Ajax Loader Ładuję ...

My, czyli skład osobowy: Krzysiek, ja i moja koleżanka z pracy, Gabi.
Na początek wyjaśnię, o co chodzi z Wenezuelą.
Gabi chciała tam pojechać - bo wodospady, dżungla, dzicz. Stwierdziłam, że właściwie czemu nie, mam niespodziewany przypływ gotówki, a w końcu życie powinno składać się z realizowania marzeń, gdy tylko to możliwe. Dlatego też uciszyłam właściciela głosu szepczącego "zainwestuj", a dałam na full mądrego człeka wołającego: JEDŹ!
Wciągnęłam w temat Krzysia i wyszło, że jedziemy!
Nie będę wdawać się w perypetie związane z przygotowaniami, bo można by książkę napisać. Wystarczy powiedzieć, że 14 listopada 2008 siedziałam rano w pracy, ale myślami byłam już daleeeeeko. O północy mieliśmy wyruszyć busem do Berlina, skąd rano odlatywał samolot do Paryża, gdzie czekał na nas samolot do samiutkiego Caracas. Tam mieliśmy 2 godziny na przesiadkę i jeszcze tego samego dnia mieliśmy dolecieć na Margaritę, gdzie spodziewaliśmy się 8 dni sączenia drinków i przypalania słoniny.
Krzyś był w swoim biurze, Gabi - w delegacji. Mniej więcej o 10-tej otrzymałam SMSa, że nasz lot został odwołany i że Air France dziękuje za wyrozumiałość. Czym prędzej zadzwoniłam do biura Air France, gdzie flegmatyczny pan poinformował mnie, że "tak, lot został odwołany, bo jest strajk pracowników przez najbliższe 3 dni". Odwołany miał być tylko lot z Berlina do Paryża. Ten paryski miał duże szanse na realizację. Poprosiłam o znalezienie połączenia zastępczego i okazało się, że na ten dzień nie da rady, ale możemy lecieć w niedzielę. Zażądałam 5 minut na decyzję i czym prędzej wywołałam Gabi ze spotkania, a Krzysia z letargu przedwyjazdowego. Zdecydowaliśmy, że podejmiemy to wyzwanie i już po chwili wisiałam na telefonie z tym samym panem z Air France, który tym razem stwierdził, że... lot jest, ale miejsc nie ma! Ale powinny być wolne na lot poniedziałkowy.
Po krótkiej, acz burzliwej wymianie zdań (było już południe) okazało się, że są miejsca na lot w... środę.
Nie zdecydowaliśmy się na to rozwiązanie i stanęliśmy przed wyzwaniem dotarcia do Charles de Gaulle do sobotniego poranka. Oznaczało to kilkanaście godzin na powrót do domu, spakowanie się i teleportację.
Gabi szturmem wyleciała ze spotkania i wsiadła w pociąg do Poznania. Jednocześnie cała nasza trójka zaczęła atak frontalny na wszystkich możliwych kasjerów lotniczych, biura podróży i znajomych. Rozpatrywaliśmy wiele opcji, włącznie z TGV przez Brukselę, jednak najbardziej korzystnym rozwiązaniem okazało się skorzystanie z uprzejmości taty Gabi, który podrzucił nas w nocy do Dusseldorfu. Stamtąd samolotem dolecieliśmy do Paryża, gdzie po szaleńczej eskapadzie przez lotnisko wylądowaliśmy przy bramce lotu do Caracas. Tym, którzy nie byli na lotnisku Charles de Gaulle tłumaczę: ten kompleks to eksplozja upośledzonych wizji jakiegoś żabojada. To Linia Maginota broniąca podróżnych przed trafieniem we właściwą bramkę. To potwierdzenie, że Francuzi powinni zajmować się rogalikami, sztuką i winem.
Na bramce wcale nie było pewne, czy samolot odleci. Zastęp obsługi naziemnej i stewardess spoglądał po sobie i nie udzielał żadnych informacji.

W blogu zamieszczam kilka zdjęć. Jeśli chcecie więcej, zajrzyjcie na www.calanaprzod.net. Będziemy regularnie uzupełniać, obiecuję!

Uspokajam, że lot Paryż - Caracas doszedł do skutku. Opóźniony oczywiście.

I kiedy już myśleliśmy, że zaczęły się w końcu nasze wakacje, rzeczywistość uderzyła nas prosto w twarz.
Po wylądowaniu w Caracas rzuciliśmy się do taśmy z bagażem. Czekaliśmy 45 minut na nasze 3 plecaki. Tu muszę wyjaśnić, że Air France owinęła je w worki foliowe, by nie zniszczyły się zbytnio w podróży. Bezbłędnie jednak je rozpoznaliśmy (a przynajmniej tak nam się wydawało): mój był żółty, Gabrysi miał czerwony śpiworek, a Krzysia był czarny z zielonymi elementami, ale leżał przy naszych, więc nie mogliśmy go pomylić z innym.
W trakcie oczekiwania próbowaliśmy robić podejście do kolejnych części lotniska, jednak nikt nie mówił po angielsku. My po hiszpańsku - kilka słów; nie wystarczyło, by wytłumaczyć, że się spieszymy i chcielibyśmy zatrzymać samolot.
Ujrzawszy nasze plecaki, zgarnęliśmy je, przepuściliśmy przez rentgen i popędziliśmy do hali urzędniczej. Tam - horror: kilkanaście okienek, do każdego kilometrowa kolejka. Stanęliśmy w najkrótszej i stoimy. Coś nas tknęło - i słusznie. Kolejka była opisana przy okienku jako "tylko dla Wenezuelczyków". Zostało nam jakieś 40 minut do odlotu i mniej więcej 30 osób do stanowiska migracyjnego przed nami. W obliczu zagrożenia noclegiem na lotnisku dostaliśmy skrzydeł: Krzyś pilnował kolejki, zaś my podeszłyśmy do stanowiska ochrony i pokazałyśmy nasz bilet ze wskazaniem na godzinę wylotu. Panowie okazali się przytomni i skierowali nas do bramki dla inwalidów i dyplomatów (sic!), gdzie po krótkim oczekiwaniu otrzymaliśmy upragnione stempelki w paszportach. Zaczęliśmy kolejny dziki bieg, tym razem do terminalu krajowego. My z Gabi targałyśmy nasze bagaże podręczne oraz wszystkie 3 plecaki, a Krzyś wyrwał do przodu, by zdążyć przed zamknięciem bramki. Jak się potem okazało, było to jakieś 500 metrów betonowego korytarza z drzwiami otwieranymi tylko w jedną stronę. Po jakimś czasie dołączył się do nas jakiś mundurowy (!), który pomógł nam dźwigać plecaki, a ja wbiegłam na halę terminalu krajowego. Nigdzie nie widziałam Krzysia, za to ujrzałam okienko do check-inu na nasz lot liniami Aeropostal. Dotarłam do okienka i... bramka była od kilku minut zamknięta. Tłumaczyłam, że to wyjątkowa sytuacja, że mamy bilet, itepede. Po drugiej stronie był jednak mur niezrozumienia (dosłownie). W międzyczasie dołączyła Gabi i Krzyś, który stał w kolejce do okienka z biletami :) Jakiś przewodnik z sąsiedniej kolejki mówił po angielsku i potrafił wytłumaczyć pani z okienka, o co nam chodzi. Po krótkiej rozmowie jednak okazało się, że nie da się nic zrobić i że możemy lecieć kolejnym samolotem. Odeszliśmy od okienka i wpadliśmy w macki interesującej grupki facetów. Był wśród nich mundurowy dźwigający wcześniej nasze plecaki, który okazał się być bagażowym. Tak, u nich bagażowi noszą mundury z pagonami :)
Była to lokalna grupa cwaniaków. Zaoferowali nam czarnorynkową wymianę dolarów na boliwary. Tu należy się wyjaśnienie: do Wenezueli leci się z rulonikiem dolarów amerykańskich, chociaż USA traktowane jest przez prezydenta Wenezueli jak chłopiec do bicia. Rulonik można wymienić w kantorze po oficjalnym kursie (wówczas 1$ równał się mniej więcej 2 Bf), lub gdziekolwiek po mniej oficjalnym kursie (wówczas około 1:4). To gdziekolwiek to np. lotnisko. Podobno jest to najmniej opłacalne miejsce, jednak po krótkich negocjacjach ugraliśmy kurs, który nas zadowolił. Nielegalnej wymiany dokonaliśmy prawie pod okienkiem linii lotniczych - to chyba cud, że nikt nas nie zgarnął.
Gdy nasi "przyjaciele" dowiedzieli się, że potrzebujemy dostać się na Margaritę, zaoferowali nam pomoc. Mieli mianowicie zdobyć dla nas bilety na wieczorny lot, za łączną cenę 400$. W tym celu mieliśmy poczekać na lotnisku do godziny 19-tej i udać się z nimi do restauracji, w której mieliśmy odebrać bilety i zapłacić. Brzmi jak film szpiegowski klasy Z? Ostrzeżono nas, byśmy nie próbowali kupić biletów w kasie na własną rękę, gdyż dawno ich już nie ma! Szef cwaniaków, korzystając z naszego zakręcenia (czy jesteśmy w ukrytej kamerze?) wziął od nas paszporty, by spisać dane do biletów. Już szedł z nimi przez halę w bliżej nieokreślonym kierunku, już witał się z gąską, gdy ocknęliśmy się i zażądaliśmy ich z powrotem. Spisaliśmy niezbędne dane na kartce i przekazaliśmy koledze szefa.
Usadowiliśmy się w zacisznym kąciku z perspektywą 2-godzinnego oczekiwania. Pan cwaniak krążył po lotnisku i co 5 minut podchodził do nas, mówiąc, że wszystko jest OK. Muszę przyznać, że był miły; kupił nam nawet imperialistyczną coca-colę.
Nudziliśmy się trochę, postanowiliśmy więc rozpakować nasze plecaki z worków foliowych. Trochę żartowaliśmy, że to pewnie nie nasze plecaki, bo, prawdę mówiąc, spod worków niewiele było widać.
Rozpakowaliśmy żółty plecak. Rozpakowaliśmy plecak ze śpiworkiem. Po czym rozpakowaliśmy plecak czarno-zielony i okazało się, że to nie Krzysia, tylko jakiegoś żabojada, Vincenta Pacheu.
Bum! To co się zdarzyło potem, to sen pijanego zająca:
Krzyś pobiegł do terminala międzynarodowego z nowoodkrytym cudzym bagażem (500 metrów). Drzwi otwierane tylko w jedną stronę, przy drzwiach wojskowy z kałachem. Wywołał małą aferę (włącznie z tym, że wojskowy uruchomił rentgen bagażu w drugą stronę - cud, że pan Vincent nie przewoził dragów ani zwierzątek), dzięki której dostał się na halę przylotów. Niestety na stanowisku Air France nikogo już nie było. Okazało się, że przychodzą tylko raz dziennie, by przyjąć i odprawić jeden samolot i będą dopiero jutro koło południa.
My w tym czasie złapałyśmy naszego cwaniaka i odwołałyśmy akcję wygryzania biletów. Nie był zadowolony. Zwiedziłyśmy także okienko z informacją, gdzie pani łamanym angielskim zapewniła nas, że wywoła Vincenta Pacheu przez megafon. Zakładałyśmy bowiem, że on z kolei ma plecak Krzysia. Właściwie nie wiemy, skąd to założenie. Poskutkowało jednak - do informacji zgłosił się taksiarz, który wiózł rodzinę Pacheu do Caracas. Mieliśmy nadzieję, że może pojawią się na lotnisku jutro.
W międzyczasie wrócił Krzyś z informacją, że i tak musimy wrócić na lotnisko następnego dnia. Musieliśmy więc znaleźć szybko nocleg :) Wywnioskowaliśmy, że nasi lotniskowi przyjaciele mogliby nam w nocy zrobić jakieś kuku. To za tę colę :)
Gabi poszła do okienka informacji turystycznej, gdzie spotkała parę Australijczyków, także szukających noclegu. Po krótkiej rozmowie okazało się, że śpimy razem w 5-osobowym pokoju w hotelu niedaleko lotniska.
Chcieliśmy jeszcze kupić bilety na Margaritę na dzień następny. W okienku poinformowano nas jednak, że bilety na jutro mamy kupować... jutro.

Cóż było robić, udaliśmy się do hotelu. Był to przyjemny budyneczek z wielką kratą przed wejściem ("bo tu wysoka przestępczość"). Zdołaliśmy jeszcze z Krzysiem wyjść w celu zakupienia kilku procentów. Pierwsze wrażenie to straszliwy syf na chodnikach. Wenezuela przywitała nas dusznym, wilgotnym powietrzem pełnym różnorakich zapachów. Wszystko wydawało się tak różne od znanego nam polskiego podwórka, że byliśmy w szoku.
Do sklepu z alkoholami trafiliśmy na początku od tyłu. Szybko okazało się, że w Wenezueli sklepy z piwskiem to jednocześnie lokalne bary.
Reszta wieczoru to wymiana doświadczeń, bąbelki i upragniony prysznic. I tylko gdzieś z tyłu głowy kołatała się myśl: w zaginionym plecaku mamy całe nasze zapasy tabletek antymalarycznych... 

Wczesna pobudka. Pocieszyliśmy się myślą, że Vincent Pacheu na pewno ma Malarone. Miał jedną paczkę i chusteczki w zewnętrznej kieszeni. Do środka plecaka nie zajrzeliśmy, ale mieliśmy już wizję wykorzystania jego slipków i T-shirtów. Krótkie pożegnanie z Aussies i już docieramy na lotnisko. Przede wszystkim kupujemy bilety na 14:30 - tym razem samolot nam nie ucieknie!
Unikając znajomych gęb, przechodzimy na terminal międzynarodowy. Spacer na świeżym powietrzu, by uniknąć konieczności spotkania z kałachem w betonowym bunkrze :)
Sadowimy się w knajpie i postanawiamy zjeść śniadanie. Jakiś ohydny placek empanada ze średnio świeżym kurczakiem nie zamroczył nas na szczęście. Ruszamy w ratalne obchody lotniska. Na stanowisku Air France pustka. W informacji turystycznej pustka (w głowie obsługujących). Wiele życzliwych osób pracujących na lotnisku i kilku policjantów przyglądających się nam podejrzliwie. Plecaka nie widać.
Z którejś z kolejnych wypraw Krzyś wraca z informacją, że w okienku Air France zanotował ruch. Flegmatyczny pracownik zapytał, dlaczego Krzyś ma nie swój bagaż, kazał mu przejść przez wagę do bagażu, po czym poprowadził go korytarzami do kolejnego melepety, który stwierdził tylko: Rut? Taaaak, jest bagaż. Usłyszawszy radosne wieści, popędziłam z Krzysiem do stanowiska i okazało się, że rzeczywiście JEST! Po jakichś 10 minutach mieliśmy już nasz bagaż!
Poszliśmy na terminal krajowy i, starannie unikając kontaktu wzrokowego z wieloma lotniskowymi cwaniakami, ustawiliśmy się do check-inu. Chcieliśmy tylko zdać nasze wielkie plecaki, ale spotkała nas kolejna niespodzianka. Możemy do Porlamar (lotnisko na Margaricie) polecieć wcześniej, samolotem o 12:50! Krótkie spojrzenie na tablicę odlotów: ale przecież nie ma takiego samolotu! Pani w okienku: ależ jest! Wydrukowała nam karty pokładowe i kazała iść do bramki nr 5, ale "słuchać komunikatów, bo bramka może się zmienić".
Poszliśmy po schodkach w dół i dołączyliśmy do sporej grupy lokalsów. Czekaliśmy na samolot i słuchaliśmy komunikatów. Po jakimś czasie para siedząca koło nas zaczęła coś do nas mówić. Ke?
Zanim zauważyliśmy, ludzi zebrał się niezły tłum. I byli coraz bardziej zdenerwowani. Znaleźliśmy anglojęzycznego przewodnika, który dzień wcześniej pomógł nam przy okienku ("O! Wy tu ciągle jesteście?), i który uświadomił nas, że:
- samolot nie przyleci, a przynajmniej nie wiadomo.
- Aeropostal to kiepskie linie, bo często się psują. Ale właściwie wszystkie lokalne linie są kiepskie.
- nie mogą znaleźć przedstawiciela linii i szukają go w całym budynku.

No słodko!

Zaczęło do nas docierać, że samolotu o 12:50 rzeczywiście nie ma, a miał to być opóźniony lot z 11-tej :) W międzyczasie na bramce zaczęli się zbierać pasażerowie na kolejny lot w tym samym kierunku. Po dłuższym czasie znalazł się pracownik Aeropostal. Przyniósł nam colę i lód. Został otoczony przez tłum zirytowanych lokalsów, a oni potrafią się irytować! Ktoś się nad nami zlitował i wytłumaczył, że samolot się zepsuł i że go naprawiają w hangarze. Ciarki mnie przeszły...
Atmosfera z czasem ulegała jeszcze większemu podgrzaniu. W pewnej chwili zorientowałam się, że stoimy razem z Wenezuelczykami, wznosimy bojowo pięści w górę i coś wykrzykujemy. Po kolejnej chwili zorientowałam się, że część tłumu migruje na górę. To my za nimi! Doszliśmy do innej bramki i... zrobiliśmy demonstrację. Okazało się, że do tej bramki przyleciał samolot Aeropostal, który miał lecieć do innego miasta, Puerto Ordaz. No więc krzyczeliśmy wraz z innymi: Puerto Ordaz NO! Porlamar SI! Chcielismy przejąć samolot, by poleciał tam, gdzie my chcemy. To się nazywa demokracja. Lokalsi chyba złapali do nas trochę szacunku :)
I wyobraźcie sobie, że w wyniku naszego strajku przyszedł pracownik Aeropostal i powiedział, że ten samolot nie może polecieć do Porlamar bo... jest za mały. Ale postarają się znaleźć inne i mamy wracać na naszą bramkę.
Po drodze zrobiliśmy jeszcze małą wrzawę na innej bramce, gdzie też stał samolot Aeropostal.
I tak staliśmy na bramce, zrobił się mały ścisk, ale twardo się nie dawaliśmy. Choćby się waliło i paliło, polecimy na Margaritę! W pewnym momencie byliśmy już best friends z kilkoma tambylcami.
Nagle znalazł się samolot! Ba - znalazły się 4 samoloty Aeropostal! Nastąpiła szybka odprawa, polegająca na tym, że przepchnęliśmy się przez tłum i popędziliśmy po płycie lotniska w stronę samolotu. Weszliśmy po schodkach, jeszcze tylko szybkie pytanie do pilota: Porlamar? Si, Porlamar! I siedzimy. I lecimy! I trzęsie, jakby każda śrubka leciała osobno. Może to ten zepsuty egzemplarz?

Lądowanie w Porlamar było wzruszające. Po kilkudziesięciu godzinach stresu, kilku colach, znajomości z lufą AK-47, kilku kilometrach biegu, dwóch demonstracjach i jednej empanadzie, byliśmy na miejscu!
"Nasi" Wenezuelczycy - ziomale ze strajku samolotowego wyściskali nas na pożegnanie. Zaprosili nas do restauracji, którą prowadzą w Porlamar. "Nasi dzielni Polacy!". Moja czapeczka z flagą Australii była nie na miejscu :)
Po krótkim rozeznaniu cenowym wsiedliśmy do taksówki, która za 70 Bf zawiozła nas na drugi koniec wyspy do hotelu. Liznęliśmy nieco miejscowych obyczajów drogowych - w końcu chcieliśmy wypożyczyć auto i pojeździć. Jeździ się tam głównie bez świateł, za to z pełną galerią wieśtuningowych gadżetów. Pierwszeństwo ma ten, kto jedzie szybciej. Więcej zwyczajów - w dalszej części opowieści.
Do hotelu dotarliśmy bez przygód. Recepcjonista spojrzał na vouchery, rozjaśnił buzię, poleciał na zaplecze i po chwili pojawił się z plikiem papierów. "No show, no show!" - zawołał radośnie i nie było po co się dalej tłumaczyć: że strajk, spóźnienie, nie ten bagaż, cwaniacy, nocleg za kratkami, demonstracje mające na celu porwanie samolotu...
Wylądowaliśmy w pokoju hotelowym. I życie wydało się takie proste. :)
Margarita jest rajem hotelarskim. Jest tu wiele kurortów znanych sieci, goszczących tysiace bladych Europejczyków i Amerykanów.
Wyspa ma jednak do zaoferowania o wiele więcej, niż tylko leżenie plackiem przy basenie. Na szczęście.

Wylatywaliśmy z Europy listopadowej, pogrążonej we mgle, deszczu i strajku pilotów. Byliśmy przemęczeni pracą i pogodą i marzyliśmy o wiaderku słońca. Po perypetiach opisanych wcześniej marzyliśmy o porządnych leżakach, drinku z palemką i chwili nicnierobienia.
Nicnierobienie zajęło nam większą część pierwszego dnia wakacji. Ten dzień był tak bezproblemowy, że aż nienormalny :)
Pokój hotelowy to nic oryginalnego. Trzy łóżka, łazienka i szafy. Sam hotel niewielki, oddzielony od sąsiedniego murem z drutem kolczastym (!). Białe budynki, 2 baseny, dwie jadłodajnie, recepcja, sala rekreacyjna i trochę krzaków. Bardzo nam się podobał i niniejszym możemy gorąco polecić hotel Le Flamboyant przy Playa El Agua.
Nie działo się nic ciekawego. Dzień zaczęliśmy od pysznych croissantów i wycieczki na plażę. Hotel stał prawie przy samej plaży Playa El Agua, trzeba było tylko przejść przez ulicę. Po krótkim pobycie zrozumieliśmy, dlaczego na plaży leżało tak niewiele osób, a większość gości tłoczyła się przy hotelowym basenie. Na plaży co 2 minuty podchodził do nas ktoś, chcący sprzedać nam: okulary, buty, paciorki, klapki, pareo, kapelusz, masaż, i od nowa.
Krzyś poszedł na spacer z aparatem, my nawiązałyśmy znajomość z miłym paciorkowcem, yyyy to jest z chłopakiem, który robił bransoletki z koralików :)
Tego dnia wybraliśmy się także na wieczorny spacer wzdłuż plaży. Doszliśmy do miejsca, w którym plaża się kończy, z morza wystawały kawałki skał, z piasku wynurzały się malutkie kraby. Przepięknie, dziko i prawie nikogo poza nami. Z dala od zgiełku hoteli dla gringos.
Noc zapada szybko - o godzinie 19tej jest już ciemno. Za to rano wstaje się dość wcześnie, w okolicach siódmej - ósmej, bo słońce świeci już od szóstej i nie da się spać.
 
