półwyspu – HOT WATER BEACH. Aktywność termalna na plaży prawda, że zjawiskowe? W niektórych miejscach nad piaskiem unosi się para a po wykopaniu dołka możemy sobie zafundować termalną łaźnię nad brzegiem oceanu. SPA na plaży działa 1-1,5 godziny po odpływie. Zabierzcie łopatę!
To jedno z miejsc w Nowej Zelandii, które jest mocno przereklamowane w literaturze podróżniczej. Nie oszołomiło mnie krajobrazami.
Przylądek wschodni zachował maoryski charakter i w niewielkim stopniu został zmieniony przez brytyjskich osadników. PACYFIC COAST HIGHWAY upiększają maleńkie miasteczka, kościoły i maoryskie domy spotkań (marae). Już na początku trasy wokół przylądka, w miejscowości TORERE można zobaczyć dom spotkań oraz stojący obok Kościół Trójcy Świętej (Holy Trinity Church). Widziałam je tylko z zewnątrz, wszystko było pozamykane i obwieszone kłódkami. Może za wiele nie straciłam, kościół nie jest imponujący ale podobno warto później porównać jego prostotę z Kościołem St. Mary w Tikitiki. A ten rzeczywiście zachwyca. St. Mary Church uchodzi za jeden z najpiękniejszych kościołów maoryskich. Wybudowano go w 1924 roku ku pamięci maoryskich żołnierzy, którzy polegli w I wojnie światowej. W kościele znajduje się tablica z nazwiskami. Kościół z zewnątrz przypomina architekturę europejską ale zdobienia i rzeźby znajdujące się w środku są typowo maoryskie. Autorem tego wspaniałego wnętrza jest Apirana Ngata pochodzący z plemienia Ngati Porou. Ośrodkiem tego plemienia jest miejscowość RUATORIA, można tam wg przewodników spotkać maorysów z pełnym moko i dredami (rastafarian). Ja nie widziałam tam żywej duszy, miejscowość wyglądała jakby zapanowała epidemia. Znajdująca się tam stacja benzynowa, na którą wielu turystów jadących wokół przylądka (ok. 350 km) liczy, wyglądała na opustoszałą od dawna.
Wszystkim, którzy zdecydują się na wyprawę do Nowej Zelandii i będą się poruszać samochodem polecam częste tankowania. Bywają odcinki 100-200km gdzie nie znajdziecie stacji paliw. A na stacjach mamy do wyboru ropę lub benzynę 91 oktanową. W styczniu ceny wahały się od 1,97 do 2,50 dolarów nowozelandzkich.
Jadąc wschodnią stroną PACYFIC COAST HIGHWAY warto zatrzymać się w maleńkiej osadzie RAUKOKORE. Wizytówką tego miejsca jest stojący samotnie na cyplu anglikański kościółek. Piękne miejsce.
Przylądek wschodni to również zatoczki skalisto-piaszczyste i plaże w kształcie półksiężyca. W jednym z takich miejsc (WHANGARA) nakręcono moim zdaniem najlepszy film o kulturze maoryskiej pt. „Jeździec wielorybów”. Film balansuje na pograniczu baśni i czasów współczesnych. Wzruszający i ponadczasowy obraz. Pewnie nikt z Was nie pamięta ceremonii rozdania Oskarów za 2003 rok i nominacji najmłodszej aktorki pierwszoplanowej, która byłą Keisha Castle-Hughes odtwórczyni głównej roli we wspomnianym filmie. Wtedy oczy wszystkich skierowane były na bijącego rekordy „Władcę pierścieni”.
Serce wyspy północnej to z jednej strony centrum kultury maoryskiej a z drugiej strony miejsce silnej aktywności geotermicznej. Nie sposób zwiedzać i poznawać Nową Zelandię i nie zobaczyć pokazu z pieśniami i tańcami maoryskimi tym bardziej, że będzie to jedna z nielicznych możliwości obcowania z Maorysami. Według przewodników właściwym miejscem aby wybrać się na taki pokaz artystyczny jest Rotorua i położone nieopodal wioski maoryskie TAMAKI i MITAI. Pokazy przybliżają sztukę maoryską, rytuały i historię ale są jak dla mnie zbyt komercyjne. Miłośnikom „folk night” może się podobać.