  • Margarita - polowanie
  • Isla Margarita - Playa El Agua
Tego dnia rano zajęliśmy leżaki przy basenie, by spokojnie poleżeć i poczytać książki. Prowadziliśmy również obserwację gości hotelowych. Ciekawa grupka biwakowała obok nas na leżakach: grupa Brytyjczyków w rozmiarach hmmmm rubensowskich. Jedna para miała dziecko, które już dawno powinno chodzić. Jak się potem okazało, to, że jeździ w wózku dziecięcym to kwestia lenistwa rodziców, którzy nie mieli ani ochoty, ani kondycji, by nauczyć dziecko chodzić. Wystarczyło kilka dni z jakąś ciocią, by dziecko zaczęło przejawiać oznaki samodzielności.
Inną ciekawą postacią w tej grupie była nastolatka, która wymyśliła sobie, że doskonałym sposobem na relaks gości jest walenie piankową rurką o powierzchnię wody, chlapiąc przy okazji innych gości. Odgłos każdego uderzenia to jakby ktoś walił mi kijem prosto w głowę. Niestety uwagi nie skutkowały i pod koniec miałam ochotę przytrzymać jej łeb pod powierzchnią wody.
Pozbywałam się za to przy nich kompleksów. Przy wadze lekko licząc 150 kg brytyjskie dziewczyny paradowały w bikini podczas, gdy ja, o połowę lżejsza, zakrywałam się czym się dało. Bez żadnego skrępowania jadły porcje trzykrotnie większe od mojej. W hotelu mieliśmy wszyscy wyżywienie all inclusive, jednak nieraz widzieliśmy, jak stadko naszych ulubionych gości kupowało sobie dodatkowo chipsy czy pizzę.
My za to urządziliśmy sobie degustację drinków :)
Pod koniec dnia zrobiliśmy rozeznanie w ofercie przydrożnych stoisk turystycznych. Bardzo chcieliśmy zobaczyć przepiękne Los Roques, jednak cena (jednodniowa wycieczka kosztowała kilkaset złotych od osoby) skutecznie nas odstraszyła.
Dla osób chcących urozmaicić sobie wakacje, Margarita ma dużo do zaoferowania: od wycieczek konnych, przez nurkowanie przy sąsiednich wysepkach, aż po zwiedzanie wyspy terenówką. Ceny są również zróżnicowane.
Postanowiliśmy zorganizować sobie całkowicie samodzielną wyprawę: wypożyczyć auto i zwiedzić najpiękniejsze miejsca na wyspie. Obok naszego hotelu znaleźliśmy budę z wypożyczalnią Thrifty. Właściwie celniejszym określeniem byłoby: stanowisko myśliwskie, gdyż siedziba wypożyczalni mieściła się w budzie stojącej na wysokich palach, do której wchodziło się po stromych schodach. Niedaleko była jeszcze całkowicie lokalna wypożyczalnia, jednak była nieczynna i dlatego zdaliśmy się na opiekę korporacji.
Wydaje Wam się, że z sieciami wypożyczalni to jak z McDonald's? Buła wszędzie smakuje tak samo? Nic bardziej błędnego. Lokalny oddział Thrifty działał całkowicie według zasad wenezuelskich: a) maniana, b) turysta to zło konieczne, a gringo w szczególności, c) "ale o co chodzi?"
Na początku zrobili na nas kapitalne wrażenie: w pełni profesjonalne biuro, bezproblemowa rezerwacja. Wybraliśmy najtańsze autko - Toyotę Yaris w cenie 152,64 Bf. Mieliśmy zgłosić się po auto o godzinie 8:00 dnia następnego. Wróciliśmy do hotelu i kontynuowaliśmy nicnierobienie.
  • Niebo nad basenem :) Isla Margarita
  • Ulica oddzielająca hotel od morza - Isla Margarita
  • Hotel Flamboyant - Isla Margarita
  • Playa El Agua - Isla Margarita
  • Isla Margarita
  • Playa El Agua - Isla Margarita
  • Jacuzzi w hotelu Flamboyant - a co :)
Wstajemy wcześniej, na śniadaniu jesteśmy pierwsi. Zwarci i gotowi do drogi udajemy się do stanowiska myśliwskiego w celu odbioru samochodu. Dalsze losy:
8.20 Lokal zamknięty
8.40 przyszła pani - przyjechała Matizem
8.50 przyjechał pan Nissanem Sentra.
9.00 Rozpoczęła się procedura zbierania danych.

Na wstępie Krzyś obdarował panią swoim paszportem, prawem jazdy krajowym, międzynarodowym oraz kartą kredytową. Po dokładnych oględzinach wszystkich stron paszportu pani zamyśliła się dłużej nad dwoma wersjami prawa jazdy. W chwili przebłysku zapytała,czy to i to, to to samo? Oczywiście po hiszpańsku i w dość szybkim tempie. "No hablo ingles". Po krótkiej wymianie machania rękoma zachowała sobie krajowe. Ilość klepnięć w klawiaturę była nieproporcjonalnie mała w stosunku do ilości słów wypowiedzianych do jej kolegi. Do tego kilka telefonów, m.in. poinformowała innego klienta, że jego auto miało wypadek i musi poczekać do 10.00. Podpis na wekslach, skan dokumentów i kluczyki są już bliżej. Ale to nie koniec formalności. Oprócz podpisu Krzyś musiał też złożyć... odcisk swojego palca! To taka lokalna wersja podpisu elektronicznego. Zapytaliśmy panią, do której możemy oddać auto tego samego dnia. Okazuje się, że do 19, czyli do czasu zamknięcia biura. Godzina 19-ta to jednak teoretycznie (znaczące spojrzenie i przewrócenie oczami), na pewno auto można oddać do 16-tej. Ciekawe podejście do czasu pracy.
O godzinie 10.13 wydano nam auto. Oczywiście nie było Yarisa, tylko Nissan Sentra. Miły pan, który zabawiał panią rozmową podczas procedury wypełniania danych, zaprezentował nam samochód: tu jest koło zapasowe, tu jest lewarek a tu kluczyki. Auto miało automatyczną skrzynię biegów, poprosiliśmy więc o krótki instruktaż, z czystej ciekawości, jak on bedzie wyglądał. Pan rękoma pokazywał, w którą stronę jedzie auto na której literce i tyle. Szkoda, że zapomniał powiedzieć, jak się wyjmuje kluczyk ze stacyjki.
Plan podróży był następujący: stolica - La Asuncion z twierdzą, El Valle, laguna La Restinga, plaża Punta Arenas, Porlamar, rybackie miasteczko Juan Griego i powrót.
Ruszyliśmy w końcu w trasę. Byliśmy oszołomieni bogactwem wrażeń: zaciekawieni ludzie, martwa świnia z czarną sierścią leżąca na poboczu i posypana białym proszkiem, wszędzie plakaty wyborcze. Zgniłe liście palmowe i śmieci walające się wszędzie. Mnóstwo amerykańskich krążowników szos z lat 70-tych, przeżywających piątą młodość.
Dojechaliśmy do stolicy Margarity. Asuncion to niewielkie miasteczko, które było w tamtym dniu pełne ludzi. Gdy w końcu znaleźliśmy boczną uliczkę, w której mogliśmy się zaparkować, nastąpiła konsternacja: jak wyjąć klucz ze stacyjki? Próbowaliśmy dobry kwadrans i mieliśmy wizję powrotu do stanowiska myśliwskiego. Postanowiliśmy zadzwonić i najpierw skonsultować temat. Przemiły chłopak w przydrożnym sklepie, którego poprosiłyśmy o kartę do telefonu, zajrzał do auta i po kilku sekundach wyjął kluczyki. Okazało się (o czym nie wiedzieliśmy), że za stacyjką jest guziczek, który zwalnia kluczyki. Przy okazji dowiedzieliśmy się, jak dojechać do twierdzy Castillo de Santa Rosa.

Twierdza okazała się malutkim fortem, za to ładnie zachowanym, do którego wstęp był gratis, a w zasadzie co łaska. Z twierdzy rozciągał się przepiękny widok na okoliczne wzgórza, morze i miasteczko w dolinie. Widok psują niestety hotele i maszty GSM. Jeszcze tylko zdjęcie w celi i ruszamy dalej do miejscowości El Valle, która jest lokalną Częstochową. Do miasteczka może być trudno trafić, gdyż lokalsi na każdym drogowskazie inaczej je nazywają: El Valle, Espiritu Santo, i tak dalej. W bazylice znajduje się cudowna figurka Matki Boskiej, do której wielu Wenezuelczyków pielgrzymuje; był tam także Jan Paweł II. Kościół zbudowany jest w stylu kolonialnym, karaibskim i jest przepiękną budowlą w pastelowych kolorach, koło której znajduje się targ z typowymi pamiątkami. Obok jest także muzeum, w którym przechowywane są rozmaite dary wotywne.

Przeżyliśmy nasz własny, prywatny cud. Krzyś wszedł do kościoła z bólem kręgosłupa (przypuszczalnie wynikającym ze zmian ciepło - klima - ciepło). Po krótkim odpoczynku w chłodzie kościoła wyszedł cały, zdrowy i bez bólu. Czy powinniśmy to zgłosić?
Następnie udaliśmy się w stronę laguny La Restinga. Jest ona wspaniałym dowodem na to, że Margarita wyglądała kiedyś zupełnie inaczej. Wyobraźcie sobie dwa kawałki wyspy, które spotykają sie na Morzu Karaibskim i łączą. La Restinga jest właśnie śladem owego połączenia. Aż do dzisiaj można poczuć różnicę - druga część Margarity (półwysep Macanao) ma inny klimat, niż "nasza", bardziej cywilizowana część wyspy. Jest bardziej sucho i gorąco, drogi są znacznie bardziej dziurawe, zaludnienie mniejsze.
Odległości na Margaricie nie są zbyt wielkie, szybko docieramy więc do laguny. Udajemy się w stronę przystani i analizujemy ceny. Zdecydowaliśmy się na godzinny rejs, co miało kosztować 100 boliwarów. Trochę dużo, ale trudno. Kiedy tak staliśmy na przystani i głupio wyglądaliśmy, podszedł do nas chłopak z pytaniem, ile osób jest w naszej grupie. Zaprowadził nas do łodzi. Upewniliśmy się, co do ceny (zawsze trzeba to robić) i wpakowaliśmy się na łódkę prowadzoną przez Rafaela. Okazało się, ku naszej uciesze, że jesteśmy jedynymi pasażerami tej łódki. Rafael zafundował nam wyścig z inną łodzią przez jezioro, po czym rozpoczęło się powolne penetrowanie zatoczek. Wszystkie kanały są nazwane - ich nazwy mają coś wspólnego z miłością: kanał pocałunków, kanał kochanków, pełna romantyka. Dużo rozgwiazd w płytkiej wodzie, pelikanów pozujących na drzewach oraz małży dopełnia piekna laguny. Widoki są oszałamiające: zielone drzewa namorzynowe chylą się do wody i przekształcają swe gałęzie w korzenie czerpiące wodę, w ten sposób zarastając kanały. Nowe drzewa wyrastają bezpośrednio na zeschłych konarach. Oglądaliśmy stare korzenie porośnięte skorupiakami, łowiliśmy kraby i rozgwiazdy, podglądaliśmy zwierzęta. Naprawdę piękne miejsce i gorąco polecamy tym, którzy nie chcą tylko smażyć szynki na słońcu. Tutejsza fauna przyzwyczajona jest do ryku silników (niestety) i smrodu spalin. Lagunę można zwiedzać motorówką lub kajakiem. Można do odpoczywających ptaków podpłynąć na odległość kilku metrów. Pod koniec popłynęłiśmy na plażę przy lagunie: sami lokalsi, dużo stoisk z duperelami, na ogół z muszli. Plaża jak każda inna tyle, że dużo jest na niej muszelek. Wygląda wręcz, jakby je ktoś tam specjalnie rozrzucił. Naszym planem nie było jednak wylegiwanie się na plaży w La Restinga, gdyż mieliśmy w planach rzekomo najsłynniejszą plażę Margarity - Punta Arenas. Po 10 minutach wróciliśmy więc do łódki. Ostatni speed przez jezioro, honorowa runda pod mostem, wypłynięcie na moment w stronę otwartego morza i wracamy do przystani. Wykładamy grzecznie po 100 Bf od łebka i tu niespodzianka: koszt 100 Bf dotyczy całej łódki, nie jednej osoby.
Rafael oddał nam nadwyżkę. Zaskoczeni uczciwością, nie mieliśmy nawet jak dać mu napiwku - operowaliśmy tylko samymi banknotami o dużych nominałach. Tu ważna informacja - nie wiadomo, dlaczego, ale w Wenezueli mało kto chce wymieniać pieniądze na drobne, zarówno na lotnisku, jak i w sklepach.
Ruszamy dalej, w kierunku Punta Arenas. Opuszczając park narodowy mieliśmy okazję zaobserwować, jak tutejsi policjanci, po zęby uzbrojeni w broń maszynową, rewidują jakichś turystów, dokładnie przeglądając auto z wypożyczalni. Taki lokalny folklor.

Pomiędzy lewą, a prawą częścią Margarity jest śpiący posterunek policji. Śpiący - bo jedyny policjant, który tam siedział, nie wyglądał, jakby był w stanie coś zrobić konstruktywnego. W międzyczasie droga przestała być "główna" - i tu uwaga, by za bardzo się nie zrelaksować. Dziura w drodze może zaatakować znienacka. Nie będzie to jakaś tam nierówność a dziura w sam raz dla dużego auta terenowego. 80 km/h, czasem slalom, czasem stop, ale docieramy w końcu do Punta Arenas. Jeżeli droga do tego sławnego miejsca była kiepska, to w Punta Arenas jest już fatalna. Widok z auta wyglądał następująco: przed nami coś, co kiedyś było asfaltem, po lewej plaża, po prawej syf. I to syf pierwszej kategorii - prawie Neapol podczas strajku śmieciarzy. Rozkładające się śmieci, porozrzucane worki i wataha psów usiłująca coś w nich znaleźć. Zaparkowaliśmy pod solidnie wyglądającym budynkiem restauracji. Rzut oka na plażę i stwierdzamy, że nawet aparatu szkoda wyciągać. Jestem jednak w stanie zrozumieć czar tego miejsca - spokój, fale zupełnie inne, niż na wschodzie wyspy - szerokie, łagodne, powierzchnia wody niemal płaska. Na pewno jedno z najlepszych miejsc na wyspie na podziwianie zachodu słońca.
Wracamy drogą którą przyjechaliśmy, bo chcemy wjechać do poznanych w samolocie znajomych z Porlamar (samo się nam na usta ciśnie hasło: "Puerto Ordaz NO, Porlamar SI!"), a potem zdążyć na zachód słońca do Juan Griego. Do Porlamar jakoś dojechaliśmy i chyba trafiliśmy w sam środek tutejszych slumsów. Na szczęście mamy mapę, trafiamy jednak w sam środek korka. Wąskimi uliczkami przeciskają się dziesiątki samochodów i autobusów, żaden z nich nie jest oznaczony.
Wydostajemy się z dziwnej dzielnicy i docieramy do Avenida Simon Bolivar, na której gdzieś jest restauracja znajomków z samolotu. Odnajdujemy ją. Właściciele poznają nas i generalnie robi się mała impreza. Podobno dzień wcześniej też mieli imprezę i opowiadali o naszych przygodach. Jesteśmy sławni :) Po wszystkim okazało się, że sława nie uprawnia nas jednak do zniżki w tej dość drogiej restauracji. Zostawiamy w niej "zarobione" w La Restinga 200 BF. Nie ma co narzekać. Jedzenie było wyśmienite, podana ryba godna polecenia, niemniej myślę ciepło o Rafaelu. Jeśli zawitamy na Margaritę ponownie, na pewno zarezerwuję dodatkowe pieniądze na specjalny napiwek.

Jedziemy do Juan Griego. Tamtejszy fort to kolejne dobre miejsce na podziwianie zachodu słońca. Małe niezrozumienie oznaczeń na drodze powoduje, że jedziemy naokoło, za to ekspresową, a nie przez góry. Po drodze orientujemy się, że pogoda raczej uniemożliwi nam oglądanie zachodu słońca. Dojeżdżamy jednak do Juan Griego z nadzieją, że przynajmniej obejrzymy twierdzę. Niestety robi się ciemno. Co to oznacza? To oznacza że twierdza wyparowała, nie ma, nie było i do rana pewnie nie będzie. To znaczy może i sobie gdzieś tam stoi, ale nie wiadomo jak do niej dojechać. Co gorsza, każda próba znalezienia jakiegoś znaku czy informacji kończy się powrotem na to samo skrzyżowanie. Po piątej próbie poddajemy się - nie szukamy twierdzy, jedziemy do domu. Przynajmniej chcielibyśmy, gdyż podobnie jak w przypadku zaginionej twierdzy, odszukanie drogi wyjazdu z Hulio Bulio (tak w chwili desperacji Krzyś nazwał Juan Griego) prowadzi zawsze na to samo, co wcześniej skrzyżowanie. Każdy mieszkaniec, którego pytamy o drogę, wskazuje nam inny kierunek. Domyślamy się, że odpowiadają z grzeczności, nie zawsze wiedząc, w którą stronę powinniśmy jechać. Nie wypada jednak powiedzieć "nie wiem", wymyślają więc na poczekaniu kierunki.
Załamka.

Mamy nowy plan: wybieramy jedną z dostępnych dróg, z rozsądku i resztek orientacji w terenie wynika, że powinna to być ta właściwa. Pięć minut później z ulgą stwierdzamy, że udało się opuścić Hulio Bulio, tylko że nie wiemy, czy we właściwym kierunku. Dobrze, że jadąc pierwszego dnia taksówką Krzyś siedział z przodu i zapoznał się z terenem podczas, gdy my z tyłu zostawałyśmy fankami lokalnego amanta - Jerry'ego Rivery (wymawianego jako "Jarri", nie "Dżerry").
Na tej szerokości geograficznej szybko robi się ciemno. Wszyscy ostrzegali nas, by w Wenezueli nie jeździć po ciemku. Nie mamy jednak wyboru i z duszą na ramieniu dążymy do Playa El Agua. Na drodze pojawiają się od czasu do czasu nocne zjawy - nieoznakowane, nieoświetlone pojazdy. Czasem za światła robią oczy kierowcy, czasem dwie małe diody (żeby było weselej - niebieskie). Jak się w aucie jadącym z przeciwka pali choć jedna lampa, to sukces. Odległość nie jest wielka, dotarcie do hotelu zajęło nam jednak dobrą godzinę. Ogólnie na trasie głównej oznaczenia są czytelne, informacja o miejscach do zawracania, wyraźne tablice dosyć często rozmieszczone. W ciekawy sposób jest rozwiązana kwestia zawracania. Nie ma mostów. Na przykładzie drogi z El Valle: trasa raczej ekspresowa, bo dwa pasy w jedną stronę oddzielone szerokim pasem zieleni. Co kilka kilometrów drogi się trochę rozchodzą na boki, z lewej strony powstaje trzeci pas ruchu, który zawraca i dołącza się do lewego pasa ruchu w przeciwnym kierunku jazdy. Na szczęście jest na tyle długi, by móc się wepchnąć na właściwy tor jazdy. A że wszyscy tu jeżdżą tak, jak jeżdżą, to mamy czasem 4 auta na 2 pasach. Czasem także motor jako gratis pomiędzy nimi.

Dojechaliśmy do hotelu. Jak można się było spodziewać, biuro było już zamknięte, zgadujemy że od dawna. Pozostało nam tylko zaparkować na parkingu hotelowym. Wjazd na szczęście był za okazaniem bransoletki.
  • Wypożyczamy samochód - Isla Margarita
  • Okolice Asuncion - Isla Margarita
  • Isla Margarita z fortu
  • armatki :) Isla Margarita
  • Fort Santa Rosa - Isla Margarita
  • Fort Santa Rosa - Isla Margarita
  • Dżungla na Margaricie
  • Pomnik Simona Bolivara w El Valle
  • Laguna La Restinga - Isla Margarita
  • El Valle - Isla Margarita
  • Laguna La Restinga - Isla Margarita
  • Laguna La Restinga - Isla Margarita
  • Laguna La Restinga - Isla Margarita
  • Laguna La Restinga - Isla Margarita
  • La Restinga - Isla Margarita
  • La Restinga - Isla Margarita
  • La Restinga - Isla Margarita
  • La Restinga - Isla Margarita
  • La Restinga - Isla Margarita
  • La Restinga - Isla Margarita
W dalszym ciągu nic nie robiliśmy. Chodziliśmy na spacery (piękne skały na drugim końcu plaży), czytaliśmy książki, graliśmy w bingo w hotelu, wypisywaliśmy pocztówki, obserwowaliśmy gości hotelowych i zacieśnialiśmy więzy z częścią z nich, namiętnie grając w piłkę na basenie. Jednym słowem – przygotowywaliśmy się fizycznie i psychicznie na dalszą część podróży.
Jedną z poznanych osób była pewna Brytyjka, której opowiedzieliśmy co nieco o naszych przygodach z Air France. Zrozumiała to w sposób następujący i nie daliśmy rady wyprowadzić jej z błędu: z Polski nie ma bezpośrednich połączeń na Margaritę. Nie znają pojęcia czarteru oraz wycieczki wykupywanej na gotowo w biurze podróży, tj. przelot i pobyt. Musieli męczyć się z tyloma przesiadkami, by tu dotrzeć. Na dodatek stać ich, by byczyć się w hotelu tylko przez tydzień, potem z plecakami ruszają dalej. Biedni... Konkluzją było stwierdzenie: następnym razem przylećcie do Wielkiej Brytanii, od nas bezpośrednio dolecicie na Margaritę i wykupicie wycieczkę ze wszystkimi luksusami :)
Gabrysia została na basenie, my postanowiliśmy skorzystać z jednej z kafejek internetowych przy plaży i skontaktować się ze światem.
Nie wspomniałam wcześniej, w jaki sposób kupiliśmy przelot na trasie Caracas – Porlamar – Caracas. Otóż zrobienie tego z Europy było mocno utrudnione. Nie zdziwcie się, jeśli w międzynarodowych systemach rezerwacyjnych kasjer lotniczy zobaczy dane połączenie, lecz z niewiadomych przyczyn nie będzie w stanie zarezerwować biletów. Lokalnych linii lotniczych jest w Wenezueli kilka (i wszystkie prywatne), jednak bilety najlepiej kupować na miejscu.
Uparliśmy się jednak, by mieć wszystko dopięte na ostatni guzik. Na stronie American Express znalazłam dogodne połączenie liniami Aeropostal. Wykupiliśmy je z Polski, zapłaciliśmy kartą kredytową (Mastercardem, hehe). Wydrukowałam potwierdzenia i wydawało nam się, że temat zamknięty.
Co działo się na trasie Caracas – Porlamar, to już wiemy i nie było w tym winy American Express.
A w drugą stronę... dwa dni przed wylotem do Caracas otworzyłam swoją skrzynkę mailową. A tam informacja: lot Porlamar – Caracas został odwołany. Przepraszamy.
Czy wyobrażacie sobie, jak się poczuliśmy? Dosłowne deja vu (vel teżewe) sytuacji sprzed tygodnia. Wróciliśmy na basen i po krótkiej naradzie udaliśmy się do recepcji. Stwierdziliśmy, że trzeba dodzwonić się do Aeropostal i zapytać, o co chodzi i jak przebukować bilety.
Na recepcji królował nieoceniony Orlando, który radośnie przywitał nas w hotelu kilka dni wcześniej. Wydawało nam się, że nasza prośba o telefon do Aeropostal sprawiła mu jakiś kłopot, gdyż nie była standardowym pytaniem o klucze, taksówkę czy ofertę biura turystycznego. Wyciągnął notesik, w którym telefon do biura Aeropostal był wpisany wielkimi literami na pierwszej stronie. Oho, czujemy recydywę. Nie udało mu się jednak dodzwonić. Uznał więc sprawę za zamkniętą i zajął się innymi gośćmi. Nie odpuściliśmy jednak i zgnębiliśmy go ponownie. Poradził nam, byśmy osobiście wybrali się do Aeropostal i że chętnie zamówi nam taksówkę, aczkolwiek nie potrafi powiedzieć, czy ich biuro będzie jeszcze otwarte. Wydało nam się, że najważniejsze dla niego jest, byśmy skorzystali z usług taksówkarza, który stał pod hotelem, najwyraźniej kumplował się z Orlando i który oficjalnie przejechał 10 metrów pod drzwi hotelu po telefonie z recepcji. Zdecydowaliśmy jednak, że nie skorzystamy z oferty i w zamian wybierzemy się do Aeropostal następnego dnia. Chcieliśmy ponownie wypożyczyć auto w naszej sprawdzonej wypożyczalni i przy okazji obejrzeć sobie jeszcze kilka miejsc na wyspie.
Powtórzyliśmy więc procedurę w budzie Thrifty, tym razem jednak auto kosztowało nas nieco więcej (bo był weekend).
Z niepokojem oczekiwaliśmy następnego dnia.
Nasz fiat uno (całkiem nowy, a więc musi być gdzieś ciągle produkowany) spisywał się doskonale. Przede wszystkim mieliśmy do załatwienia palącą sprawę z Aeropostal. Ich najbliższe biuro mieściło się w wielkim centrum handlowym w Porlamar. Orlando powiedział, że trafimy do niego bez problemu. I rzeczywiście, przy głównej drodze, pewne elementy przypominały więzienie: betonowy budynek, betonowe wieżyczki strażnicze, brakowało tylko zasieków.
Na parkingu stały przepiękne okazy amerykańskich aut z lat 60-tych i 70-tych. Odrestaurowane, błyszczące, widać było, że tu zaopatrują się bogatsi mieszkańcy Margarity.
A w środku budynku luksusy. Klimatyzacja, butiki największych światowych marek. Specjalny pociąg (!), który kursuje po korytarzach centrum, w ten sposób człowiek nie męczy się chodzeniem między sklepami. Ludzie ubrani dość dostatnio. Ciekawostką obrazującą tutejszy ideał piękna i typową figurę były manekiny w sklepie sportowym. U nas są to zwykle chude, wysokie postacie bez okrągłości. Manekiny wenezuelskie mają pupę, wielki biust i tak też wygląda większość Wenezuelek.
Biurem Aeropostal było maleńkie pomieszczenie z jednym okienkiem i jedną pracownicą. Pokazaliśmy jej wydruk z poczty i spytaliśmy, o co chodzi. Pani grzecznie się zdziwiła i powiedziała, że lot nie jest odwołany, a przynajmniej ona nic o tym nie wie. Znając kompetencje linii Aeropostal, nie dowierzaliśmy jej zbytnio. Trochę uwierzyliśmy dopiero, gdy wydrukowała nam potwierdzenia oraz dokonała wstępnego check-inu na pokład.
Z centrum handlowego udaliśmy się, nieco uspokojeni, do pobliskiej miejscowości Pampatar. Znajduje się tam inny fort. Tak, jak pozostałe, został zbudowany dla celów ochrony przed piratami. Pogoda była przepiękna, morze turkusowe, a z fortu wystawały w stronę morza zardzewiałe armaty.
Stamtąd wróciliśmy do Playa El Agua, gdzie zostawiliśmy Gabrysię, by korzystała z ostatnich chwil relaksu na słońcu. My zaś udaliśmy się w niespieszną wycieczkę wzdłuż wybrzeża, w stronę Juan Griego. Nie odpuściliśmy sobie tej miejscowości i postanowiliśmy zdobyć ją za dnia. Po drodze zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym, z którego było widać zatoczkę oraz wielki hotel Hesperia. Przypomniałam sobie, że nasz hotelik wybieraliśmy kierując się m.in. kompaktowymi rozmiarami. Hesperia na Margaricie to moloch. Olbrzymie tereny, własna plaża, własne pole golfowe, wszystko przygotowane pod Amerykanów. Wielgachny budynek hotelu całkowicie nas zniechęcił.
Zawitaliśmy też na chwilę w malutkiej miejscowości, gdzie połaziliśmy chwilę po plaży. Plaża była prawie pusta; tylko kilkoro dzieci bawiło się w piasku. Obok plaży siedzieli lokalni mieszkańcy i grali w domino. Wówczas jeszcze nie rozumieliśmy, jak ważna i rozpowszechniona jest tutaj ta gra. Zrozumieliśmy później, po kilkunastu partyjkach z naszym przewodnikiem :)
Dojechaliśmy do Juan Griego i znaleźliśmy twierdzę Fortin de La Galera. Dobrze zachowana, tradycyjnie z armatami wycelowanymi w morze. Przepiękny widok na miasteczko, przystań rybacką i tabuny pelikanów. Jeszcze tylko kilka zdjęć z armatką i jedziemy. Obejrzeliśmy przystań, mury oblepione plakatami wyborczymi i wymalowane hasłami partii rządzącej.
Wróciliśmy do hotelu zmęczeni. Trzeba się było jeszcze spakować, pożegnać ze znajomymi i rozegrać honorową, pożegnalną rundkę basenowej piłki. Jeszcze tylko zapłaciliśmy przy zdawaniu samochodu opłatę za zużyte paliwo – kilka boliwarów i już byliśmy na basenie :)
  • Gdzieś w okolicach Juan Griego - Isla Margarita
  • Przepiękne Morze Karaibskie
  • Fort w Pampatar - Isla Margarita
  • Gdzieś w okolicach Juan Griego - Isla Margarita
  • Fort w Juan Griego - Isla Margarita
  • Port w Juan Griego - Isla Margarita
  • Juan Griego - Isla Margarita
  • Juan Griego - Isla Margarita
  • Fort w Pampatar - Isla Margarita
  • Fort w Pampatar - Isla Margarita
  • Gdzieś w okolicach Juan Griego - Isla Margarita
  • Gdzieś w okolicach Juan Griego - Isla Margarita
Z pewną dozą smutku dojechaliśmy do lotniska w Porlamar. Przed oczami stanęły nam sceny sprzed tygodnia i pożegnanie z samolotowymi znajomkami. Zdaliśmy bagaże i tu niespodzianka: pani w okienku zaproponowała nam lot o wcześniejszej godzinie. Zapaliła nam się czerwona lampka we łbach, pojawił się gul w gardle. Już my znamy te wasze wcześniejsze godziny! Upewniliśmy się jednak dwa razy, że lot na pewno się odbędzie i zdecydowaliśmy się zaryzykować.
Nie było żadnego problemu. Przebukowanie biletów na wcześniejszy lot zwykle polega na tym, że wypełnia się wolne miejsca w samolocie i w ten sposób jest więcej biletów na loty późniejsze. Przy kilku przelotach dziennie na danej trasie jest to jakiś sposób na oszczędność.
Siedzieliśmy więc każde w innym miejscu samolotu. Lot do Caracas trwał niecałą godzinę, więc nie było to uciążliwe. Po drodze dostaliśmy zimne napoje (fanta, cola, woda, colita – czyli ichni wynalazek).
Nie udało nam się skontaktować z naszym kontaktem w Caracas. Na lotnisku czekaliśmy więc 3 godziny, starannie unikając spotkania z naszą ulubioną bandą mafiozów. Oczywiście ciągle ktoś proponował nam wymianę pieniędzy (cambio!) lub transport do miasta (taxi!). Zjedliśmy śniadanie w barze na lotnisku, poobserwowaliśmy ludzi i wyczekiwaliśmy spotkania z Andresem, który miał nas zawieźć do Caracas i pokazać miasto.
W końcu przyjechał człowieczek, jak się okazało zastępca Andresa. Zawiózł nas do hotelu w spokojnej dzielnicy, pożegnał się i umówił na dzień następny. Tu warto wspomnieć, że była niedziela i, jak się okazało, dzień wyborów. Zdążyliśmy zgłodnieć, niestety restauracja hotelowa serwowała tylko śniadania i nie było możliwości zakupu jedzenia popołudniu. Postanowiliśmy wybrać się na spacer po okolicy i kupić jakieś pożywienie. Byliśmy nieco zaskoczeni tym, że nie mieliśmy nic w planach tego dnia – wg rozpiski z biura, które rezerwowało nam noclegi i ustalało z nami plan, tego dnia mieliśmy zwiedzać Caracas. W hotelowej recepcji królowało stworzenie, które chyba było dziewczyną, a już na pewno nie znało ani pojęcia „uśmiech”, ani pojęcia „lekki makijaż”.
No to zwiedzamy! W okolicy 90% lokali i sklepów było zamknięte. Okazuje się, że dzień wyborów to w Wenezueli dzień święty. Wszyscy żyją tylko polityką, ulice zablokowane są przez policjantów, którzy pilnują, by nie było zamieszek. Dostanie jakiegokolwiek posiłku to nie lada wyzwanie! Zwiedziliśmy lokalną pizzerię z dość kosztowną pizzą. Byliśmy w McDonald's, który zostawiliśmy sobie w odwodzie jako ostateczność. W końcu trafiliśmy do zwykłego sklepu spożywczego i tu nastąpił szok. Jedzenie w Wenezueli jest bardzo drogie! Zwykłe parówki kosztują 10 zł, kawałek serka tak samo. W miarę tani jest chleb, gdyż jest pieczony na miejscu. Ceny wynikają z tego, że Wenezuela – kraj bogaty we wszelkie złoża naturalne, mający bardzo żyzne gleby, praktycznie nie ma przemysłu rolniczego i większość pożywienia importuje. O cenach owoców i warzyw nie będę wspominać, bo to rozbój w biały dzień. Zwykła paczka gum do żucia to trzy takie same paczki u nas. Cóż było robić, zapasów gotówki zbyt dużych nie mieliśmy. Kupiliśmy bagietki i wodę i z uczuciem porażki wróciliśmy do hotelu. Reszta dnia to relacja na żywo z pokoju hotelowego, oglądanie „Kasyna”, łupanie w remika, przepakowanie i sen. Przy okazji wspomnę, że stworzenie z recepcji obdarzyło nas lekkim uśmiechem. Szacun :)
Nasz nowy kolega ostrzegał, by nie łazić wieczorem po Caracas, gdyż na co dzień jest niebezpiecznie, a w dniu wyborów ludzie są szczególnie poddenerwowani. Poszliśmy więc spać :)
Dzisiaj poznaliśmy Manuela, który miał być naszym przewodnikiem po Caracas. Chłopak na oko 27-letni, bardzo konkretny i ze sporą wiedzą. Wiele się od niego dowiedzieliśmy na temat codziennego życia Wenezuelczyków.
Pierwszym punktem wyprawy była dzielnica El Hatillo. Jest to niejako przedmieście Caracas, które jest jednym z ulubionych miejsc wypoczynku lokalsów. Nie dziwię się: małe, kolorowe domki, restauracyjki, galerie sztuki, wszystko kompaktowe i całkiem urocze. W porównaniu do wielkiego, betonowego Caracas jest to miła odmiana. Na dobrą godzinę zniknęliśmy w galerii ze sztuką indiańską. Jest olbrzymia i znaleźć w niej można wszystko: od ceramiki, przez biżuterię, hamaki, ubiory, zabawki, albumy, rzeźby, aż po broń. Moim ulubionym przedmiotem była tuba doskonale naśladująca odgłos deszczu. Przykłada się do tego ucho i pochyla, a ziarenka znajdujące się w środku uderzają o tubę i naprawdę słychać deszcz. Taki przyjemny, dżunglowy deszcz. Nie kupiłam tylko dlatego, że kiepsko widziałam kwestię wiezienia tego po całym kraju.
Zauważyliśmy także gliniane laleczki – pamiątki z Wenezueli. Ciekawostką jest fakt, że każda laleczka ma typową tutejszą figurę: spory biust i szerokie biodra. Całkiem seksowne te laleczki :)
Każda miejscowość w Wenezueli ma swój plac Simona Bolivara i El Hatillo nie jest wyjątkiem. Simon Bolivar jest dla Wenezuelczyków bohaterem narodowym i największą świętością. Nie radzę publicznie żartować na jego temat, naprawdę można zarobić guza!

W Hatillo rzucił mi się w oczy jeszcze jeden kontrast. W Caracas slumsy (zwane tu „barrios”) są wszechobecne. Porastają liczne wzgórza, tworzą wręcz osobne społeczności, do których służby publiczne nie mają wstępu. Barrios są zbudowane z małych, ceglanych domków, doklejanych jeden do drugiego. Większość z nich nie ma wykończonej elewacji i sprawia wrażenie, jakby każda cegła pochodziła z innej budowy. Są jednak miejsca, gdzie domki wymalowane są na różne kolory. Takie właśnie kolorowe slumsy widać z El Hatillo. Dziwne uczucie: w dole barwne, zadbane uliczki z galeriami sztuki, w górze równie barwne dzielnice biedoty (czy na pewno?), które razem tworzą pewien przewrotny rodzaj estetyki.

Z Hatillo wybraliśmy się do miejsca, z którego odchodzi kolejka linowa kierująca się do parku narodowego Avila. Jest to kolejne urocze miejsce, do którego nie było nam jednak dane dotrzeć. Po przyjeździe do stacji kolejki okazało się, że kolejka jest tego dnia nieczynna. Przyczyny? Zepsuta? Nieeee... po prostu poprzedniego dnia była niedziela i w dodatku wybory. To doskonały powód, by nie przyjść do pracy dnia następnego. Analogicznie dobrym powodem do opuszczenia pracy we wtorek jest to, że dnia poprzedniego był poniedziałek, a przecież wszyscy wiedzą, że poniedziałki to najgorsze dni w tygodniu.
Że ten kraj jeszcze nie zbankrutował... ja nie wiem.

Pojechaliśmy więc do miasteczka uniwersyteckiego. Jest to kompleks objęty szumną nazwą Światowego Dziedzictwa Unesco. Ładne cacko – kaczuszki chodzą po trawnikach wokół stawu, wszędzie tropikalna roślinność: palmy, gwiazdy betlejemskie... Ale bez szału. Nie zachwyciły mnie betonowe budynki uniwersytetu. Owszem, bardzo dobre warunki do nauki, zielono, spokojnie, naprawdę można się zrelaksować. Ale zaraz Unesco?

Z campusu było blisko do punktu widokowego, z którego doskonale było widać panoramę Caracas. Dziwne miasto. W centrum stal, szkło i piaskowiec z domieszką betonu. Szerokie ulice (rekordzistka ma 10 pasów!), które non stop są zakorkowane. Chmurka smogu, która unosi się nad miastem, a w dali góry, które chronią dolinę przed napływem wilgotnego, dusznego powietrza i sprawiają, że w Caracas jest naprawdę świetny klimat. Mnóstwo budynków w dziwnych kształtach. A wszystko otoczone niezliczonymi wzgórzami, na których ulokowały się barrios. Naprawdę dziwnie obserwuje się tę kombinację ze świadomością, że każdego dnia setki ludzi przyjeżdżają do Caracas w poszukiwaniu lepszego życia. Jak dla nas – to miasto jest jednym wielkim mrowichem.

Nasz przewodnik dwoił się i troił, by pokazać nam najfajniejsze kawałki Caracas. Dostrzegliśmy nutkę panicznego strachu, gdy poprosiliśmy go, by zawiózł nas na najsłynniejszy Plaza Bolivar w kraju. Chcieliśmy zobaczyć plac, zwiedzić kościół, w którym senior Simon był chrzczony i gdzie leżą jego doczesne szczątki. „Nie, to nie jest dobry pomysł” - nagrał sobie odpowiedź przewodnik i tą wersją karmił nas przez kilka godzin. Dlaczego? Plaza Bolivar w Caracas jest wyjątkowo niebezpiecznym miejscem. Mam wrażenie, że tam strzelają do każdego, kto ośmieli się pojawić w pobliżu. A już na pewno po okolicy krążą smoki turystożercy.
Próbowaliśmy pogodzić się z myślą, że dnia poprzedniego były wybory. Atmosfera w mieście była gorąca, konflikt i zamieszki wisiały w powietrzu. Łatwo było stać się przypadkową ofiarą systemu, a co najmniej ofiarą kieszonkowców. Podobno w uliczkach otaczających plac potrafią przystawić nóż do żeber i pozbawić człowieka dóbr doczesnych.
Nie odpuściliśmy jednak i postanowiliśmy ponowić prośbę, gdy już wrócimy z dziczy.

W ramach zastępstwa za plac zwiedziliśmy jeszcze galerię obrazów, która akurat pokazywała wystawę pewnego malarza, który postanowił namalować jeden widok w różnych porach dnia i przy różnej pogodzie. Hm, jednak nie jestem znawcą sztuki, nie doceniłam.
Obejrzeliśmy także muzeum archeologiczne, położone w pięknym ogrodzie. Mają odtworzone wykopaliska z mieszkań i warsztatów dawnych mieszkańców okolicy. Mają też rzeźby służące, zgodnie z zamysłem artystki, do dotykania.

Zjedliśmy obowiązkową cachapę w lokalnej knajpie. Cachapa to kawał słodkawego placka z mąki kukurydzianej. Do środka można włożyć cokolwiek, zależnie od inwencji kucharza. Cachapy jedliśmy w kilku miejscach w Wenezueli i za każdym razem było w nich coś innego: kurczak, warzywa, ryba. Wszystkie smaczne i bardzo sycące.

Jeszcze tylko małe zakupy spożywcze w bunkrowatym centrum handlowym (drrrrogo!) i przejażdżka metrem. Metro jest świetnym środkiem transportu w zakorkowanym Caracas (powinno się nazywać Carakorkas). Czy wiecie, że z okazji otwarcia metra wydano specjalne instrukcje zachowania się w tunelach i wagonach? Instrukcje zawierały zalecenia typu „nie pluj w metrze”. Tak!