Rotorua często jest nazywana Sulphur City (Siarkowym Miastem) z uwagi na unoszący się w powietrzu przez 24 godziny na dobę zapach siarkowodoru. Warto tam się zatrzymać jeśli ktoś chce wykorzystać uzdrowiskowy charakter tego miasta a największych atrakcji turystycznych trzeba poszukać poza miastem. Mnie udało się w deszczu zwiedzić TE PUIA – maoryskie centrum sztuki i rzemiosła. Można zobaczyć tam zrekonstruowane wsie maoryskie (drewniane zabudowy, domy spotkań), namiastkę zjawisk geotermicznych m.in. gejzer Pohutu (Wielki Plusk) wyrzucający wodę na 30 m w górę, liczne wystawy dokumentujące historię Nowej Zelandii i Maorysów, na żywo pracujących rzeźbiarzy i tkaczy a także dokonać zakupu dzieł sztuki w galerii. Jest to coś w rodzaju żywej instytucji promującej kulturę maoryską w Nowej Zelandii. Za dopłatą do standardowego biletu można zobaczyć wspomniany wcześniej 45 min. pokaz artystyczny.
Utrzymujące się opady deszczu uniemożliwiły skutecznie spacery po dolinach wulkanicznych położonych na wschód i południe od miasta Rotorua. Kierując się w stronę wyżyny wulkanicznej, która miała być kolejnym celem wyprawy zatrzymałam się jeszcze w parku WAI-O-TAPU który jest najbardziej zróżnicowaną, rozległą i kolorową atrakcją geotermalną w Nowej Zelandii. Zajmuje około 18 km kwadratowych ale zwiedzający mają szanse zobaczyć tylko małą część z tego. Jest to rezerwat obejmujący ścisłą ochroną faunę, florę i formacje geologiczne. Na tym terenie można zobaczyć manuka. Jest to jeden z rodzimych wiecznie zielonych krzewów, który jest źródłem dla wspaniałych miodów i preparatów do pielęgnacji ciała. Słoiczek miodu manuka więzi smak raju, zapach łąk i lasów, ma niepowtarzalny aromat i właściwości przyczyniające się do ochrony zdrowia.
Na spacer po WAI-O-TAPU trzeba zarezerwować ok. 1,5-2 godzin, podczas którego można zobaczyć księżycowe krajobrazy kraterów, wielobarwne jeziora, gejzery, wrzące baseny błotne i jaskinie. Na mnie największe wrażenie zrobiły kolorowe jeziora Champagne Pool i Devil's Bath. Szampańskie jezioro wypełniony jest wodą o temperaturze 74°C a magiczne kolory zawdzięcza obecności takich pierwiastków jak złoto, srebro, rtęć, arsen, siarka, antymon i tal. Diabelskie Łaźnie z kolei zmieniają swój kolor od zielonego do żółtego w zależności od oświetlenia i zachmurzenia. Podobno równie ciekawe zjawiska geotermalne można zobaczyć tylko w Islandii.
Zapach zgniłych jaj, ciepło wydobywające się w wnętrza ziemi oraz liczne zapadnięte kratery dają nieodparte wrażenia jakbyśmy przekroczyli bramę piekła.
Wszyscy, którzy mają zamiar eksplorować Nową Zelandię spotkają się w trakcie planowania wyprawy z tzw. listą 100 rzeczy, które trzeba zrobić (zobaczyć) w tym kraju. Nie raz i nie dwa na liście pojawiają się słynne nowozelandzkie GREAT WALKS – szlaki kilkudniowych wędrówek najpiękniejszymi sceneriami tych wysp. Ilość turystów wchodzących na poszczególne szlaki jest w pewien sposób limitowana dostępnymi noclegami (chaty górskie, pola namiotowe). Infrastrukturą zarządza Departament of Conservation. Przed każdym sezonem turystycznym, z początkiem lipca na stronie Departamentu uruchamiany jest on-line system rezerwacji. Na te najpopularniejsze i określane mianem najpiękniejszych szlaków trzeba zapolować w pierwszych dniach.