Żegnamy się z przewodnikiem i ruszamy do hotelu. Zwiedzamy jeszcze kafejkę internetową. Nasze biuro podróży informuje, że nie będzie możliwa realizacja części planu podróży z powodów różnych. Jesteśmy zdezorientowani i mamy ponowne teżewe z Air France. Chcielibyśmy skupić się na rozwijaniu instynktu przetrwania i pierwotnych odruchów w dżungli, jednak jak na razie zmuszeni jesteśmy do myślenia i kombinowania, czyli tego, co trenujemy na co dzień w pracy. Nagrywamy na kamerę relację na gorąco i nasze przemyślenia, pakujemy się i idziemy spać.
  • Barrios - slumsy w Caracas
  • Barrios - slumsy w Caracas (te nieco lepsze)
  • Pamiątki z Wenezueli
  • Wielkie szczoty w ogrodzie botanicznym w Caracas
  • Panorama Caracas
  • Barrios - slumsy w Caracas
  • Barrios - slumsy w Caracas
  • Caracas położone jest w dolinie. A wokół góry...
  • El Hatillo - Caracas
  • El Hatillo - Caracas
  • Bolivar smętnie patrzy na nas w El Hatillo
  • Sklep z pamiątkami i łapacze deszczu
  • Campus w Caracas
  • Barrios - slumsy w Caracas
  • przedziwnej urody budynki w Caracas
  • przedziwnej urody budynki w Caracas :)
Rano po śniadaniu (chlebek tostowy z dżemem) poznajemy Kasię i Marcina, którzy właśnie przyjechali w swoją podróż poślubną. Będziemy towarzyszami przez sporą część podróży. Razem pakujemy się do auta, którym jedziemy na dworzec autobusowy. Dworzec jest ogromny, podjazdy to betonowe ślimaki. Jest wcześnie rano, ale wokół sporo ludzi. Stoimy w kolejce (do dworca?). Dziewczyna, która nas odprowadza, przynosi bilety. Siedzimy w poczekalni, zaglądamy do lokalnej gazety, która obwieszcza wyniki wyborów. Wychodzi na to, że w Caracas partia Chaveza nie zdobyła większości. Jesteśmy w lekkim szoku, Chavez pewnie też :)
Zaczynamy kręcić się nerwowo na siedzeniach, gdy zbliża się godzina odjazdu autobusu. Nic się nie dzieje, nie słychać zapowiedzi odjazdu. Przyzwyczajeni, że autobusy odjeżdżają w miarę punktualnie, pytamy naszą kontaktową dziewczynę, o co chodzi. O nic, okazuje się, nie chodzi. Po prostu w Wenezueli to normalne, że o godzinie odjazdu ludzie dopiero leniwie wstają i formują kolejkę do odprawy.
Zdajemy bagaże i lądujemy w wielkim, klimatyzowanym autokarze. Pamiętając doświadczenia z australijskiego Greyhounda i po lekturze kilku dobrych rad z internetu, jesteśmy zaopatrzeni w ciepłe ciuchy. Przydają się, naprawdę! Do wenezuelskiego autokaru strach wsiadać bez ciepłego sweterka.
Z około godzinnym opóźnieniem wyjeżdżamy z dworca i niemal natychmiast wpadamy w korek. Czy wspominałam już, że tu zawsze są korki?
Wleczemy się ulicami Caracas i podziwiamy widoki. No, nie ma czego podziwiać, wokół beton, syf, beton. Przejeżdżamy wzdłuż dzielnic barrio i mam szansę przyjrzeć im się z bliska. Wyglądają kosmicznie źle: wszędzie kabelki podłączone do domów na słowo honoru. Brud, krzywe cegły, strome uliczki, suszące się pranie. Przypominam sobie, co mówił Manuel: wenezuelskie barrio to nie do końca dzielnica biedoty. Większość z tych ludzi ma pracę w Caracas. Może nie są prezesami, ale urzędników mieszka tu wielu. Dla sporej ilości mieszkanie w barrio to kwestia tradycji, przywiązania (np. tu się wychowali, tu mieszkają ich amigos). Niektórzy mają sprzęt stereo, DVD, anteny satelitarne. A z drugiej strony w wielu barrio przestępczość jest olbrzymia, a policja nawet się tam nie zapuszcza.

Podróż do Ciudad Bolivar jest strasznie monotonna. Teoretycznie powinniśmy tam być na tyle wcześnie, by jeszcze zrobić sobie spacer po centrum. W praktyce autobus się wlecze, psuje na autostradzie, totalna maniana. W Ciudad Bolivar lądujemy po zmroku. Odbiera nas facet, który bardzo mało habla inglese. Wiezie do hotelu i buenas noches.
Hotel jest lokalną wersją wypasu. Ma cztery gwiazdki i gdzieś tam ma podobno basen. Jak na warunki polskie – max. 2 gwiazdki. Nie, żeby to nam przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Na naszych drzwiach siedzi maleńka jaszczureczka, która jest na etapie wymiany ogonka. Ma może 5 cm i jest przesympatyczna. Hotel stoi przy lokalnym lotnisku i co 5 minut nasz pokój wypełnia się hałasem silników.
Jesteśmy głodni i postanawiamy spróbować burżuazyjnego, wenezuelskiego jedzenia. Lądujemy w hotelowej restauracji, gdzie zjadamy dość kosztowny... makaron. Ale smaczne było, a na dodatek przy wyjściu zagadała nas pewna pani, która mówiła łamanym polskim. Miły akcent.
W hotelu trzeba się przepakować – jutro część ciuchów zostaje na przechowaniu i ma dojechać osobno, my zaś awionetką lecimy w dzicz z niewielkim bagażem.
Bliskość lotniska okazuje się zaletą. Mamy stawić się w biurze na lotnisku rano i przejście z hotelu zajmuje nam jakieś 10 minut. Na lotnisku meldujemy się u umówionej osoby i załatwiamy przelot. Resztę czasu pozostałą do odlotu spędzamy w poczekalni, obserwując towarzystwo. W 90% turyści, czekający na swoje samoloty do Canaimy. Wszyscy jacyś niedospani. Lotnisko niewielkie, ale sympatyczne i ma kilka biur podróży. Jakby kogoś naszła ochota, to może na miejscu wykupić sobie wyprawę do Canaimy w dowolnej opcji :)
W końcu przychodzi na nas pora, odprawiamy się i szybkim krokiem ruszamy w stronę awionetki. Pamiętam samolocik, którym lataliśmy nad rafą w Australii – świecił nowością, połowę roboty odwalał ekranik GPSa.
Tutejsza awionetka chyba pamięta Howarda Hughes'a. No przesadzam, ale trochę sprawia wrażenie, jakby każda śrubka leciała osobno. Pilot bardzo fajny, razem z nami zabiera paczki z gazetami. Nie wiem dlaczego, ale przez chwilę myślałam, że do samolotu zapakują nam jeszcze owieczkę, pocztę z całego miesiąca i zapasy chleba. Meeee... Siedzę koło pilota i widzę tylko kokpit. Specyficzne uczucie.
Leciiiiimy! Na początku tereny są jeszcze w miarę zamieszkane, ale w miarę lotu na południe, pod nami robi się coraz bardziej dziko. Dżungla przecięta wijącą się nitką rzeki, wielkie rozlewiska w kolorach rudozielonych. Chmury, indiańskie ogniska, góry. Z łatwością można sobie wyobrazić życie poniżej. Wioski indiańskie, nieprzebyte grzęzawiska, jaguary, pancerniki, tapiry. Ogrom dżungli poraża. Ja oczywiście myślę sobie, co by było, gdybyśmy zmuszeni byli do lądowania w środku dżungli. Ta zielona przestrzeń pod nami jest dla mnie całkowitą niewiadomą. Tajemniczą, pociągającą.
Pod nami pojawiają się tepui. Olbrzymie, robiące niesamowite wrażenie góry z płaskimi szczytami. Góry stołowe otoczone dżunglą. Z wielu spływają wodospady. Za chwilę lecimy już pod wielkimi rozlewiskami, rzekami, bagnami, jest baaardzo mokro. W dole widzimy ogromne wodospady wpadające do laguny, niedaleko której znajduje się wioska.
Lądujemy na pobliskim lotnisku. Po co komu asfaltowy pas, skoro można wylądować na rdzawej ziemi obok niego? :) Kołując, mijamy stojący już tylko na jednym kole stary, czerwony samolot, na oko DC-3. Ło rety...
Na lotnisku (maleńkie) jest kilkunastu turystów, kilku pilotów i kilka Indianek, które rozłożyły się ze stoiskami i sprzedają rękodzieło. Do nas podchodzi wesoły Romek w białej koszuli i przedstawia się jako Ruby (Rrrruby). Ruby jest: a) „tropikalnym barmanem” (słowo daję, tak ma na wizytówce), b) piosenkarzem (słowo daję, puszczał nam swoje łzawe kawałki z płyty), a do tego c) doświadczonym przewodnikiem po Canaimie. Charakterystyczne powiedzonko Ruby'ego to: Jor in de jangl! To tłumaczy wszystko: przemoczone buty, zapchany kibel, pewnie także całe zło tego świata :) Ruby przeprowadza nas przez posterunek strażników, gdzie uiszczamy opłatę za wstęp do parku narodowego (10 Bf od łebka) i informuje, że musimy trochę poczekać, bo czeka jeszcze na kilka osób. No, to czekamy i wdychamy, a Ruby krąży po lotnisku.
Naszym celem jest najwyższy wodospad świata, Salto Angel. Mamy dopłynąć do obozu hamakowego z widokiem na Salto Angel, a następnego dnia zrobić podejście do wodospadu.

Zaraz za budynkiem lotniska rozpoczyna się dżungla i w tamtą stronę ruszamy w grupie kilkunastu osób. Idziemy szeroką ścieżką w stronę wioski indiańskiej i tzw. lodge'ów, czyli obozów z pokojami gościnnymi. W jednym z nich, Wey Tupu, dostajemy klucze do pokojów i zostawiamy w nich swoje bagaże. Przepakowujemy się tak, by w małym plecaku zmieścić wszystko, co będzie nam potrzebne przez 2 najbliższe dni. A co będzie potrzebne? Wygodne buty, bielizna i bluzki na przebranie, coś ciepłego do spania, szczoteczka do zębów i tyle. U nas jeszcze dwa wielkie aparaty fotograficzne :)
Myśleliśmy, że będziemy się z tymi plecakami szlajać po jungli, ale po wszystkim okazało się, że nici z takiego ekstremum. Plecak takiej wielkości jest po to, by zmieścił się w pirodze, a nie płynął za nią.
Ruszamy w stronę wodospadów. Przyjemna przechadzka, docieramy do przystani, z której doskonale widać wielką wodę. To Salto Hacha, Ucaima, Golondrina i Wadaima, bardzo charakterystyczne, szerokie wodospady tworzące lagunę. Po jej drugiej stronie jest plaża, palmy moriche i bardziej cywilizowany lodge z przystrzyżonymi alejkami wokół domów.
Ilość wody robi na nas wrażenie, a to dopiero początek. Wsiadamy do łodzi, plecaki zabezpieczamy z tyłu pod wodoodporną płachtą. Mamy na sobie kurtki deszczowe. Łódź to typowa tutejsza piroga: drewniana, podłużna, z ławeczkami na ok. 2 osoby w poprzek. Zaopatrzona w potężny silnik Yamaha, dzięki czemu podróż trwa kilka godzin, a nie kilka dni.

Dopływamy do katarakt, gdzie ruszamy na piechotę przez sawannę, zaś opiekujący się łódką Indianie przeprowadzają ją przez wzburzoną rzekę. Spotykamy się po kilkudziesięciu minutach i płyniemy dalej. Już po chwili prawie wszyscy jesteśmy mokrzy – łódź pruje przez rzekę pod prąd, rozpryskując wodę dokoła. Woda ląduje na nas, wiadomka i tu ważna uwaga: jak udajecie się w dżunglę, przyzwyczajcie się do wilgoci. Jest nie do obejścia i po jakimś czasie człowiek przestaje zwracać uwagę :)
Płyniemy rzekami Carrao i Churun. Jest po porze deszczowej, wody w rzekach jest sporo. W porze suchej rzeki są w wielu miejscach niespławne i aby dostać się do celu naszej podróży, trzeba skorzystać z awionetki. Piroga wymiata!
Rzeka jest niesamowita. Woda ma rdzawy kolor, barwią ją soki roślin rosnących nad wodą. Z rzeki doskonale widać tepui. Są oszałamiające: olbrzymie, kładące cień na doliny. Otoczone dżunglą, ale wyrastające z niej jak okręty. Indianie mają legendę związaną z każdym tepui i każde ma odpowiednią nazwę.
W pewnym momencie na środku rzeki widzimy ogromne głazy. Wspólnymi siłami udaje nam się na te głazy nie wpłynąć, ale przez chwilę jest ufffff.... gorąco.

Po kilku godzinach dopływamy do obozu. Szczerze mówiąc mamy totalnie poobijane tyłki – siedzenie w łodzi na twardej, drewnianej ławce bez żadnego oparcia to super rozrywka :))) Jak traficie na taką łódź, rezerwujcie sobie miejscówkę z tyłu, na ławce prosto przed bagażami. Można się oprzeć i przebyć podróż po emerycku.
Jesteśmy przemoczeni, ale widok obozu to rekompensuje: niewielkie zadaszenie przy rzece, pod nim rozwieszone hamaki z moskitierami. Wszystko otoczone dżunglą. A po drugiej stronie rzeki? Mgła, a z niej wynurza się WODOSPAD. My mamy TAM wejść?!?!

Reszta dnia upływa nam dość leniwie. Jemy kuraka doskonale upieczonego przez zaprzyjaźnionego Indianina. Warunki niby survivalowe, ale Ruby stara się wszystkim dogodzić. Są napoje, talerzyki, serwetki, obsługa na pełnym wypasie. Aż nam dziwnie, mamy zupełnie inne doświadczenia z noclegów w obozach pod gołym niebem. Myjemy się przy świeczkach, suszymy, kładziemy spać. Co poniektórzy mają problem z zaśnięciem w gibiącym się hamaku. A podobno to takie wygodne, hm. 
  • Rzeka Carrao - laguna Canaima
  • Rzeka Carrao - laguna Canaima
  • Rzeka Carrao - laguna Canaima, w tle tepui
  • Kolor wody
  • Laguna Canaima - wodospady
  • Wodospady - laguna Canaima
  • Tepui w Canaimie
  • Tepui w Canaimie
  • Tepui w chmurach - Canaima
  • Tepui - Canaima
  • Żywa rzeka - Canaima
  • Rozlewiska - Canaima
  • Tepui - Canaima
  • Laguna - Canaima
  • Laguna - Canaima
  • Laguna Canaima - wodospady Ucaima, Golondrina, Hacha i Wadaima
  • Domki indiańskie - Canaima
  • Rozlewiska - Canaima
  • Na lotnisku - Canaima
  • Zaprzyjaźniona ara w obozie Wey Tupu
  • Spływ rzeką Carrao
  • Spływ rzeką Carrao
  • Tajemnicze tepui - Canaima
  • Nasz kumpel przy kolacji w obozie pod Salto Angel
  • Nasz przewodnik - Ruby
  • Nasz obóz i kolacja - pod Salto Angel
  • 20081126 221100 img 8034
  • 20081127 005706 img 8080
Od rana dzielimy się wrażeniami, w końcu pierwszy raz nocowaliśmy w hamakach. Ja jestem całkowicie połamana i czuję się jak po suto zakrapianej imprezie. Marcin ma swoje własne przeżycia (sorry, do tej pory się śmiejemy, jak sobie przypomnimy). W nocy musiał iść za potrzebą. Zamiast przejść 20 metrów między hamakami do prowizorycznego kibelka, wybrał junglę. Nie słyszeliśmy w nocy żadnych krzyków, ale rano opowiadał, że jak tylko stanął na skraju dżungli, zaatakował go jakiś owad wielkości mewy. Niemal nie spadliśmy z ławek ze śmiechu i do tej pory dżungla kojarzy mi się trochę z mewami. Jor in de jangl :))
Po śniadanku ruszamy w stronę wodospadu. Przepływamy łodzią na drugą stronę rzeki i ruszamy przez „jangl”. Teraz już wiem, że była to bardzo cywilizowana odmiana dżungli, jednak wtedy wydała nam się dzikim ostępem, gdzie różne stwory tylko czyhają, by nas dorwać. Podejście zaczynało się, wg słów Ruby'ego, półgodzinnym łagodnym spacerkiem, by potem przejść w półgodzinną wspinaczkę. Wersja nieoficjalna: łagodny spacerek to zaiwanianie pod górę po śliskich konarach przecinających ścieżkę, brnięcie przez kałuże i potykanie się o kamienie. Niemniej jednak ścieżka rzeczywiście szeroka. Druga część podejścia, czyli ta wspinaczka, jak dla mnie na początku nie różni się od części „spacerkowej”, ale potem rzeczywiście jest bardziej stromo. W dżungli jest duszno i wilgotno – poprzedniego dnia padał deszcz. Czuję, że wymiękam, wlokę się na końcu grupy i mam wrażenie, że zaraz wysiądzie mi pikawa.
Po drodze Ruby pokazuje nam różne rośliny, owady, pająki. W dżungli niby panuje cisza, a jednak ciągle odzywają się jakieś stwory. Dziwne uczucie, one nas widzą, my je – tak średnio :D
Docieramy w końcu do celu naszej podróży – skałki, z której widać spadającą z ogromną siłą wodę. Wodospad jest olbrzymi, wszędzie jest para wodna, wilgotność 5000%. Następnie idziemy w miejsce, w którym można zażyć kąpieli w naturalnym basenie z jacuzzi.
Wszyscy jesteśmy zachwyceni wodospadem. Szkoda, że nie możemy zostać tam dłużej, posiedzieć na górze i popatrzeć na wodę spadającą kilometr w dół. O, wielki Bum!

Schodzimy do obozu; lecę przez „jangl” jak na skrzydłach i tym razem jestem daleko na froncie.
Aby dotrzeć do łodzi, musimy przejść przez niewielką odnogę rzeki. Niby nic, ale dno bardzo kamieniste - przejście na bosaka to pokaleczone i poobijane stopy. Próbujemy i rezygnujemy z takiej opcji, po czym przechodzimy przez rzekę w butach. Po wyjściu każde wylewa kałużę i ruszamy do obozu. Teraz już wiem – przez takie rzeki najlepiej przechodzić... bez butów, ale w skarpetkach.
Mam ochotę wejść do prysznica tak, jak stoję. Całe ubranie jest przepocone i wilgotne od pary wodnej w powietrzu. Kąpiel i butelka wody pomagają i czujemy się jak nowo narodzeni. Daliśmy radę, podeszliśmy do najwyższego wodospadu na świecie!

Ruszamy w drogę powrotną, zahaczając jeszcze o wioskę indiańską. Spędzamy tam chwilę, oglądamy "pole uprawne", patrzymy, jak robi się chleb, próbujemy indiańskiego piwa (błe). Ruszamy dalej, przy kataraktach zaliczając dłuższą przechadzkę. Krajobrazy niesamowite, w dali widać pojedyncze chałupy Indian. Gdy czekamy na łódź, dopadają nas malutkie muszki puri-puri. Nie działają na nie nasze repelenty i po chwili każdy jest pogryziony. Ugryzienia bardzo swędzą, malutka muszka dosłownie wygryza w skórze milimetrową dziurę. Drapanie daje odwrotny skutek – wszystko swędzi bardziej. Przestaje po ok. tygodniu, ale ślady zostają na dłuuuuugo. To stwór o wiele gorszy od komara i w tamtej chwili byłabym w stanie takiego komara przygruchać i pogładzić po skrzydełkach. Puri puri to diabelstwo i lekka szydera ze strony Stwórcy. Fuj, nieładnie!

Docieramy w końcu do naszego lodge. Prysznic! Cywilizacja! Hohoho...
Zapomniałam dodać, że po drodze z łodzi wstępujemy do jedynego miejscowego sklepiku. Mydło i powidło, w tym najdroższe piwa i drinki na świecie. Jeśli możecie, zgarnijcie jakiś zapas procentów z Ciudad Bolivar.
Wieczorem jemy kolację – przepyszna, ze świeżymi arbuzami. Gawędzimy z parą Holendrów – ona ma na imię Rose, jego imienia nie umiałam wymówić wtedy i nie potrafię teraz. Leciało jakoś tak: hszżhhh.
W lagunie można się wykąpać, ale wszyscy padamy na ryj i chyba tylko Ruby ze swoim wewnętrznym motorkiem idzie się pluskać.

I ostatnia adnotacja – uwaga na ubikację w dżungli – łatwo się zapycha, trzeba mieć dużo cierpliwości i najlepiej katar :)
  • Nasz Salto Angel - widok poranny z obozu
  • Podejście do Salto Angel - cywilizowana dżungla
  • W okolicach Salto Angel
  • Salto Angel na wyciągnięcie ręki
  • Ja tu panuję!
  • Widok z obozu, w tym nasza łódka
  • Indiańskie łodzie - Canaima
  • Canaima o zmierzchu
  • Salto Angel całkiem blisko
  • Zaparowane królestwo Salto Angel
  • Salto Angel
  • Wioska indiańska - Canaima
Jednak od hamaków wolę łóżka. Nawet, jeśli jest to łóżko w klitce 2x2 z zapchanym kiblem i z moskitierą zamiast okna, która to moskitiera wychodzi na hol lodge'u, w którym to holu przez pół nocy grupka turisten wymyślała nowe zwrotki do naprędce skleconej pieśni pochwalnej na cześć Wenezueli. Ufff.
Zaprzyjaźniamy się z dwiema arami, które mieszkają obok w ogródku. Gryzą wszystko, co podejdzie za blisko :)
Po śniadaniu ruszamy do łodzi. Rrrruby zalecił nam ubrać się lekko, wziąć strój kąpielowy, więc czekają nas wodne atrakcje. Jupi!
Płyniemy na drugą stronę laguny, do wyspy Anatoly. Nazwa pochodzi od rosyjskiego poszukiwacza złota, który tu kiedyś zamieszkał i został szamanem. Dalej leziemy po dżungli, momentami się wspinamy, jednak ogólnie nie jest to jakieś wyczerpujące podejście. Uwaga na kamienie! Przed wyjściem pytaliśmy naszego „jangl”, czy brać buty trekkingowe. Nieeee, lekki spacerek i tyle! Wzięłam sandały i na pierwszej lepszej skałce rozbiłam mały palec.

Tego dnia widzieliśmy kilka wodospadów. Praktycznie każdy poczęstował nas buziaczkiem z wody. Na początek moczymy nogi, ale potem udajemy się w kierunku Salto Sapo. Przeżycie zapowiada się niekiepskie, mamy przejść za kurtyną wodospadu. Rozbieramy się do czego kto chce, czyli w większości stroje kąpielowe i krótkie spodnie. Zostawiamy przed wodospadem cięższe buty i sprzęt (no chyba, że ktoś ma wodoodporny aparat – dzięki Marcin!). Jeszcze tylko krótki wykład bhp i ruszamy. Jest ślisko straszliwie, mokro, woda huczy i spada z przerażającą siłą. Wchodzimy za wodospad i muszę przyznać, że jest to jedno z najbardziej ekstremalnych doznań w moim życiu. Czuję się malutka w porównaniu z tym płaszczem wody, którego zaledwie ułamek mógłby mnie z łatwością zmyć. Idziemy, trzymając się linek, szczerze mówiąc mam lekkiego cykora. Momentami trzeba przejść po omszałych, śliskich głazach, chwilami jest też tak wąsko, że trzeba bardzo ostrożnie stawiać stopy. Oczywiście woda leje się na nas strumieniem i czuję, że spłynął ze mnie cały brud od czasów liceum.
Wychodzimy spod wodospadu i schodzimy do naturalnych basenów – woda w zagłębieniach między kamieniami jest przyjemnie ciepła i wszyscy radośnie się pluskamy. Można także skorzystać z naturalnych biczy wodnych. Ruby pokazuje nam miejsce „powtórnych narodzin” - jest to miejsce, w którym woda spływa z ogromną siłą na mały próg i następnie, niczym nie ograniczona, leci z hukiem w dół. Bardzo łatwo stamtąd polecieć razem z tą wodą i dlatego Ruby każdego z nas przytrzymuje, pomagając położyć się na progu w środku huczącej wody.
Kiedy już czujemy w uszach tylko huk i chlupot, wracamy do wodospadu. Podchodzimy do niego od drugiej strony barierek, co wywołuje lekką panikę w oczach grupy idącej akurat pod wodospadem. Jeszcze tylko ponowny prysznic i kompletnie przemoczeni lądujemy przy naszych rzeczach. Nie uwierzycie, jaki człowiek jest szczęśliwy po takich przejściach :)
Wracamy do brzegu i czekamy na łódkę. Patrzę na wodospady, które są przy lagunie i jestem naprawdę pod wrażeniem.
W obozie mamy szansę się wytrzeć i spakować. Oczywiście mokre ciuchy idą do plecaka, dosuszymy je potem. Żegnamy się na lotnisku z Rubym i resztą grupy. Powiem tyle: wielki szacun dla naszego przewodnika. Widać, że kocha to miejsce i zna je lepiej, niż własną kieszeń. Jeśli będziemy mieli szczęście odwiedzić lagunę Canaimy ponownie, na pewno zdamy się ponownie na naszego „jangl”.

Wsiadamy do awionetki – naszym następnym przystankiem jest miasteczko Santa Elena – jedyne miasto na Gran Sabanie położone przy granicy z Brazylią. Podróż trwa ok. 2 godziny. Patrzymy z góry na przepiękne tepui, pilot zatacza też łuk, byśmy mogli z góry zerknąć na Salto Angel, który tak nas ochrzcił wodą. Miejsce jest niesamowite i polecam je każdemu.
Lecimy na południe, po drodze oglądamy m.in. wypalanie dżungli przez Indian, tęczę nad dżunglą, rzeki wijące się przez bezkresną zieleń, jedno samotne tepui o kształcie łodzi podwodnej, wyrastające z lasu. Gdy lądujemy w Santa Elenie, mam niedosyt mimo choroby lokomocyjnej.

Na lotnisku wita nas Sergio, współwłaściciel biura Venezuela Explorer. Od tej pory spędzimy z nim wiele czasu – pokaże nam Gran Sabanę, deltę Orinoco, zabierze nad Rio Caura oraz na Los Llanos.
Pakujemy się do Landcruisera i jedziemy do tropikalnego lodge. Rozpakowujemy się i witamy z Edytą, żoną Sergia. Edyta jest moją inspiracją – w szczytowym momencie swojej kariery korporacyjnej rzuciła pracę i przeprowadziła się do Wenezueli. Zostawiła za sobą w Polsce biurko, spotkania, prezentacje, cyferki i zajęła się prowadzeniem agencji turystycznej. Nie mam wątpliwości, że raczej nie zdecydowałaby się na ten krok, gdyby nie kiełkująca miłość do szalonego Sergia, ale liczy się jedno: realizuje swoje marzenie o wolności. Bardzo mi się to spodobało zwłaszcza, że sprawiła na mnie wrażenie osoby spokojnej i świadomej, że jest na swoim miejscu.
Ich lodge jest małym zwierzyńcem: są koty, pies, tukan, papuga i mała małpka – Rafael, którą kupili z niewoli u Indian. Rafael ma pewną ciekawą cechę – jeśli pozwoli mu się wejść powyżej ramienia, radośnie obsikuje osobę, która była na tyle nieostrożna. Powiem tyle – moje ramię zostało ochrzczone :)

Po krótkiej chwili jedziemy do Brazylii. Krótka przerwa na granicy i lądujemy w niewielkim miasteczku, gdzie jest targ turystyczny: od biżuterii, przez klapki, po hamaki. Jemy tam też bardzo oryginalny obiad. Na talerz nabiera się tyle sałatek i dodatków, ile się chce. Taki ichni bar sałatkowy. Po usadowieniu się przy stoliku podchodzi do nas lokalny kucharz z wielkim kijem pełnym mięsa. Praktycznie bez pytania ładuje nam po kawałku na talerz. Po chwili wraca z kiełbaskami. Potem z kurczakiem. Potem z jeszcze innym mięsem. Trzeba wyraźnie stwierdzić, że ma się dość, by odpuścił. Przy takim karmieniu dziwię się, że lokalsi po ulicach chodzą, a nie się toczą.
Resztę dnia spędzamy w ogrodzie u Edyty i Sergia. Edyta pokazuje nam rośliny – jest to istny sad: banany, ananasy, pomarańcze i jakieś dziwne owoce, których nie znamy. Do tego krzaki gwiazdy betlejemskiej i rozmaite drzewa. Zaraz za terenem lodge'u zaczyna się dżungla, z której ciągle słychać tajemnicze nawoływania. Wieczorem swój koncert dają małpy wyjce – no coś okropnego, jakby przez dżunglę toczył się King Kong.
  • Szalony Rrruby - Canaima
  • Canaima z góry
  • Podejście za wodospadem Salto Sapo
  • Podejście za wodospadem Salto Sapo
  • Pluskamy się :)
  • Podejście za wodospadem Salto Sapo
  • Koło lotniska w Canaimie - bez komentarza
  • Tepui - Canaima
  • Tepui z nieba
  • Tak wygląda powierzchnia tepui
  • Tak wygląda powierzchnia tepui
  • Salto Angel widziany z nieba
  • Wodospadzik zagubiony w dżungli
  • Rafael - małpka obsikująca
  • Kwiat bananowca w ogrodzie w Santa Elena
  • Ogród w Santa Elena
  • Domki w Santa Elena - u Edyty i Sergia
  • Dżungla - Santa Elena
  • Rafael i jego królestwo
Po śniadanku ruszamy na Wielką Sawannę. Zatrzymujemy się na wzgórzu, z którego rozciąga się rewelacyjny widok na sawannę. Sawanna to w sumie dużo powiedziane – jest tu mnóstwo wzgórz, wodospadów i ogromna dżungla z każdej strony. To wśród tepui toczyła się akcja „Zaginionego Świata”, to tutaj kręci się filmy o dinozaurach. Nie dziwię się.
Następnym przystankiem jest jedno z moich ulubionych miejsc w Wenezueli. Zakochałam się w Quebrada de Jaspe, czyli strumieniu z małym wodospadem w samym środku dżungli.
Dno strumienia wyłożone jest półszlachetnym kamieniem – jaspisem. Jest to skała w kolorze rudoczerwonym w czarne prążki. Głębokość strumienia to kilka-kilkanaście centymetrów. Wygląda nieziemsko – czerwone dno strumienia pokryte cienką warstwą wody znika w lesie deszczowym. Wodospad dopełnia rozkosznego widoku. To naprawdę trzeba zobaczyć! Przy strumieniu siadają motyle, na które polujemy z aparatem. Chętnie zostalibyśmy tam jeszcze trochę, ale czeka na nas jeszcze tyle przepięknych miesc...
Mijamy pojedyncze indiańskie domy i udajemy się do wodospadu Cortinas de Yuruani. Wodospad ma szerokość ok. 60 metrów i jest kolejnym cudem natury. Siadamy na skale, a przed nami przelewają się tony wody. Następnym przystankiem jest wioska indiańska o dźwięcznej nazwie San Francisco :) Tutaj chętni jedzą obiad, inni kupują od Indianki kolczyki, które i tak zgubią :) Obok nas dwie dziewczynki bawią się... olbrzymim żukiem. Jest wielkości ok. 6 centymetrów i jest błeee okropny. Dziewczynka traktuje go jednak jak zabawkę – owad chodzi jej po dłoni i widać, że im dobrze.

To w wiosce San Francisco de Yuruani poznaliśmy zasady gry, która towarzyszyć nam będzie przez niemal całą wyprawę – domino. Tutaj jest to jedna z podstawowych rozrywek i nikogo nie dziwi widok kilku starszych facetów emocjonujących się rozgrywką gdzieś przy drodze czy plaży. Zasady są trywialne i szczerze mówiąc nigdy nie myślałam, że jest to gra strategiczna. Niespodzianka!
Kolejne piękne miejsce to wodospad Soroape. Jest to naturalne jacuzzi w zagłębieniach skał, z bardzo intensywnymi biczami wodnymi. Kamienie bardzo śliskie, a woda rozkosznie ciepła. Niestety, dopadają nas muszki puri-puri. Jest ich tu mnóstwo i psują nam połowę radochy.
Sergio opowiedział nam wcześniej o pewnej turystce, która uparła się, że przepłynie pod wodą z jednego zagłębienia między skałami do drugiego. Pod wodą jest podobno tylko wąska szczelina i naprawdę strasznie trudno jest tamtędy przepłynąć. Dziewczyna dała radę, jednak Sergio miał pewne obawy. Opowiadał, że utkwiła pod wodą w szczelinie i chyba wizja utopienia się dodała jej nadludzkich sił. Przecisnęła się do sąsiedniego zagłębienia i tak, jak przed tą przygodą była nieco marudna, tak przez resztę podróży sprawiała wrażenie człowieka, który narodził się na nowo. Nie dziwię się, ja w każdym razie nie będę próbować bić jej rekordu.

Pluskamy się w wodzie i łazimy po kamieniach, ale puri-puri coraz bardziej dają czadu. Zmywamy się więc i lądujemy w punkcie widokowym, z którego widać szereg tepui. Miejsce jest intrygujące gdyż jest to wzgórze, na którym Indianie zostawiają swoje życzenia i prośby. Wokół nas pełno kamyków ułożonych w mniejsze i większe „ołtarzyki”. Są to zarówno małe kopce, jak i bardziej skomplikowane figury. Patrzymy w dół skarpy i każde z nas buduje ołtarzyk we własnej intencji.
Dla odmiany jedziemy do kolejnego wodospadu. Tym razem jest to 55-metrowy Kama Meru z wioską indiańską nieopodal. Zaczepia nas chłopczyk sprzedający własnoręcznie wykonane dmuchawki. Kupujemy jedną i nieco szalejemy, na szczęście strzałki nie są umoczone w currarze :)
Gwoździem programu jest punkt widokowy na, jak ją nazwałam, „Irlandię”. To olbrzymie wzgórza pokryte niską i intensywnie zieloną roślinnością. W dali widać indiańskie ogniska. Łapiemy się także na tęczę i tak kończy się nasz dzień w trasie. I pomyśleć, że widzieliśmy zaledwie kilka wodospadów z setek znajdujących się w okolicy.
  • Tęcza nad Gran Sabaną
  • Koliberek w ogrodzie Edyty i Sergia
  • Gran Sabana - tu kręci się filmy o dinozaurach :)
  • Quebrada de Jaspe - cudowny jaspisowy strumień
  • Quebrada de Jaspe - cudowny jaspisowy strumień
  • Quebrada de Jaspe - cudowny jaspisowy strumień
  • Wodospad Cortinas de Yuruani i nasza skałka
  • San Francisco, ale to indiańskie - z innej perspektywy
  • Indiańskie zabawki
  • Soroape - naturalne jacuzzi, baseny i gratis muszki puri-puri
  • wzgórze indiańskich życzeń - mój ołtarzyk
  • Ołtarzyk naszego przewodnika
  • Zakrzywienie czasoprzestrzeni, czyli burza na Gran Sabanie
  • Wodospad Kama Meru
  • wenezuelska "Irlandia" - Gran Sabana
  • Gran Sabana, w tle Roraima
  • Wioski na Gran Sabanie
  • Tepui - Gran Sabana
  • Nasza trójka
  • Tam gdzieś są dinozaury - Gran Sabana
  • Quebrada de Jaspe
  • Orły cara cara - Gran Sabana
  • romantyczna krowa w San Francisco
  • kramy z rękodziełem w San Francisco - poza sezonem puste
  • Soroape - bicze szkockie :)
  • Zakochaliśmy się w tym kraju
  • Jaszczur też miał swój ołtarzyk
  • Przy Kama Meru - Gran Sabana
  • Indianie wypalają dżunglę - Gran Sabana
  • Przy Kama Meru - Gran Sabana
Tak się składa, że musimy zatankować naszego Landcruisera. Tak się też składa, że paliwo w Wenezueli jest o wiele tańsze, niż w sąsiedniej Brazylii. Co z tego wynika? Lądujemy na stacji benzynowej w Santa Elenie. A na stacji? Głęboki PRL i kolejka ciągnąca się w siną dal. Okazuje się, że Brazylijczycy zjeżdżają tłumnie do Santa Eleny, by się zatankować. Czekają tu wiele godzin, by w końcu zaliczyć audiencję przy dystrybutorze. Kolejką kierują żołnierze i zupełnie się nie dziwię – przy takim tłumie łatwo mogłoby dojść do rękoczynów. Kolejka zawija w kilka ślimaków i sprawia wrażenie nieco chaotycznej. Nie mogę wyjść z podziwu, jak szybko udaje nam się dostać do dystrybutora. Jak wyjaśnia Sergio, wszystko dlatego, że jesteśmy turystami w aucie agencji turystycznej. Takowe agencje mają przywileje wynikające z tego, że rząd wenezuelski chce wspierać turystykę. Trochę kiepsko mu to wychodzi, ale to temat na inną opowieść. Dzięki temu jednak mogliśmy stanąć w kolejce poza kolejką :)

Po szczęśliwym zatankowaniu ruszamy w junglę. Zatrzymujemy się w małej osadzie indiańskiej w środku lasu. Nie sposób tam trafić samemu – jest to kilka zabudowań, do których prowadzi wąska ścieżka. Sama osada nie jest typową osadą. Jej mieszkańcy żyją w Santa Elenie, jednak co jakiś czas przyjeżdżają tu, by zrobić casabe – chleb z manioku, a także trochę piwka cachire, także z manioku. Po pierwsze są to świetne zapasy, po drugie – casabe można sprzedać. Indianin pokazuje nam proces produkcji chleba. Najpierw trzeba mieć małą plantację manioku, czyli juki. Jej dojrzałe korzenie są wyrywane z ziemi i ścierane na wiórki. Z wiórków tych wyciska się sok w specjalnym kołnierzu wyplecionym z palmy. Zawartość się także gotuje (juka zawiera strychninę, która może spokojnie zabić niejednego człowieka), a następnie formuje w duże, okrągłe placki (coś, jak tortille, tylko w skali) i suszy. Gotowy krąg casabe smakuje trochę jak papier, ale za to ma nieograniczony termin „best before”. Drugi raz w naszej karierze próbujemy także piwa cachire – jest mętne, kwaśne i niezbyt ładnie pachnie. Lokalsom jednak pasuje :)

Ruszamy w drogę. Trasa jest dziś całkowicie terenowa – spore różnice w terenie, ścieżki przeryte wodą, mnóstwo dziur i wystających kamieni. Dzielny Landcruiser daje jednak radę chociaż jego pasażerowie mają po podróży migdałki na miejscu nerek. Sergio co jakiś czas się zatrzymuje i nasłuchuje. W końcu trafiamy do kopalni złota i diamentów w środku lasu.
Kopalnia polega na tym, że na małej polanie jest wielka, żółta kałuża. W kałuży stoi zgięta w pasie Indianka i szuka złota. Praca strasznie ciężka: piach trzeba przesiać i przepłukać przez kilka sit, wszystko będąc zgiętym w pół i w pełnym słońcu. Ja i Gabi próbujemy i raczej nie zazdrościmy właścicielce sit. Sergio tłumaczy, że jest tu trochę złota, jednak w większości jest to złoty piasek, który dopiero zsumowany po całym dniu może dać jakiś zarobek. Złoto ma niezłą cenę, jednak taka mrówka stojąca po kolana w kałuży raczej nie zarabia kokosów. Proceder wygląda tak, że firma czy osoba dysponująca kasą robi takie odkrywki w dżungli. Jest to nielegalne, a dodatkowo niezbyt bezpieczne dla pracowników, gdyż złoto często oddziela się od wody za pomocą rtęci. W ten sposób zanieczyszcza się także lokalne wody i potem ci sami Indianie jedzą ryby, w których ta rtęć się ładnie kumuluje.

Przebijamy się przez bezdroża w kierunku niewielkiej knajpy pośrodku niczego. Niedaleko knajpy zaczyna się ścieżka do wodospadu Catedral. Co za miejsce! Idzie się w upalnym słońcu przez pole, potem przez dżunglę, a na końcu dociera się do uroczego oczka wodnego z wodospadem. Woda ma kolor rdzy, wokół śpiewają ptaki i robi się romantycznie. Nastrój psuje wenezuelska rodzinka, która dołącza do naszej gromadki. Wenezuelczycy są głośni i ta rodzinka nie jest wyjątkiem. Zmywamy się więc stamtąd. A było tak pięknie... ech :)