Zaryzykowałabym stwierdzenie, że najbardziej popularnym z great walks na wyspie północnej jest 3-dniowy Tongariro Northern Circuit leżący w jednym z najstarszych parków narodowych Tongariro National Park. Mnie udało się przejść jego jednodniowy odcinek słynny Trawers Tongariro (Tongariro Alpine Crossing) prowadzący przez wulkany, jeziora kraterowe, wysokogórską wulkaniczną pustynię i lasy. Trasa ma długość ok. 19 km i trzeba na jej przejście zarezerwować od 6 do 8 godzin. Pokonuje się ją z Mangatepopo do Ketetahi lub w odwrotnym kierunku. Organizując ten treking trzeba pomyśleć o transporcie na szlak i z powrotem. Oferuje go kilku lokalnych operatorów, ja skorzystałam z noclegów i transportu Discovery Lodge. Oferują zakwaterowanie na polu namiotowym, w obiektach klasy backpackers i standardzie hotelowym, można też zatrzymać się camperem. Bardzo sympatyczna obsługa, polecam gorąco.
Na szlaku bywa zimno i wietrznie nawet latem. Poza butami trekingowymi (najlepiej za kostkę) przyda się ciepły polar, kurtka chroniąca od wiatru czy deszczu oraz czapka i rękawiczki. Jeśli tylko pogoda dopisuje to warto wyruszyć na Alpine Crossing jak najwcześniej, im bliżej południa tym bardziej tłoczno na szlaku. Ja startowałam z Mangatepopo ok. 6.30 rano. Pierwsza godzina marszu to właściwie spacer równiną porośniętą trawami, wzdłuż potoków i maleńkich wodospadów, szlak oznaczony jest palikami i często przechodzi się przez drewniane długie pomosty pokryte działającą antypoślizgowo siatką. Tak na marginesie to super są oznaczone i utrzymane szlaki w Nowej Zelandii.
Tam gdzie kończy się roślinność zaczynają się pojawiać jęzory zastygłej lawy i ogromne głazy. Kolejna godzina do półtorej to mozolne wspinanie się po skałach wulkanicznych stopniami i stromymi podejściami. Im wyżej tym za plecami piechura wyłania się piękniejsza panorama doliny. Mam wrażenie, że z tego miejsca dostrzegłam oddalony o ok. 200 km Taranaki (2518 m.n.p.m.) wulkan przykryty przez większą część roku śnieżna czapą. Czy to możliwe?
Wysiłek wspinania się zostaje nagrodzony widokiem innego wulkanu, strzelającego od stóp w niebo MT NGAURUHOE (2287 m.n.p.m.) - tolkienowaska Góra Przebaczenia. Na jego szczyt prowadzi wymagająca ścieżka (ok. 3 godz. w obie strony). Jeśli kiedyś tam jeszcze będzie mi dane wrócić, nie będzie bardzo silnego wiatru i opadów to zdobędę go! Tym razem wybrałam wariant przez płaski krater południowy. Idąc dalej ok. godziny pokonuje się stromą grań, która oddziela 2 kratery. Za plecami zostawiamy dostojnego Mt Ngauruhoe. Zachwycające panoramy. Docieramy do rozdroża. Jedna z dróg prowadzi do wulkanu MT TONGARIRO 1967 m.n.p.m. (ok. 2 godz. w obie strony) a trasa główna wiedzie w kierunku krateru Czerwonego, którego szczyt jest najwyższym punktem Tongariro Alpine Crossing (1886 m.n.p.m.) jeśli nie uwzględniamy wspomnianych wulkanów. Krater wyróżnia się kolorem czerwono-czarnym, jest ogromną przepaścią w ziemi o różnorodnych kształtach, naprawdę wzbudza respekt. Wokół unosił się zapach siarki, który podkreśla, że jest to spacer wśród czynnych wulkanów. Cichutko. Na paluszkach. By nie obudzić drzemiących.
To jeszcze nie koniec atrakcji. Około 10-20 minut marszu zaprowadzi nas do pocztówkowych JEZIOR SZMARAGDOWYCH. Trzy wypełnione wodą kratery o wspaniałym zielonym kolorze, których barwę nadają minerały wyługowane z sąsiednich stref termicznych. Nawet te osoby, które znają jeziora ze zdjęć będą oczarowane ich widokiem.