Po drodze niespodziewanie zatrzymujemy się przy małym wodospadzie. Nikt nie ma siły wspinać się na punkt widokowy, jest za gorąco :) W drodze do wodospadu towarzyszy nam wesoły pies, który potem chętnie kąpie się w jeziorku.
Totalnie skopani i wytrzęsieni wracamy do domu. Po drodze widzę jeszcze intrygujące białe osady na przydrożnych skałach. Sergio tłumaczy, że jest to glinka kaolinowa. Można by ją wykorzystać w kosmetyce, jednak nikt tutaj się tym nie zajmuje. Wenezuelczycy nie mają głowy do biznesu. Ciekawe, nie?
  • Tutejsze kwiatuszki
  • Z tego robi się koszulki
  • Niewdzięczna robota poszukiwaczy złota - Gran Sabana
  • Wodospad Catedral
  • Oczy ważki wenezuelskiej :)
  • Jeszcze trochę Gran Sabany
  • Kolejka do stacji benzynowej
  • Na plantacji juki
  • Tak przygotowuje się cassabe
  • Cassabe - indiański chleb - El Pauji
  • Koleżanka w El Pauji
  • Nielegalna kopalnia złota i diamentów - Gran Sabana
  • W poszukiwaniu złota
  • Mój znaleziony diamencik
  • Gran Sabana
  • Jakby kto chciał się umyć...
  • Woda w wodospadzie Catedral
  • Wodospad Catedral
  • Bezimienny wodospad w dżungli
  • Bezimienny wodospad w dżungli
  • Gran Sabana
Od rana dajemy sobie wytrząść tyłki, jadąc landcruiserem przez dżunglę. Po wielu drewnianych mostkach, koleinach, kałużach, wystających z piasku kamieniach i wielkich chaszczach, docieramy do wioski indiańskiej Liwo Riwo. Tutaj w oczekiwaniu na łódkę gramy w domino z lokalną elitą, ta gra nabiera strategicznego sensu :) W końcu siedzimy w łódce i płyniemy do małej przystani, skąd ruszamy w stronę kolejnego wodospadu. Towarzyszy nam indiański przewodnik, który obdarowuje mnie pięknym kwiatem. Robimy sobie razem zdjęcie w romantycznych okolicznościach przyrody. Ech, gdyby nie jego wiek przedemerytalny i brak zębów...
Droga prowadzi pod górę, potem znowu w dół i w końcu docieramy do miejsca, skąd widać nasz cel. Jest to wodospad Aponwao o kształcie podkowy, ma wysokość 110m. Jest naprawdę piękny i wygląda bardzo potężnie. Schodzimy do stóp wodospadu i muszę powiedzieć, że jest to jedna wielka sauna. Woda z Aponwao rozprasza się w powietrzu i tworzy mgiełkę unoszącą się na wiele metrów. Stoimy w pewnej odległości od wodospadu, a i tak jesteśmy cali mokrzy. Oczywiście obiektywy też są mokre i mamy tylko nadzieję, że wyschną. Nie podchodzimy nawet bliżej, jest mokro i ślisko, aczkolwiek uroczo.
Gdy wracamy w stronę naszej przystani, na pustej ścieżce towarzyszą nam... kury. Są bardzo towarzyskie i ciekawskie i widać, że to ich teren. Gdy docieramy do umówionego miejsca spotkania z naszą wodną taksówką, po łodzi ani śladu. Jest tylko pusta, rozlatująca się budowla, sawanna i wspomniane kury. No i my – ludzie, którzy w oczekiwaniu na łódkę dostają głupawki, np. Krzyś zaczyna ganiać kurę. Czekamy i czekamy i widzę tylko rosnącą irytację Sergia. W końcu na horyzoncie pojawia się łódź – przewoźnik tłumaczy się, że musiał zatankować, że coś tam, terefere. Normalka w tym kraju, nawet nas to nie ruszyło.
Z Liwo Riwo ruszamy w drogę. Jedziemy między innymi pasem startowym, który w wolnych chwilach jest całkiem dobrej jakości drogą. To miła odmiana po bezdrożach. O zmroku docieramy do obozu położonego na końcu Gran Sabany. Rapidos de Kamoiran to właściwie coś a la nieduży motel – system budyneczków, mały sklepik i stacja. Wieczorem długo siedzimy, pijemy różne dobre trunki i śpiewamy. Sergio przepięknie śpiewa i gra na gitarze, ale to chyba wszyscy tutejsi chłopcy mają we krwi. Niestety nie potrafiliśmy z siebie wykrzesać ani jednej polskiej piosenki W KOMPLECIE. Orły, sokoły i Ania Jopek – oto, co rum robi z człowiekiem.
  • Pajączek w trawie w ogrodzie - Santa Elena
  • Nasz przystanek łódkowy
  • Salto Aponwao
  • Mój indiański uwodziciel :)
  • Pod Salto Aponwao - bliżej nie dało się podejść
Po śniadaniu ruszamy w stronę Puerto Ordaz (Puerto Ordaz no! Porlamar si! - pamiętacie?). Jedziemy jedyną większą drogą (większa = jeden pas w każdą stronę) w okolicy. Tę drogę od razu zobaczycie, jak tylko zerkniecie na mapę Wenezueli. Dzisiejszy dzień jest przewidziany jako transferowy, ale i tak sporo się dzieje. Zatrzymujemy się w sklepie spożywczym w miejscowości Kilometro 88 w celu uzupełnienia trunków. Sama miejscowość jest mało ciekawa, jednak jej nazwa brzmi tajemniczo. Okazuje się jednak, że mało pomysłowi lokalsi nazwali ją po prostu numerem kilometra, na jakim znajduje się na południe od El Dorado. Na tej drodze (jedynej w okolicy!) takich miejsc jest więcej. Kilometro ochenta y ocho (jak to ładnie brzmi po hiszpańsku) jest warte wspomnienia, gdyż tereny dokoła zawierają jedne z największych nieeksploatowanych na przemysłową skalę pokładów złota na świecie.
Jedziemy serpentynami górskimi przez dżunglę, mijamy grupkę obserwatorów ptaków. Do Wenezueli, z racji olbrzymiego bogactwa fauny, zjeżdżają tabuny ornitologów i innych fanów ptasich obserwacji. Podobno trzeba na nich uważać na drodze i tu się nie dziwię – wyłazi taki z lasu, łeb zadarty gdzieś w niebo, do tego lornetka i mamy pełen obraz potencjalnego rozjechanego pieszego.
W końcu docieramy do słynnego miasta gorączki złota: El Dorado. Przed oczami mam obrazy z filmów o podbojach konkwistadorów: osada zagubiona w dżungli, w niej Indianie w przepaskach biodrowych chodzący boso wśród skarbców.
Hello! Miejscowość jest jak najbardziej murowana i asfaltowa, a do tego brudna jak konkwistador. Wszędzie śmiecie, zgniłe liście i ogólny syf. Na ulicach mnóstwo facetów – zarośnięci, w starych ciuchach, większość z nich żyje z wydobycia złota. Wszędzie szyldy o skupie złota i diamentów. Łapiemy na zdjęciach kilka ciekawszych budynków, np. salon piękności L'oreal (sic!) w baraku czy hotel „Mój dom” wyglądający tak, że strach zajrzeć do środka.
Oglądamy także perełkę architektury – most zaprojektowany przez pracownię monsieur Eiffel'a. Tak, tego od wieży. Nie wiem, co on robił w tej dziczy. Most jest piękny i zdecydowanie w stylu epoki, podobno konstrukcja jest taka sama, jak konstrukcja wieży. Bardzo łatwo go przeoczyć, gdyż położony jest przy starej drodze (do miasta wjeżdża się piękną i zadbaną, nowym mostem).
El Dorado słynie także z więzienia na wyspie, w którym odbywał karę słynny Papillon. Z brzegu wygląda jak Alcatraz.

Następnym przystankiem jest miasteczko El Callao. Jeśli w El Dorado złoto się skupuje, to El Callao jest zdecydowanie nastawione na sprzedaż gotowych wyrobów. W El Callao odkryto złoto w 1865r. i nadal są to rejony (podobnie jak pobliskie El Dorado czy El Pauji) nastawione na pojedynczych poszukiwaczy fortuny. Przy głównej ulicy jest kilkanaście sklepów z biżuterią, obsługiwanych przez nieco znudzone sprzedawczynie. Sergio zostawia nam sporo czasu wolnego i mam wrażenie, że jest przekonany, że coś tu złotego kupimy. Wchodzimy nawet z ciekawości do jednego ze sklepów. Sprzedawczyni pyta się, skąd jesteśmy, zgaduje, że z Rosji. Nie wiem, czy ceny są niskie (podobno tak i to bardzo), niemniej i tak świecidełka są nie na naszą kieszeń oraz poczucie estetyki. Szybko wracamy do samochodu i ruszamy w dalszą drogę.

Późnym popołudniem, wymęczeni, docieramy do Puerto Ordaz. Jest tam piękny most nad Orinoko, jeden z nielicznych na tej rzece. Nasz nocleg jest dzisiaj bardzo wypasiony – przytulna posada, czyli pensjonat na obrzeżach Puerto Ordaz. Można powiedzieć – luksusy. Tego wieczora wybieramy się do Orinokia Center – olbrzymiego centrum handlowego. Tradycyjnie już na półce z importowanymi towarami widzę polską wódkę, bodajże Wyborową. W centrum panuje przedświąteczna gorączka i tak naprawdę tam uświadamiam sobie, że niedługo Gwiazdka. Centrum przystrojone jest choinkami (typowe drzewo w kraju tropikalnym) i bombkami.
Wieczorem gramy w kalambury, co jest niezłym wyzwaniem zważywszy, że Sergio nie zna polskich tytułów filmów, my czasem nie znamy tytułów angielskich, a te są jeszcze inne, niż hiszpańskie. Słowem – jest wesoło.
Tu także żegnamy się z Kasią i Marcinem, którzy rano udają się na Margaritę. Mamy nadzieję, że lotnisko będzie czynne, gdyż uwaga! z lokalnych ciekawostek! Mogłoby się okazać, że lokalne lotnisko jest nieczynne, gdyż na przykład odbywają się jakieś zawody. O których oczywiście nikt nic wcześniej nie wiedział. Na takie niespodzianki trzeba w Wenezueli uważać – trochę się już nasłuchaliśmy na ten temat.
  • Chociaż paliwo mają tanie :) (1 BS = ok. 0,25 USD)
  • Most z pracowni Eiffel'a - El Dorado
  • Legendarne El Dorado
  • El Dorado - hotel "Mój Dom"
  • Salon piękności w El Dorado...
  • ... i posterunek.
  • Warsztat - w drodze do El Callao
  • Most z pracowni Eiffel'a - El Dorado
Rankiem jedziemy w kierunku miasteczka Boca de Uracoa z przystanią, przy której czekają łodzie zabierające chętnych wgłąb delty Orinoko. A właściwie delty Amacuro, bo tak formalnie nazywa się to miejsce (i jednocześnie stan Wenezueli, w którym delta się znajduje). Nasza łódź jest blaszana, silnikowa i dość pojemna – zmieściłaby z 10-15 osób.
Pogoda jest przepiękna. Czujemy wiatr we włosach i trochę świrujemy na łodzi, wliczając dziwne pozy i opalanie się na dziobie. Po jakimś czasie wpływamy w coraz węższe odnogi rzeki. Jest cudownie: spokojna woda, drzewa zwisające po obu brzegach rzeki, papugi, pojawiające się co jakiś czas wioski Indian Warao. Wodę porastają wędrowne rośliny – rzeczne hiacynty, które oczyszczają rzekę, ale jednocześnie potrafią się nagromadzić w mniejszych kanałach i zablokować trasę.
Gdy dopływamy do naszego obozu przy jednej z mniejszych odnóg delty, nasze szczęki znajdują się gdzieś przy dnie rzeki. Obóz jest niesamowity: kilkanaście domków (palafitos) na palach przy brzegu rzeki oraz mostek. Dokoła dzika dżungla z mnóstwem odgłosów. W obozie mieszkają i pracują Warao. Cały obóz jest zbudowany na palach, między domkami chodzi się po drewnianych mostkach, a po przejściu na drugą stronę dżungli przechodzi się przez obszerny „chillout zone” - otwartą chatę z hamakami i siedziskami. Za tą chatą jest już dzicz, i to taka całkowita.
Pod mostkami jest rzeka i można tam spotkać węże.
Ku naszej radości dostajemy domy przy skraju rzeki (niektóre są od drugiej strony mostka i wychodzą na dżunglę). Każdy ma słomiany dach i moskitiery zamiast okien. Jest łóżko z moskitierą, wydzielona strefa z prysznicem i WC, a na balkonie jest ławeczka i hamak. Moglibyśmy tu zostać na dłużej, potrzebowalibyśmy tylko zapas repelentu, bo komary dadzą nam jeszcze popalić.
Camp Abujene jest jedną z najpiękniejszych noclegowni, jaką zdarzyło nam się widzieć. Cisza, spokój, dzicz. Spacerujemy po obozie, poznajemy się z nieco oswojoną arą. Rzeka, gdy niezmącona, daje lustrzane odbicie nieba i dżungli, co wygląda kosmicznie.
Przekąszamy trochę owoców i lunch – w tym pyszny chleb wyrabiany na miejscu przez Warao. Nie, nie jest to cassabe, tylko świeżutki, jeszcze ciepły chlebek.
Po lunchu dostajemy kaloszki. To ważne, by dobrze dopasować je do nogi, już niedługo dowiemy się, dlaczego. Na razie siedzimy przed jadalnią i gawędzimy z parą Belgów, którzy przypłynęli tu z własnym przewodnikiem. W obozie mieszka jeszcze niewielka grupa emerytów, chyba Niemców. Po lunchu wypływają i robi się zupełnie cccciiiiicho.
Nadchodzi pora na nas – bierzemy kalosze i jazda do łodzi. Płyniemy po rozmaitych odnogach rzeki i szczerze powiem, że gdyby nie Indianin, stwierdzilibyśmy, że w dżungli nie ma zwierząt poza owadami. Nawet Sergio nie był w stanie wypatrzyć małp, tukanów, leniwca, węży, papug. Wyglądało to mniej więcej tak: płyniemy, nagle przewodnik zbacza z kierunku i podpływa bliżej rzeki. Pokazuje ręką drzewo i po dłuższym wpatrywaniu białasy widzą małpę. Kolejny przystanek i oczom białasów ukazuje się tukan. Podpływamy pod jedno z drzew i dostajemy zadanie znalezienia węża. Rozglądamy się posłusznie, w końcu przychodzi mi do głowy, by spojrzeć w górę. Są! Nad naszymi głowami, pięknie wpasowane w gałęzie, wygrzewają się dwa węże. Nigdy byśmy ich nie zauważyli!
Po drodze oglądamy także rozmaite rośliny, m.in.: wodne ananasy (wyglądają podobnie do tych jadalnych), rzeczne kakao (ma piękne kwiaty), aloes oraz roślinę, której liście po rozgnieceniu pienią się i służą jako mydło. W krzakach kłócą się ptaki guacharaca – przepiękne, wielkie, z czubem, które z wrzaskiem i trzepotem odlatują głębiej w dżunglę na widok zbliżającej się łodzi.
Tutaj powiem coś więcej o guacharaca. Polska nazwa to kośnik czubaty lub hoacyn. Wczoraj czytałam o nim u Fiedlera i okazuje się, że to wielkie dziwo. Otóż pisklęta hoacyna mają szczątkowy pazur na końcach skrzydeł i skrzydła te dzięki temu pomagają poruszać się w krzakach. Coś, jak płazy, na dodatek te pisklaki świetnie pływają. Pazur ten potem jest niewidoczny i ptaki tracą umiejętność pływania i, jak to określił Fiedler, głupieją :)
Zatrzymujemy się przy brzegu, posłusznie oblewamy się repelentem i nakładamy na głowy moskitiery, które przezornie kupiliśmy jeszcze w Polsce. Wchodzimy w dżunglę i z czystym sumieniem powiem, że zrozumiałam wówczas, w jaki sposób dżungla wykańcza. Ta dzisiejsza była całkowicie dzikim ostępem. Teren bagnisty, zarośnięty lianami i krzewami, które trzeba wycinać maczetą. Wszędzie kolczaste drzewa, liście, pająki i chmara komarów. Chmara to mało powiedziane – dosłownie nas oblazły i nic nie robiły sobie z litrów repelentu. Zdołały przebić się przez długie rękawy, spodnie i górną część moskitier „nagłownych”, która przylega do skóry głowy. Nikomu nie życzę takich atrakcji. Nasz Indianin przebijał nam maczetą drogę i pokazywał różne rośliny. Wysmarowanie spalonymi liśćmi jednej z nich chroni przed komarami, inna służy na rany. Owoce jeszcze innej dają wodę: należy taki owoc przekroić i można wypić trochę wody, uważając jedynie, by nie dotknąć ustami brzegu miąższu – jest bardzo piekący. Ogólnie dżungla to jedna wielka apteka i drogeria w jednym. Dla tych, którzy ją szanują i się jej uczą, ma naprawdę wiele do zaoferowania. Inna sprawa, że może też zabić, jednak Indianie radzą sobie w niej świetnie.
Chodzimy po tej dziczy i chodzimy, zapadamy się w bagno i mało nie gubimy kaloszków. Tutaj jasne się staje, że kalosz musi być idealnie dopasowany do nogi, a i tak czasem trzeba go przytrzymać. Udaje mi się wpaść w błoto po uda i tym sposobem dżinsy (nie chroniące przed armią komara) zostają unurzane w śmierdzącej brei.
Kiedy wydaje nam się, że chodzimy już jakieś 3 godziny i jesteśmy 5 kilometrów od brzegu, wychodzimy prosto na naszą łódź. Okazuje się, że cały czas byliśmy o kilkadziesiąt metrów od łodzi, a spacerek zajął nam 45 minut. Jesteśmy wymęczeni, ubłoceni, ugryzień komarów szkoda liczyć i tylko nasz przewodnik wygląda elegancko i świeżo. Już wiem, dlaczego przez dziką dżunglę idzie się maksymalnie kilka kilometrów dziennie.
Powoli płyniemy w stronę jednej z wiosek Indian Warao. Już na brzegu otacza nas grupa dzieci, najwidoczniej przyzwyczajonych do turystów rozdających im różne dobra. Sergio przypomina sobie, że miał nam przypomnieć o zakupie torby cukierków do rozdania, gdy byliśmy w Puerto Ordaz. Mam przy sobie tylko owocowe pastylki odświeżające oddech, które oddaję dzieciakom do podziału. Z perspektywy czasu stwierdzam, że to nawet lepiej – moje cukierki przynajmniej nie miały cukru. Niestety próchnica to olbrzymi problem u Indian – nie są do niej przystosowani, opieka stomatologiczna kiepska vel zerowa, a cukierki nie pomagają.
Robimy sobie z dzieciakami zdjęcia, są bardzo zainteresowane tym, jak wyglądają na zdjęciu, pokazuję im więc ujęcia na monitorku. Są wyjątkowo fotogeniczne i bardzo zabawne, gdy łamaną hiszpańszczyzną próbuję się z nimi dogadać.

Zbliża się zachód słońca. Wypływamy na szerszą rzekę i obserwujemy tabuny papug wracających na noc do gniazd. Lecą parami, co wygląda naprawdę cudnie. Zapomniałam wspomnieć, że na łodzi mamy lodóweczkę z lokalnymi trunkami, co oznacza nieustanne wspomaganie rumem z colą. Słońce zachodzi nad dżunglą, a do nas zbliża się pływający supermarket. To dzieciaki z pobliskiej wioski, oferujące na sprzedaż rękodzieło. Pokazują nam kolejne naszyjniki, misy i paciorki i w tym momencie żałuję, że nie jesteśmy wycieczką bogatych niemieckich emerytów z portfelami wypchanymi eurakami.

Na noc wracamy do obozu. Komary dają czadu, a my po krótkiej lekcji salsy/merengue idziemy spać. Dżungla dopiero w nocy daje o sobie znać w pełnym wydaniu. Leżymy i słuchamy, jak ktoś kogoś zjada, ktoś inny jest zjadany. Wokół nas mnóstwo pisków, pohukiwań i syków. Moskitiery nie izolują dźwięków i bardzo dobrze – dżungla opanowuje nas i nasze sny. W środku nocy zaliczamy niespodziewaną pobudkę, bo coś nam chodzi po suficie. Nie chcemy wiedzieć, co to było :)
  • Hoacyn zwany też guacharaca
  • Przystań w Boca de Uracoa - nasza brama do raju
  • Na Orinoko
  • Witamy w Camp Abujene!
  • Nasz obóz - Camp Abujene
  • Ścieżki między domkami w obozie
  • W tym obozie też była papużka!
  • Widoki obozowe
  • Gniazda ptasie
  • Zwiedzamy kanały rzeczne delty
  • Hiacynty rzeczne - Orinoko
  • Magia delty
  • Jeden z tysięcy kanałów delty
  • Indiańska strzała
  • Piękność z plemienia Warao
  • I te dołeczki...
  • Jeszcze jedna piękność Warao
  • Tak mieszkają Warao nad Orinoko
  • Zachód słońca w delcie
  • Hoacyn był bardzo kłótliwy...
  • Papuga nieco się schowała...
  • To się nazywa prawdziwa, dzika jungla!
  • Dzikie ostępy nad Orinoko
  • Ufoludki w jungli w trakcie gryzienia przez komary
  • To my - Sigma i Pi
  • Wesoła gromadka
  • Zachód słońca - Orinoko
  • Na Orinoko
  • Widok na deltę z perspektywy dzioba
  • Wnętrze domku nr 1
  • Nasz domek :)
  • Camp Abujene - polecamy!
  • Możemy polecić raz jeszcze, a co :)
  • przy obozie - kanał rzeczny
„...ale z gąszczu onego ile fantastycznych wylatywało odgłosów, jakie zaczepne paszcze zagadkowych potworów wydzierały się tam w dziwnym rozjuszeniu! Kłapało to, skrzeczało, dobywało jęków, pukało, nade wszystko zaś dokuczało do szpiku srogim syczeniem. Rzekłbyś: spusty piekła otwarte, skąd wypadły różnorakie bestie...”.
Arkady Fiedler w „Orinoko” (mam znowu na tapecie) bardzo celnie opisał dżunglę. Nawet w ciągu dnia wydobywało się z niej mnóstwo odgłosów; wieczorem to był istny koncert. Podczas nocy spędzonej w palafito słyszeliśmy miliony mieszkańców otaczającej nas dziczy. Rano przy śniadaniu (ponownie pyszny, tutejszy chlebek!) wymienialiśmy się wrażeniami i ustaliliśmy plan na dzisiejszy dzień. Czekał nas cały dzień na łodzi, mieliśmy dopłynąć aż do ujścia rzeki (jednego z wielu, w końcu to delta).
Czytałam ostatnio jakiegoś bloga z podróży do Wenezueli, którego autorka skarżyła się na ubogą faunę delty Orinoko. Że płynie się tymi kanałami i nie widać żadnego zwierza. To fakt, jeśli płynie się samemu lub z mało doświadczonym przewodnikiem. My mieliśmy szczęście – naszym przewodnikiem był tutejszy Indianin. Gdyby nie on, też byśmy nie zobaczyli żadnego stwora. Teraz się powtórzę, ale to warte podkreślenia. Otóż płynąc po rzece, naprawdę widać tylko zwartą ścianę lasu. Nie sposób niedoświadczonym okiem wypatrzyć jakiegokolwiek zwierzaka. Nasz przewodnik nie zawiódł – co chwilę podpływaliśmy w stronę brzegu i wypatrywaliśmy tego, co nam pokazywał. Dżungla jest wręcz usiana różnymi zwierzętami: widzieliśmy stada małp, tukany, ibisy, mrówkojada, papugi, kłótliwych znajomków - guacharaca, węże i mnóstwo innych stworów. W pewnej chwili zatrzymujemy łódkę i uderzamy w powierzchnię wody i w łódkę. Chwila ciszy, rozglądamy się i... są! Nad wodę wyskakuje szaroniebieski delfin. Za chwilę drugi, i trzeci. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, gdyż te delfiny szybko zmieniają miejsce i wyskakują nad wodę tam, gdzie nikt się nie spodziewa. To toninas – delfiny rzeczne. Magiczne doświadczenie, gdyż kogo jak kogo, ale delfinów to się tu nie spodziewaliśmy.
Kanały rzeczne są przeróżne – niektóre całkowicie zarośnięte wodnymi hiacyntami, niektóre z wodą, w której można się przejrzeć, jak w lustrze. Niektóre zaś szerokie i z bardziej konkretnym nurtem. Zwiedzamy ten labirynt i zapewniam Was, że po 5 minutach człowiek ma problem z odnalezieniem właściwego kierunku w tej plątaninie. Zdajemy się na naszego przewodnika :)
Na jednym z kanałów podpływamy do brzegu. Podlatuje do nas trochę komarów, a my zatrzymujemy się w małej zatoczce i przygotowujemy się do połowu piranii. Każdy ma kijek z żyłką, na której końcu jest haczyk. Na haczyku zawieszamy kawałki świeżego mięsa, tłuczemy kijem wodę, by przywołać ryby, zarzucamy wędkę i czekamy. Po jakiejś chwili widzimy w wodzie ruch i lekkie szarpnięcia wędek. Rybki są jednak sprytniejsze: podpływają do haczyka, zdejmują z niego mięso i odpływają. Tak oto zafundowaliśmy im darmowy bar z przekąskami. Nikomu nie udaje się złowić ani jednej piranii, za to zapasy mięska są znacznie uszczuplone. Wredne bestie. Pytam się Sergia, jak to jest z tymi piraniami – czy mogą użreć palec? Ogólnie nie należy się bać, jeśli jest się na rzece z nurtem i nie ma się ranek czy zadrapań. Piranie reagują na krew i bardzo lubią słaby nurt. Oczywiście, jeśli wsadzi się do wody rękę i czeka się na jakąś akcję, z pewnością się jej doczeka. Nie ryzykuję :)))
Po nieudanym (jak dla kogo, hehe) połowie płyniemy dalej. Nasz przewodnik zadaje nam zagadki typu: czy widzicie tukana? Po jakimś czasie oczy przyzwyczajają się i jesteśmy w stanie dostrzec więcej, niż na początku. Wiadomo, że widzimy zaledwie ułamek wszystkich zwierzaków gapiących się na nas z lasu, jednak satysfakcja jest.
Wypływamy na szersze kanały i po pewnym czasie widać, że jesteśmy bliżej ujścia. Woda zaczyna ciemnieć, nurt robi się mocniejszy, zaczyna nieco bujać. Dopływamy do miejscowości Pedernales, która położona jest przy ujściu do Zatoki Paria. Stąd już tylko 45 minut i odwiedzilibyśmy Trynidad. Tudzież podbilibyśmy naszą malutką łódeczką Atlantyk, gdyż znajdujemy się bardzo blisko ujścia zatoki do oceanu. Powstrzymujemy jednak zapędy i zatrzymujemy się na przystani, by coś przekąsić. Z lodówki wyskakują warzywa i tuńczyk. Siedzimy na deskach niewielkiego pomostu i kroimy warzywa na sałatkę. Jest ciepło, słonecznie i cicho, niedaleko widać kilkanaście domków i ludzi uwijających się przy pracy. Jedni reperują łódź, drudzy pomost, trzeci kombinują coś z sieciami rybackimi. W okolicy jest trochę ropy naftowej i w dali widzimy szyb. Metalowa konstrukcja i płomień na szczycie nie pasują mi do dzikiego Orinoko.
Po sałatce robimy próbę wypłynięcia do zatoki. Woda jest fioletowo – granatowa. Chwieje bardzo mocno i nasza łódeczka przemienia się w żygojachcik. Czuję, że zaraz ponownie obejrzę tuńczyka, na szczęście wracamy na spokojne wody. Dopłynęliśmy naprawdę daleko i dużo czasu zajmuje nam powrót do obozu. Po drodze widzimy łódź z gromadą turystów i ogromnym napisem, bodajże „Orinoco Express”. Jest to jedna z wielu możliwości zwiedzania tego zakątka – jednodniowe wycieczki pozwalają na liźnięcie tutejszej przyrody. Patrząc z perspektywy ostatnich 2 dni myślę, co stracili. Nie sądzę, by w takim tabunie i w takim pośpiechu można było zanurzyć się w piękno delty. Można obejrzeć co nieco, odwiedzić wioskę Warao, kupić trochę paciorków i wrócić do hotelu. Tylko... po co? Chętnie zostalibyśmy tu jeszcze z tydzień, a i to byłoby za mało, by oswoić się z tutejszością i dostrzec nieco więcej.
Po drodze spotykamy się z delfinami toninas, ponownie zaglądamy do Indian i oglądamy zachód słońca z perspektywy środka rzeki. Znowu obserwujemy papugi lecące parami z jednego brzegu na drugi. Jest cicho i klimatycznie. Zachód jest przepiękny, a rum z colą daje trochę w dekiel.
  • Tukan truk truk
  • Jeżozwierz - taki dziwny, nadrzewny
  • Hiacynty rzeczne zarastają kanały
  • Z perspektywy dzioba
  • Na Orinoko
  • Klucz ibisów nad Orinoko
  • Przystojniaczek
  • Dziwnych gniazd ciąg dalszy
  • Dziecko tarantulowe, nerwowo szukaliśmy jego mamusi
  • Jedna z zagadek Indianina - znajdźcie węże (szukaliśmy w krzakach, a one nad nami...)
  • Próbujemy łowić piranie :)
  • Jeszcze jedno stadko ibisów
  • Fioletowa woda - rzeka miesza się z morzem. W dali rafineria w Pedernales
  • na przystani w Pedernales
  • Najlepiej, jak łódka ma dwa silniki. Przydaje się :)
Uparliśmy się na tę rzekę. Rio Caura to dopływ Orinoko i jest to dokładnie taka dzicz, o jaką nam chodzi. A właściwie dalszy ciąg dziczy, bo w takich klimatach poruszamy się już od jakichś 10 dni. Edyta i Sergio próbowali nam tę Caurę odradzać. Podobno drogę do obozu obstawili zbójcy jacyś i łupią turystów. Słyszymy opowieści o takich, co zostali w samych galotach oraz o tym, że zbójcy zabierają także samochody agencji turystycznych. Słowem – strach się bać :) Sergio dogaduje się jednak ze znajomym i mamy spotkać się niedaleko tej słynnej drogi, wsiąść do samochodu tegoż znajomego i na zasadzie „w kupie raźniej” pokonać złoczyńców. Adrenalina rośnie i już się napalamy na dzisiejszy dzień.

Po śniadaniu z żalem opuszczamy Camp Abujene. Mówimy „adios” zaprzyjaźnionej arze, żegnamy się z ptaszkami budującymi zwisające gniazda na drzewie przy przystani obozowej. Szkoda, że nie możemy zostać tu dłużej; postanawiam, że jeśli kiedyś przyjedziemy jeszcze w ten rejon świata, na pewno będę chciała tu ponownie zawitać. Bardzo szybko docieramy do przystani, przy której zostawiliśmy auto. Gdy docieramy do miasteczka, Sergio realizuje swą obietnicę. Kilka dni wcześniej obiecał nam, że napijemy się cocady. Jest to napój robiony na przydrożnych stoiskach, a robi się go z orzecha kokosowego. Znajdujemy stoisko pani, u której Sergio zwykle pija cocadę, gdy jest w okolicy. Na stoisku można kupić także napoje z innych owoców, większość jest nam nieznana :) Jednak co cocada, to cocada. Na kubek tego napoju składa się kokos, który należy przeciąć maczetą (próbowałam tego i nie mam pojęcia, jak im się udaje nie uciąć tą maczetą łapy). Następnie bierze się mleczko z kokosa oraz wycięty miąższ i wrzuca do miksera. Dodaje się kilka łyżek cukru i mleka w proszku oraz lód. Wszystko razem tworzy gęstego drinka na kształt makdonaldowskich szejków. Jest bardzo zimne, bardzo słodkie i bardzo gęste. Smakuje obłędnie i syci po kilku łykach. Jak sobie przypomnę, to mi ślinka cieknie. Daję radę wypić pół kubka pomimo małej rewolucji, jaką od kilku dni przeżywa mój brzuch. Cocada jest z nami jeszcze długo podczas podróży i ostatecznie zostaje podbita przez Krzysia dopiero dobre pół godziny po opuszczeniu miasteczka.
Kierujemy się na zachód Wenezueli, w stronę Mapire. Droga jest różnej jakości – na początku całkiem niezła, jednak dalej zaczynają się już dziury. I to nie byle jakie dziury – czasami dziura jest większa, niż okoliczny asfalt. Trochę nas wytrzęsło :) Zatrzymujemy się w końcu przy jakiejś stacji, gdzie jesteśmy umówieni ze znajomkiem Sergia, z którym zabierzemy się w stronę obozu przy Caurze. Oczywiście nie byłaby to Wenezuela, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem. Znajomek pojawia się i ma na pokładzie nieplanowane dwie niemieckie emerytki. Staje się jasne, że wszyscy się nie pomieścimy. Od słowa do słowa dogadujemy się, że jedziemy na dwa auta. Widzę, że Sergio czuje się nieswojo i nie jest zadowolony z takiego obrotu sprawy. Widać, że boi się o nas i o auto (nie wiem, w jakiej kolejności). W końcu dwa auta to łakomy kąsek i większe prawdopodobieństwo napadu. Atmosfera trochę się udziela, ale co zrobić – do stanika chowam kartę z dotychczas zrobionymi zdjęciami i tyle :)
Ruszamy w dżunglę po drodze, która na początku ma przedpotopowe resztki asfaltu, ale potem składa się już tylko z rudego piachu. Zaczynam rozumieć obawy Sergia i to, dlaczego w Santa Elena odradzali nam przyjazd tutaj: droga jest wąska, zaledwie na jeden samochód. Z obu stron dżungla, nie idzie nawrócić i coraz częściej napotykamy na kłody leżące w poprzek drogi. Sergio mówi, że często bandyci robią taką właśnie akcję – na drodze umieszczają przeszkody, które zmuszają przejezdnych do zatrzymania się. Miejsce jest podobno idealne, gdyż na końcu tej drogi jest tylko i wyłącznie obóz dla turystów – wiadomo: plecaki, aparaty, gotówka. Jesteśmy trochę przestraszeni i podejrzliwie patrzymy na każdego lokalsa na rowerze, który z rzadka pojawia się na drodze. Nagle auto jadące przed nami się zatrzymuje. Adrenalina przy górnej kresce, ale okazuje się, że po prostu znajomek chwilę wcześniej zobaczył przy drodze tarantulę. No i tak to jest – zbójcy, groźby i niebezpieczeństwo, a wszyscy wyciągają aparaty i wybiegają z obu aut, by 50 metrów dalej łowić pająka. Oba auta otwarte i zapraszające, więc decyduję się zostać. Zdaję sobie w pewnej chwili sprawę, że chyba nie może być tak groźnie, skoro kierowcy beztrosko zostawili samochody dla pajączka, którego z pewnością już wcześniej widzieli. Pajączek okazuje się pajęczyskiem wielkości dłoni i po chwili wszyscy podnieceni wracają do samochodów. Dalsza część podróży mija spokojnie i już po chwili naszym oczom ukazuje się obóz. Jest to Rio Caura Lodge - miejscówka wykupiona przez jakiegoś Niemca, który zbudował/wyremontował domki i otworzył tropikalny pensjonat. Całość położona jest w wielgachnym ogrodzie usianym palmami, krzakami i mrówkami. Domki (kilkanaście) są w dużej odległości od siebie i niemal każdy jest inny. Nam trafia się taki, który na dole ma łazienkę, na górze zaś sypialnię. Dół z górą połączony jest drabiną i już widzę te nocne eskapady do łazienki zwłaszcza, że mój brzuch jest coraz bardziej nieposłuszny. Z balkoniku widać Caurę. Wyposażenie skromne i w tutejszym stylu, wygląda naprawdę super. Na ścianie domku widzimy autostradę zbudowaną przez mrówki: tunel z błota i resztek ciągnący się w poprzek ściany, a w nim mrówki sunące rzędem w sobie tylko znanych sprawach. Tunel ciągnie się też na schodach przy domku i trzeba uważać, by nie wdepnąć. Rozpakowujemy się i zwiedzamy okolicę. W obozie jest taras wychodzący na oszałamiającą rzekę. Na jej środku rośnie olbrzymie drzewo, obok niego jest mnóstwo głazów. W obozie znajdujemy też domek na drzewie, furtkę do dżungli oraz chatę bez okien, gdzie można na poduszkach się całkowicie zrelaksować. Pracują tu tylko Indianie.
Jemy coś i relaksujemy się. Do obiadu dostajemy pomarańcze, które tutaj są całkowicie zielone. Na początku jesteśmy nieufni, jednak środek jest słodziutki i pyszny. Niam! Wieczorem mamy jeszcze małe święto – urodziny Krzysia. Pani kucharka zrobiła mały serniczek, śpiewamy więc sto lat, rżniemy w domino i idziemy spać. W nocy oczywiście mało się nie zabijam na drabinie, a w łazience oprócz stada mrówek siedzi też żaba.
  • Urodzinki nad Caurą
  • Tu robi się (i pije) cocadę. Mniam!
  • Tarantula na trasie rozbójników
  • Początek trasy ponoć obstawionej przez rozbójników
  • Jedziemy do obozu nad Caurą
  • Nasz pokoik w obozie
  • Widok na Caurę z balkonika
  • chillout zone w obozie nad Caurą
  • Taras widokowy nad Caurą
  • Furtka do dżungli :)
Rano lądujemy w łodzi razem z naszymi niemieckimi towarzyszkami. Przed nami cały dzień krążenia po okolicy. Płyniemy na bezludną wyspę, gdzie witają nas dwa pocieszne ptaszki. To trompetery, zwane tutaj grulla. Są przesympatyczne: witają nas przy łodzi, biegną przed nami przez całą drogę do obozowiska, bulgocząc i gruchając. Są bardzo towarzyskie i ciekawskie. Nie boją się nas, bestie i szybko się zaprzyjaźniamy. Obozowisko na wyspie to jedna wielka, otwarta chata bez okien. Jest tu otwarta kuchnia, ławy i zbiory zoologów. Nieco dalej są toalety i prysznice, a za nimi miejsce, gdzie będziemy spać. Zwracamy uwagę na olbrzymie pancerze tutejszych pancerników. Szkoda, że nie widzieliśmy tego stwora na żywo. Wisi tu kiść małych bananów – są pyszne i banany dostępne w Polsce nawet się do nich nie umywają.
Po krótkim odpoczynku płyniemy do dżungli. Idziemy wąską ścieżką, wokół mnóstwo komarów. Dżungla jest tym razem cicha, spośród drzew słyszymy tylko jednego ptaka, który wydaje z siebie dźwięki przypominające strojenie antenki. Jest wilgotno i zielono, wszędzie mrówki i pająki. Bardzo wiele dziwnych roślin i grzybów, w tym przepiękne kwiaty. Gdy wychodzimy z lasu na otwartą przestrzeń, jestem pod wrażeniem. Wspinamy się po wielkim, czarnym kawałku granitu. Odpoczywamy tu chwilę. Granit jest ciepły i z jego czubka nie widać, z której strony dżungli przyszliśmy. Nie byłabym w stanie trafić w tę samą ścieżkę. Tutejsi też najwidoczniej mają problem, bo widzimy na granicie niepozorną niby-strzałkę, która wskazuje kierunek do ścieżki. Wracamy do dżungli i cała trasa na nowo: przeskakiwanie przez kałuże, przełażenie po pniach i pod pniami, uważanie na mrówki (niektóre olbrzymie). Wokół mnóstwo drzewek z kolcami i powoli staje się to zasadą: tam, gdzie trzeba się przytrzymać (przechodzenie przez strumyk, schodzenie po stromiźnie do łodzi, ślizganie się po mokrych liściach w dół ścieżki), rosną drzewa z kolczastą korą. Kolce od małych i upierdliwych po wielkie i oczywiste. Drzewa te dziwnym trafem same podłażą pod dłoń i oferują pomoc :)
Wskakujemy do łodzi i płyniemy. Caura jest niesamowita. Wokół nas dżungla, zaś sama rzeka usiana jest olbrzymimi głazami. Zarówno na kamieniach, jak i przybrzeżnej roślinności widać, jaki bywa poziom rzeki: na głazach są to ciemniejsze linie, zaś rośliny są po prostu szare i zabłocone do pewnego poziomu. Po drodze znowu próbujemy łowić piranie, niestety akurat tam ich nie było.
Na rzece mnóstwo ptaków, niektóre tworzą sejmiki. Odwiedzamy tutejszych Indian. Wioski są różne: niektóre biedne i zaniedbane, inne urządzone całkiem dostatnio i uporządkowane. W pierwszej wiosce spotykamy starego Indianina, który robi łodzie. Są to łodzie z jednego pnia eukaliptusa (!), który rozciąga się palami ustawionymi w poprzek i wypala, by łódź się zahartowała. Pień rozszerza się z czasem i tworzy podłużną curiarę. Tutejsi Indianie sprzedają łodzie na pobliskim targu i jest to dla nich jedno z nielicznych źródeł utrzymania. Podglądamy Indian przy codziennej pracy: matka czyści korzenie juki przy rzece podczas, gdy jej malutkie dziecko (o rudych, kręconych włosach!) spogląda w naszą stronę. Inna Indianka gotuje obiad, widzimy też chłopca, który dźwiga jukę z przystani w plecaku z włókien palmy. Ich życie wygląda na spokojne, aczkolwiek ubogie. Wszędzie pałętają się wychudzone psy, które mają chronić wioskę, jednak mieszkańcy nie mają do nich szacunku. Psy są zapchlone i zabiedzone i aż przykro na nie patrzeć. W niektórych osadach chaty budowane są w nieco bardziej wyrafinowany sposób – glina przetykana patykami, podobno inspiracja budowlami Hiszpanów, którzy tu swego czasu rozrabiali. W jednej z wiosek siadamy w ławce szkoły podstawowej. Małe ławeczki, drewniane tabliczki z literami i oczywiście flaga Wenezueli. Ta wioska ma także deskę, na której czasem mocuje się baterię słoneczną, a z tyłu rośnie tytoń, którego zapach odstrasza komary.