Trawers wzdłuż Czerwonego krateru i kolejne strome zejście luźnym podłożem z kamieni i żwiru w kierunku jezior, to miejsca najczęstszych wypadków. Zachowajcie tutaj szczególną ostrożność. Później będzie już tylko łatwiej. Dnem krateru Centralnego dociera się do Jeziora Błękitnego a następnie ok. 3,5 godziny schodzi się do parkingu w Ketetahi obserwując w oddali jezioro Rotoaria.
Trud całodniowego trekingu jest hojnie nagradzany niezapomnianymi widokami, nieziemskimi krajobrazami, które wykorzystano w filmie Władca Pierścieni (Mordor).
Pogoda jak to w górach bywa kapryśna i wulkany często nie dopuszczają turystów do swoich stóp. Kosztem możliwości zobaczenia Wellington przeczekałam dzień deszczu u podnóży wulkanów i kolejnego dnia korzystając z okna pogodowego - przed sobą słońce a za plecami chmury, udało mi się poznać cudowny Park Narodowy Tongariro.
Napier leży w południowo-wschodniej części zatoki Hawke'a, rejonu żyznych gleb, owocowych ogrodów i upraw winnej latorośli. Trzęsienie ziemi w 1931 roku, które obróciło to miasto w pył i gruz przyczyniło się jednocześnie do powstania nowego centrum Art Deco. Napier zaliczane jest do miast na świecie z największą kolekcją budynków w tym stylu. Warto tam się zatrzymać i dać się przenieść w lata 1920-1940.
Około 20 km na południe od Napier znajduje się Cape Kidnappers (Przylądek Porywaczy). Nazwa tego miejsca upamiętnia próbę uprowadzenia przez Maorysów Tahitańczyka z załogi kapitana Cooka. Miejsce szalenie malownicze, znane z 20-tysięcznej kolonii głuptaków. Kolonia leży na granicy lądu i wody a wiejące tam silne wiatry dają wbrew pozorom doskonałe warunki do obserwacji leniwych ptaków siedzących na ziemi i tych pokonujących opory powietrza w locie nad głowami ciekawskich turystów. Dorosłe osobniki mają charakterystyczne ciemne plamki wokół niebieskich oczu i blado złotą głowę, młode osobniki są zupełnie niepodobne do rodziców, przypominają chyba najbardziej tuczone puchowe kulki. Pisklę w wieku 13-16 tygodni wyrusza w swój pierwszy lot do Australii by powrócić jako 3-5 letni osobnik do swojego gniazda na Cape Kidnappers. Lot głuptaków to prawdziwa elegancja a ich tolerancja człowieka pozwala obserwować siedzące ptaki dosłownie na wyciągnięcie ręki.
Kolonie można zobaczyć od sierpnia do początku maja, w pozostałych miesiącach prowadzone są badania naukowe i tereny te są niedostępne dla zwiedzających.
Głuptaki zamieszkują wysokie i strome urwiska wybrzeży kontynentów i wysp oceanicznych. Kolonia lęgowa, którą widziałam w Nowej Zelandii jest jedną z bardziej dostępnych dla człowieka na świecie. Słyszeliście kiedyś gruchanie i krakanie kilku tysięcy ptaków? Naprawdę robi wrażenie.
Przylądek Porywaczy to fantazyjne grzbiety, ogromne wąwozy, 100-metrowe klify, rozległe pastwiska pokryte rudymi trawami. Poraża naturalnym pięknem i zdecydowanie jest to miejsce niedocenione przez autorów przewodników turystycznych.
Moja wizyta w stolicy Nowej Zelandii ograniczyła się właściwie do krótkiego wieczornego spaceru po mieście i przeprawy promowej na wyspę południową. Odrobinę żałuję, że nie udało się zobaczyć Muzeum Narodowego Te Papa, które przechowuje jedne z najcenniejszych skarbów tego kraju. Wellington podobnie jak Auckland jest bardzo kosmopolityczne i posiada podobny typ zabudowy tzn. ścisłe centrum wypełniają drapacze chmur a pozostałe tereny pokryte są w większości jedno lub dwu piętrowymi domkami.
Znajduje się tam duży port, który obsługuje przede wszystkim promy kursujące przez cieśninę Cooka. Na trasie Wellington - Picton - Wellington można się przeprawić promami pasażerskimi Interislander oraz Bluebridge. Każdy z tym armatorów posiada swoją witrynę internetową za pośrednictwem, której można sprawdzić rozkłady jazdy oraz dokonać rezerwacji. Niektóre z wypożyczalni samochodów współpracują z tymi przewoźnikami i proponują łączone promocje. Ja wypożyczałam samochód w Apex Car Rentals i zaproponowano mi bezpłatny bilet na samochód podczas przeprawy promem firmy Interislander. Wartość takiego biletu to ok. 180 dolarów nowozelandzkich.
Cieśninę Cooka pokonuje się w ciągu 3 godzin (92 km), a najbardziej ciekawy jest ostatni odcinek rejsu, który prowadzi przez Marlborough Sounds – labirynt wodnych szlaków, zalesionych wysp i licznych zatoczek.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Mam nadzieję, że kiedyś i ja tam dotrę. Super!
-
wyprawa jak z bajki, piękne zdjęcia i cudowne opisy
-
cudownie...
-
Ciesze sie,ze trafilam na te podroz.Wiele pieknych zdjec,ciekawy opis.
Pozdrawiam. -
Nowa Zelandia jest jednym z krajow ktore mam zamiar zobaczyc ,zaraz przesiadam sie na druga czesc :-)
-
Świetna podróż. Nowa Zelandia, to moje niezrealizowane marzenie i bardzo trudne do zrealizowania ze względu na to, że z racji zawodu żony moglibyśmy tam pojechać jedynie w czasie naszych wakacji letnich - co nie jest najlepszą porą na zwiedzanie tego kraju. Dzięki Twojej relacji i pięknym zdjęciom mogę przynajmniej choć trochę przybliżyć sobie ten piękny kraj. Dziękuję i pozdrawiam.
-
Przepiękne zdjęcia przesycone kolorami. Aż żal, że mogłam dać tylko po jednym plusie..
-
szkoda, że to tak daleko, piękna podróż, fajnie masz :)
-
Aniu, odżyły wspomnienia. bARdzo zazdroszczę spacerku wśród drzemiących wulkanów. Wiele pięknych zdjęć i bARdzo ciekawy opis. Za rok planuję podobną wyprawę, jednak nieco krótszą, bo sporo miejsc widziałem dwa lata temu. Twoja podróż będzie dla mnie przewodnikiem :)
Pzdr/bARtek
PS. Czekam na dalszą część. IMHO południowa wyspa jest nieco bardziej interesująca. Ciekaw jestem Twojego zdania. -
Świetna relacja, zdjęcia pocztówkowe wręcz. Jak już pisałem kilka postów niżej, NZ to jedno z moich podróżniczych marzeń. Nawet długi lot nie byłby straszny, gdyby na jego końcu czętowano takim rarytasem.Takie podróze i relacje jak Twoja tylko ugruntowują moją podróżniczą świadomość miejsc koniecznych do odwiedzenia. Jestem ciekawy wrażeń z WYspy Południowej, bo jest ponoć jeszcze urokliwsza.
Gratuluję i zazdroszczę :) -
łał ;)
-
Dzień dobry, Aniu :)) Świetna podróż, zazdraszczam wyprawy w tamte strony. Zastanawiam się tylko - skoro Auckland to miasto żagli, to czemu tych żagielków tam tak mało? ;)
Wiem wiem, czepiam się... przepraszam :) ja po prostu mam fisia na punkcie żagielków i wody :))
Pozdrawiam serdecznie, dobrego dnia życzę :D -
Przepięknie - dodałem do moich marzeń :^)
Brawo!
Pozdrawiam
Piotr -
No i odechciało mi się pracować... :)
Fantastyczna podróż, zdjęcia miodzio i bardzo ciekawe pisanie - to lubię (i "zazdraszczam") :) -
Tongariro jest genialne, ten kolor wody! :) Miejsce tak piękne, że aż ciężko jest mi sobie wyobrazić, że ten park narodowy to Mordor w ekranizacji Władcy Pierścieni :)
-
Piękna podróż i wspaniałe zdjęcia, a Tongariro robi wielkie wrażenie :-)
A teraz spokojnie będę czekał...
Pozdrawiam serdecznie :-) -
s.wawelski - Smoku dziękuję za ciepłe słowa, komentarze i pozytywną ocenę zdjęć. Moja podróż trwała 5 tygodni z czego 4 to pobyt w Nowej Zelandii. W czasie podróży przeskakuje się przez kilka stref czasowych ale załóżmy, że 4 dni odpadają na podróż w obie strony. 3 dni w drodze powrotnej spędziłam w Singapurze.
Byłam tam naszą zimą a środkiem ich lata (koniec grudnia 2010 i styczeń 2011). Był to wysoki sezon i szczyt okresu urlopowego w Nowej Zelandii. Wybrałam taki okres z uwagi na gwarancje pogody, naprawdę potrafi pokrzyżować plany. Kompletnie nie czułam tłoku ale pewnie usłyszysz od wielu osób, że to i owo warto zarezerwować wcześniej. Nie do końca można sobie pozwolić na spontaniczność. Jeśli będziesz zainteresowany to chętnie pomogę w organizacji wyprawy. Zapraszam za jakiś czas na wyspę południową.
entourager - Obłoki rzeczywiście tworzą na niebie prawdziwe spektakle. To co zwróciło moją uwagę to bardzo niskie położenie chmur kłębiastych, tuż nad horyzontem, czasami magicznie oplatały wzniesienia i góry.
Na drugą część relacji będzie trzeba poczekać ale cieszę się, że to co już opublikowane podobało się.
smyczek1974 - a proponowałam i mam to na piśmie :-)
asta_77 - Bardzo dziękuję. Dla mnie Tongariro z wulkanicznymi pejzażami to też jedno z ciekawszych miejsc w Nowej Zelandii. Nigdy wcześniej nie byłam w takich sceneriach. Kolor jezior powstałych w kraterach wygasłych wulkanów to nie efekt krystalicznie czystej wody, która tak kontrastuje z zastygłą lawą czy powulkanicznym żużlem tylko składu chemicznego. To istna tablica Mendelejewa.
-
Piękna podróż - szczególnie te jeziora szmaragdowe i błękitne mnie urzekły. A swoją drogą - iedy najlepiej tam pojechać?
-
Oj, tu na pewno wpadnę na dogłębną lekturę, bo NZ to również jedno z moich podróżniczych marzeń.
-
Choć nie wiem czy jeszcze Cie lubię, bo przecież mozna było wziąć smyczusia do plecaka, to zasiadam i zaczynam chłonąć... Ale nie tak od razu...powolutku, pomalutku...
p.s. Od dawna wiadomo że NZ, nie pomylić z NFZ (!!!!) , jest dla mnie zdecydowanym podróżniczym nr.1!!! -
Przede wszystkim gratuluję konsekwencji w spełnianiu dziecięcych marzeń. Za sam ten fakt należy się największy plus i pozytyw.
To, co mnie urzeka w tej NZ, którą nam pokazujesz to właśnie błękit nieba i obłoki, kapitalnie uzupełniający wszystkie kadry Twojej relacji. Widać więc, że Maorysi (w moim odczuciu) zgrabnie sobie nazwali swój kawałek lądu.
Zakładam, że Twój zachwyt nad NZ doprowadzi do powrotu w te rejony, a wtedy..... zabieram się z Tobą - droga Pani Przewodnik.
No i oczywiście głuptaki rulez, jak mówi młodzież.
Gratuluję raz jeszcze podróży i relacji.
Rozumiem, że ciąg dalszy będzie już jutro.... ;) -
Pamietam jak w dziecinstwie Nowa Zelandia jawila mi sie jako kraina z innej planety gdy czytałem "Dzieci kapitana Granta" i "Chlopcy z Puhawai". Pozniej tesknie myslalem by choc raz tam postawic noge. Z czasem jakos moj zapal znacznie oslabl, ale pod wplywem Twojej relacji znów odżył. Uwielbiam dalekie podroze i opowiesci z nich, wiec zprzyjemnoscią sie oddalem i lekturze i ogladaniu Twoich pieknych zdjęć. Zaluje tylko, ze nie wstawilas ani jednego zdjecia z boom netting :-0)
Z ciekawosci jeszcze zapytam, ile czasu trwala Twoja podroz po NZ, odliczajac podroz tam i z powrotem i jaka to byla pora roku.