Żegnamy się z Niemkami i zostajemy na nocleg na wyspie. Jemy tu pyszny obiad, gramy w karty, pluskamy się w rzece i odpoczywamy. Towarzyszą nam dwa nieodłączne grulla oraz oswojona papużka. Wieczorem zalegamy w hamakach zawieszonych w pobliżu lasu. Dżungla do nas chrumka i coś marudzi. Wokół egipskie ciemności, żadnej żaróweczki, świeczki, nic totalnie. Ponownie mam wrażenie, że oślepłam (tak mi się też wydawało w obozie pod Salto Angel), bo mimo przyzwyczajania wzroku do ciemności nie widzę nawet własnych palców. Dobrze, że mamy latarki czołówki.
  • Szkoła podstawowa u Indian
  • Papużka na wyspie na Caurze
  • Tu szuka się żywicy
  • Kolejna dzika (dość) dżungla - nad Rio Caura
  • Drzewka z kolcami wszędzie, gdzie trzeba się czegoś przytrzymać to normalka
  • Ładne roślinki w dżungli
  • Tutejsze piękności
  • Dżungla i kawał ciepłego granitu
  • Z wizytą u twórców łodzi
  • Na przystani Indianka obiera jukę
  • Klepisko, kuchnia i pokój - wioska indiańska nad Caurą
  • A w górze księżyc...
  • Przyszłość Wenezueli
  • Codzienne życie Indian
  • Szkoła podstawowa nad Caurą
  • Tutejsze ozdoby ścienne :)
  • Rio Caura w pełnej krasie
  • Nasza łódka - Rio Caura
  • Jeszcze jeden kolczasty przyjaciel
  • Zostawiłam swój ślad w indiańskiej szkole
  • Wielkie głazy na Caurze
  • Grulla w całej okazałości
  • Tu były pancerniki. Szkoda, że czas przeszły...
  • Dżungla atakuje granit
  • Widok nad dżunglą
  • Sejmik na Caurze
  • ptaszek Grulla polujący na sznurówki
  • Urocza parka
  • Tak tworzy się łódź z jednego pnia
  • Praca na przystani
  • I jeszcze niesamowite, blondwłose, indiańskie dziecko
  • Tak wyciska się sok z juki
  • Budowa domu indiańskiego - pozostałość po Hiszpanach
  • W wiosce indiańskiej - czaszka jaguara. Odstraszacz?
  • Tego uczą się dzieci w szkole nad Caurą
  • A tak nazywa się wioska ze szkoła
Budzę się nad ranem, gdyż mam wrażenie, że jakieś zwierzę jest przy naszych hamakach. Do głowy przychodzi mi jedynie jaguar :) Jest jeszcze ciemno i postanawiam nie wychylać się z hamaka mimo, że pęcherz nie pozwala o sobie zapomnieć. Gdy robi się jasno, wychylam nosa i słyszę znajome bulgoty. To grulle przyszły w nocy do nas i tuptały po piasku. Teraz krążą przy hamakach i zachęcają do zabawy, dranie. Szybki prysznic pod zimną wodą i już czujemy się nieco bardziej obudzeni.
Płyniemy, jakżeby inaczej, do dżungli. Docieramy do zapuszczonej plantacji kakao i ananasów. I znowu jest to ziemia jakiegoś Niemca (to jakiś najazd na Caurę?), tylko przestał się nią zajmować. Plantacja to zarośnięty ogród utkany drzewami kakaowca i krzakami ananasowymi. Do tego orchidee i stara, drewniana chata. Jest cicho, gorąco i klimatycznie. Dostajemy do spróbowania owoc kakaowca. Jest żółty, zaś nasiona zanurzone są w białej galaretce, która smakuje cytrynowo. Na stole przed chatą nasiona suszą się już w słońcu.
Rio Caura jest wspaniałym miejscem. Jest tu znacznie mniej turystów, niż na Gran Sabanie czy przy Orinoko. Jest dziko, naturalnie, przepięknie.
Z plantacji popłynęliśmy w odwiedziny do Indian. Pierwsza wioska – niemal pusta. Druga – to samo. Gdzie są wszyscy – polują na jaguara? W trzeciej wiosce harmider. Na boisku grają w nogę! Chłopaki z okolicznych wiosek, każdy ubrany w co tam ma, łupali niezły meczyk, a wokół zgromadzona była całkiem konkretna widownia. Gra muzyka, atmosfera piknikowa, a w samym środku my. Może przydałoby się zostać i pokibicować? Na nas niestety już czas, ruszamy więc do łodzi. Po drodze widzimy tutejszą kaplicę – otwarta chata, w której za dzwon zwołujący wiernych robi... butla od gazu. Wygląda nieco upiornie.
Wracamy do obozu z domkami. Jest piękna pogoda, dokoła nas dżungla, chmury odbijają się w wodzie tak, jakby się z nią stykały. Bardzo nam się tu podoba i znowu żałujemy, że trzeba wracać. W obozie dostajemy tym razem inny domek – zarówno sypialnia, jak i łazienka są na jednym piętrze. Uffffff :)
  • Tak rośnie kakao
  • Palemka w obozie
  • Od tego się zaczyna łódka indiańska
  • Wioska indiańska nad Caurą
  • Tak rośnie kakao - nasiona są w białej galaretce o kwaskowatym smaku
  • Dojrzałe kakao
  • Bluszczyk :)
  • Mikropajęczynka, dzieło sztuki
  • Kakao suszące się w słońcu
  • Tutejsze piękności c.d.
  • Dzika plantacja ananasów
  • Kolczatek przy stromym zejściu do brzegu
  • Rio Caura
  • Rio Caura
  • Rio Caura
  • Mecz indiański nad Caurą
  • Oglądamy mecz w wiosce, a nad naszymi głowami...
  • Kaplica. Butla od gazu robi za dzwon.
  • Cywilizacja :)
  • Gdzie jest zwierzątko?
  • Pędzimy naszą strzałą przez Caurę
Po śniadaniu żegnamy się z obozem Rio Caura Lodge. Polecamy :) Czeka nas całodniowa podróż w stronę stanu Apure. Wracamy znowu „bandycką” drogą i oczywiście ani żywej duszy. Zapowiada się monotonny dzień – nasza droga ma prowadzić do Caicara del Orinoco, gdzie przeprawimy się promem przez Orinoko, a następnie dojedziemy do San Fernando de Apure. Razem jakieś 300 km po drogach tzw. „różnych”. Jezdnia jest w różnym stanie, ale ogólnie nie możemy narzekać, aczkolwiek dziur sporo. Poza siecią głównych dróg to norma. Każde tankowanie to dla nas mały szok – paliwo jest tak tanie, że za pełen bak płaci się tu drobniakami. Takimi, jakie w Polsce mogą posłużyć co najwyżej do zakupu gumy do żucia.
Bezproblemowo (nie licząc kontroli przez Gwardię Narodową, ale do tego zdążyliśmy się przyzwyczaić – gwardzista zagląda do samochodu, patrzy na nas i przez chwilę mamy „zew krwi”) mijają nam godziny. Sergio zastanawia się, czy prom na Orinoko będzie czynny. W końcu to Wenezuela i może się zdarzyć, że nie będzie czynny :) Do tego też zdążyliśmy się przyzwyczaić i szczerze mówiąc poziom stresu wcale nam się tu nie podnosi już od dawna. Wyrobiliśmy sobie pewien rodzaj swobodnego podejścia do życia na złotej zasadzie maniana. Na przykład ten prom – kluczowy element naszej podróży chyba, że się katapultujemy nad Orinoko. Normalnie w Polsce byśmy się przejmowali i układali scenariusze. Tutaj – po prostu czekamy, jak się sytuacja rozwinie. Nie jestem pewna, czy mamy plan B, ale dowiemy się o tym na miejscu – w końcu prowizorka i spontan to ulubione słowa lokalsów :)
O dziwo, prom działał :) Gdy przeprawiliśmy się nim przez Orinoko, auto wzięło i się zepsuło. Od jakiegoś czasu coś łupało przy kole i w pewnym momencie po prostu trzeba to było naprawić, bo przestawaliśmy hamować, co nawet na tutejsze warunki jest zaproszeniem do kłopotów. Przypomnę, że podróżujemy Toyotą Landcruiser, więc przez chwilę przeszła mi przez myśl wizja autoryzowanego warsztatu, komputera, oczekiwania, itp. Wolne żarty! Dokulaliśmy się do pobliskiego miasteczka, w którym PODOBNO mieszka mechanik. Od słowa do słowa, od mieszkańca do mieszkańca, trafiliśmy przed niewielki domek, przed którym zarastał rozlatujący się furgonik. Zarastał – to dobre określenie, bo auto wywołało w nas chęć ucieczki. Niezła reklama, nie ma co... Rzeczony mechanik wyszedł z domu, a raczej wylazł, gdyż nie szło mu to za szybko. Dowiedzieliśmy się, że poprzedniego dnia ostro zabalował i nie planował w związku z tym żadnej pracy, niestety napatoczyliśmy się my. Pan był jednak bardzo wesoły, przeciągnął się, ziewnął, wysłuchał, na czym polega problem i zabrał się niespiesznie do roboty. Przyniósł... kawałek druta i młotek, a my rozejrzeliśmy się po okolicy, aczkolwiek ten młotek nieco intrygował. Dokoła nas atmosfera nieco z dzikiego zachodu: upał, pusta ulica, tylko pod którymś murkiem dwóch chłopaczków w wieku mocno nastoletnim pogrywało na malutkiej gitarce. W międzyczasie nasz zbawca odkręcił koło i cmokał nad nim. Skupiliśmy się na jego pracy, gdyż było to na swój sposób fascynujące. Myśleliśmy, że ten młotek to najwyżej po to, by w jakąś śrubkę postukać. Naiwni gringos... młotek to podstawowe wyposażenie tutejszego warsztatu i jest najwidoczniej narzędziem uniwersalnym, gdyż panu udało się tymże młotkiem i kawałkiem drutu (który zastąpił sprężynkę w hamulcu) naprawić ten hamulec. Mieliśmy naprawdę niezły ubaw, a jednocześnie byliśmy pełni podziwu! Na zakończenie pan nam zaśpiewał, ale jak zaśpiewał! Posłał syna po chłopaków z gitarką i stanąwszy przed samochodem, zaczął wyśpiewywać swą pieśń. Bogata gestykulacja to nie wszystko; pan miał głos jak dzwon i wyglądało na to, że miał niezły flow i improwizację. Na pewno piosenka mówiła o jakiejś kobiecie i wychwalała jej zalety, wyczułam w niej jednak nutkę szydery. Jeśli to był kac po porządnej imprezie, to ja kocham tych ludzi i ten klimat. Po tym występie pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Bez dodatkowych wrażeń (oprócz tego, że w radio leciało mnóstwo lokalnych piosenek dokładnie w klimacie zasłyszanym chwilę wcześniej live) dotarliśmy do San Fernando de Apure. Tu mieliśmy spać. Przez długi czas szukaliśmy zarezerwowanej noclegowni. Hotel był w pełni cywilizowany, czyściutki i był konieczną odmianą po dżunglowo-obozowych doznaniach. Dzięki temu mogliśmy nieco dosuszyć ciuchy, które dość cierpiały z powodu wilgoci. Wliczając niestety ręczniki szybkoschnące, które szybko zaczęły po prostu śmierdzieć. Powinny się nazywać nie szybkoschnące, a szybkocuchnące.
Obiadokolację zjedliśmy w chińskiej knajpie. Po obiedzie chcieliśmy znaleźć jeszcze jakiś sklep z alkoholem, by się odkazić, jednak bez powodzenia. San Fernando po zmroku jest w pełni żywe, na ulicach mnóstwo ludzi, upał lżeje i robi się bardzo przyjemnie. Gdybyśmy nie byli zmordowani, pewnie ruszylibyśmy na podbój deptaka. Oczywiście wszyscy się na nas gapili, gdy tak szliśmy samym środkiem.
Bardzo szybko zasnęliśmy i tym razem nic nam nie chrzęściło, nie szeleściło, nie pożerało, nie chrumkało, nie nawoływało. Trochę chyba zatęskniłam za dżunglą.
  • My czekaliśmy na naprawę auta, a chłopcy podśpiewywali...
  • Targ w drodze na Los Llanos
  • Nie dla oczu Sanepidu
  • Stacja benzynowa w drodze na Los Llanos
  • A przed domem mechanika stał krążownik.
  • Mechanik drutem i młotkiem naprawił Landcruisera...
  • A potem zaśpiewał nam rubaszną pieśń
  • Waga na targu z owocami :)
Dzisiejszy dzień przyniósł lekki szok i rozczarowanie. Od tej pory programy na National Geographic straciły w mych oczach połowę swej dzikości. Ale po kolei.

Po kilku godzinach jazdy z San Fernando docieramy do Hato El Frio. Żeby nieco naświetlić sytuację, tutejsza okolica podzielona jest na olbrzymie gospodarstwa zwane „hato”. Gospodarstwa te mają tysiące hektarów i są trochę państwami w państwie. Dzikie zwierzęta, nie niepokojone zbytnio, mają tu świetne warunki do rozmnażania. Tak samo, jak krowy. Tysiące krów. Nasze hato ma ich 24 tysiące na kilkudziesięciu tysiącach hektarów. Oprócz tego ma stację badawczą botaników, szkołę podstawową i swego rodzaju pensjonacik, w którym będziemy nocować, przerobiony ze stajni. Na wjeździe na teren hato jest dyżurka i uzbrojony ochroniarz, mający wieczny kontakt z bazą :) Słyszeliśmy, że rząd ma zakusy na olbrzymie połacie ziemi i chce podzielić obszary hato. Trzeba mieć upoważnienie i zgodę „bazy” na wjazd do gospodarstwa.
Docieramy do zabudowań. Nasze pokoje są w ogromnym budynku i kiedyś były przegrodami dla koni. Są jednak urządzone – skromnie, ale nam wystarczy. Łóżko, stolik, łazienka (w której oknie między moskitierami zalęgły się nietoperze – piszczą i niesamowicie śmierdzą), a do tego wiatrak. Pokój ma tarasik, jednak nie mamy czasu z niego skorzystać. Na terenie Hato El Frio pracuje ekipa National Geographic, która kręci film o anakondzie. Mają ją przenosić i może ją pomacamy. Lecimy w stronę grupki ludzi i obserwujemy, co robią. W betonowym baseniku brodzi kamerzysta z podwodną kamerą. Obok stoi pani, na oko naukowiec, w kaloszkach i jeszcze dwóch facetów. Oprócz tego lokals z maczetą, jak się domyślam czuwający nad bezpieczeństwem (pytanie: ekipy, czy anakondy?). Panowie próbują wywabić anakondę z kryjówki w rogu basenu i przez chwilę widzimy mordkę pod wodą. Mordka – to mało powiedziane – wąż jest całkiem konkretny.

Rozglądamy się po hato. Stacja badawcza prowadzi działania mające na celu przywrócenie populacji kajmanów (zwanych przez nas dalej per „Stefan”) i widzimy całkiem spore stadko małych kajmanów wylegujących się na słońcu i dających nura do basenu, gdy tylko się zbliżymy. Są też żółwie, dwa stare kajmany – reproduktory oraz iguany biegające w trawie i po drzewach. A także ptaki – tysiące ptaków. Idziemy na spacer i stwierdzam, że jest to kolejny raj w tym kraju. Wokół mnóstwo zwierząt, jaszczury biegają nam pod stopami, dalej orły cara-cara przeprowadzają musztrę sępów. Gdzieś w drzewach wydziera się czarne ptaszydło, a jego odgłos to typowy odgłos pijackiego bekania. Mijamy szkołę podstawową, przed którą teraz przeniosła się ekipa NG. Kręcą węża, którego przyniósł lokals z maczetą, czyli jest to ten sam wąż, co wcześniej w basenie. Anakonda jak Angelina Jolie: pręży się, pełznie przez drogę, potem ją przekładają i robią kolejne ujęcie. To tak wygląda kręcenie filmów o dziczy?
Idziemy w stronę bagien. Mam misję spotkania kapibary i obiecuję sobie, że stąd nie wyjadę bez bliskiego spotkania, bo podobno tych stworów jest tu sporo. Rozglądamy się i... jest! Daleko w bagienku pluska się kapibara. Z tej odległości widzimy tylko jej zarys. Na jej głowie siedzi ptak, który wybiera z jej sierści insekty. Trzaskamy foty i cieszymy się jak dzieci. Nie możemy się doczekać, aż opowiemy naszym znajomkom przy obiedzie, kogo spotkaliśmy.
Po drodze spotykamy też tutejszych kowbojów – llaneros – pędzących bydło do zagrody. Wyglądają fantastycznie w ponczach, kapeluszach i butach z ostrogami. Każdy obowiązkowo z wąsem – mogliby grać w jakimś westernie.
Wracamy do hato akurat na obiad. Siedzimy przy długim stole z filmowcami i opowiadamy o kapibarze, jednak jakoś niewiele osób jest pod wrażeniem. Hm. Już niedługo dowiemy się, dlaczego.
Po obiedzie robimy kolejny spacer po hato, tym razem z przewodnikiem. Wchodzimy do starych kajmanów – reproduktorów i cieszę się, że między nami jest stalowa siatka. Kajmany są stare – tak stare, że szczęka już im się nie spasowuje. Jestem jednak przekonana, że potrafiłyby jeszcze zaszaleć.
Zapoznajemy się z kolorowymi iguanami i padamy z wrażenia przed szkieletem anakondy, rozwieszonym przy jednej z chat. Ma jakieś 6 metrów i nie chciałabym takiego potwora spotkać na solo.
Siadamy na pace landcruisera. Jego tył jest przystosowany do przejażdżek turystycznych po hato – są to dwie ławeczki pod daszkiem. Można z góry spojrzeć na tutejszy świat i korzystamy do upojenia. Ruszamy w drogę na wycieczkę po hato. Teren gospodarstwa to w dużej mierze rozlewiska i bagienka. Wjeżdżamy na łąki i chwilę później widzimy kapibarę. Potem Stefana. Potem znowu kapibarę. I kolejne stadko. I Stefany w różnych konfiguracjach: zajmujące kałużę, grzejące się na piasku, suszące paszczę i gapiące się spode łba. Trochę żółwi, sarenki i tysiące różnych ptaków: od największych bocianów żabiru, przez czaple, po stada papug. I znowu kapibary taplające się w błotku i zabiegające nam drogę. W ogóle się nie boją – popiskują z oburzeniem, gdy przejeżdżamy obok. Już rozumiem, czemu nasza samotna kapibara spotkana parę godzin wcześniej to żaden cud natury. Tu jest tych cudów na pęczki! Po drodze spotykamy jeszcze ekipę NG, która z anakondą przeniosła się na bagienka, wymieniamy wrażenia i ruszamy na połów piranii. Tutejsze wędki są udoskonalone w stosunku do tego, z czym mierzyliśmy się na Orinoko i składają się z żyłki, haczyka i... plastikowej butelki lub kawałka drewna, na które nawija się żyłkę. Otwieramy napoje chłodzące, nadziewamy mięso na haczyki, jeszcze tylko zamachnąć się i rzut! Niestety, tutejsze piranie także są od nas sprytniejsze i wyżerają nam zasoby mięsa. Bilans jest z pewnością ujemny, honor ratuje nasz tutejszy kierowca, który wraz z kumplem wyławia sobie kolację w ilości kilkunastu pomarańczowo-srebrnych mięsożerców. Wkrótce na placu boju pozostaje tylko Krzyś, który niestrudzenie zarzuca wędkę. W międzyczasie zachodzi słońce, Krzyś ciągle łowi. Podpływają do nas kajmany, które z kolei polują na piranie i tak cykl się zamyka. Jeśli ja nie zjem, to mnie zjedzą. A Krzyś ciągle łowi :) Okazuje się, że kilka metrów od nas przy drodze usadowił się spory Stefan i tylko na nas łypie okiem. Szkoda, że nikomu nie zechciało się wcześniej ruszyć w tę stronę, bo mogłoby być ciekawiej. Krzyś w końcu przestał łowić :)
Po nieudanych łowach wracamy, a po drodze nasz kierowca podnosi żółwia przecinającego drogę jak mustang. Z komentarza wynika, że przyda się do filmu i że naukowcy potrzebują. Na drogę wylegają dziesiątki popiskujących kapibar, które w światłach toyoty wyglądają jak duchy. I tylko oczyska im się świecą. Trzeba je przeganiać (klasyczne „sio, świnki!”), bo same bardzo niechętnie schodzą spod kół. Tutejszy mówi, że to dlatego, że w nocy buszują anakondy, a i kajmany robią się bardziej głodne. Droga jest bezpieczniejsza, bo wszystko widać, a anakondy wolą siedzieć w zaroślach i bagniskach.

Przy kolacji rozmawiamy z bandą filmowców. U nich to całe kręcenie wygląda tak, że jakiś czas przed przyjazdem definiują, jakiego zwierzątka będą potrzebować. Lokalsi szukają takiego stwora, najlepiej z kopią zapasową na wypadek, gdyby stwór był sprytniejszy i nawiał. Potem przyjeżdżają Amerykanie i kręcą stwora w środowisku naturalnym, to jest kładąc go w wybranym miejscu. Potem jeszcze tylko podkład lektorski o tym, że w krzakach spotkało się anakondę, i film gotowy.
Jestem rozczarowana. Mit i reputacja szalonego naukowca błądzącego po odludziu, by z narażeniem życia zdobyć super ujęcia, zostały zachwiane. Zamawianie anakondy tak, jak zamawia się zestaw powiększony w Macu, jakoś mi nie pasuje. Bu. Dobrze, że chociaż ekipa w porządku, a dokładniej to jeden z nich – Chandler (ale nie Bing), który po kolacji gra z nami w domino. Instruujemy go jak starzy wyjadacze. 
  • Wesoły Romek :)
  • Anakonda z bliska
  • W trawie grzeją się iguany
  • moczary Los Llanos
  • Szkoła Podstawowa w Hato El Frio
  • Hato El Frio to wymarzone miejsce dla ornitologów
  • Anakonda Jolie
  • Bodyguard Anakondy
  • Co było pierwsze?
  • Musztra sępów
  • Dzielni Llaneros
  • Llanero w Hato El Frio
  • Sielsko na Los Llanos
  • Pazur Stefana
  • Stefan
  • Kapibara zwana świnką
  • Kapibary grzeją się na poboczu i ani myślą zejść
  • Mordeczka kapibary
  • Żółwie grzeją się w słońcu
  • A oto i pirania, niestety nie nasza...
  • Zachód słońca na Los Llanos
  • Gdzie jest Stefan?
  • Kapibary w nocy jak duchy na drodze
  • Żółwiki na słońcu
  • Nasze pokoje w Hato El Frio
  • Na stanie w Hato El Frio...
  • Coś upolował :)
  • Bardzo stary Stefek
  • A ekipa kręci film z Anakondą Jolie
  • Na przynętę w postaci piranii można złowić kajmana
  • Urobek
  • Zejdź mi z drogi, kajmanie!
Nie wiedziałam, że gniazdo nietoperzy tak śmierdzi. Każda wizyta w łazience to rybie łapanie powietrza przed wejściem i panika, gdy trzeba posiedzieć trochę dłużej. Na szczęście w pokoju spędzamy praktycznie tylko noc i poranek. Po śniadanku ruszamy w drogę. Zapomniałam wspomnieć, że teren hato to jakby dwie części. Wyjeżdżając z zabudowań, można pojechać w prawo – i wtedy dociera się polną drogą do rzeki Rio Apure, albo w lewo – i wtedy przecina się krajową asfaltówkę i wjeżdża w bramę, za którą jest druga część hato. Wczoraj byliśmy na lewo, dziś ruszamy do rzeki. Pełne słońce, na drogę wyłażą kajmany. Jednemu Stefanowi musieliśmy dać sporo czasu, nim łaskawie się ruszył. Są też tabuny kapibar, które swoim zwyczajem włażą przed samochód (i znowu: „sio, świnki”) i orły cara-cara, które czujnie się nam przyglądają.
Docieramy do malutkiej przystani, w której stoi łódka, a przy niej uzbrojony wojskowy, nie wiadomo, dlaczego. Nasza łódka wkrótce także ląduje gotowa do drogi. Obowiązkowe kamizelki i ruszamy. Płyniemy przez rzekę, oglądając bujną i oszałamiającą przyrodę. Los Llanos to skupisko wszelkich zwierzaków i naprawdę nigdzie nie spotkałam się z taką ilością i różnorodnością stworów. No chyba, że w zoo.
W pewnym momencie podpływamy do brzegu – nasz przewodnik dałby sobie rękę uciąć, że gdzieś śmignął mu kawałek anakondy. I rzeczywiście, jest, ukryta w krzakach przy wodzie. Anakondy są płochliwe i wbrew pozorom boją się ludzi. Trzeba naprawdę być desperatem, albo mieć zwyczajnego pecha (albo szczęście, jak w naszym przypadku), by ją spotkać. Albo, zwyczajem jankeskim, zarezerwować u lokalsów przed przyjazdem.
Widzimy tylko kawałek węża, ale i tak jesteśmy pewni, że jest ogromny. Anakonda szybko daje nura i znika w błotnistej przestrzeni pod wodą.
Spotykamy się także z delfinami toninas, znanymi nam znad Orinoko. Tu mamy mniejszą przestrzeń i większe możliwości do podejrzenia tych stworów. Dokoła naszej łodzi pływa całe stado. Są bardzo towarzyskie i lubią kontakt z człowiekiem, można z nimi niemalże prowadzić konwersację odgłosem silnika oraz uderzaniem w bok łódki. Coraz to któryś wywija salto nad wodą. Uszczęśliwieni wracamy do przystani i jedziemy do gospodarstwa, w sam raz na lunch. Po jedzeniu mamy bliskie spotkanie z kajmanami. Dostajemy do ręki dwa: jeden jest malutki i utrzymanie go nie sprawia niemal problemu. Drugi jest także młodziutki, lecz odrobinę większy. Ta odrobina wystarcza, by mieć niezły problem z utrzymaniem go w ryzach. Ma bardzo gładką skórę, ostre pazury i wejrzenie mówiące „silence! I kill you!”.
Po spotkaniu znowu wsiadamy na pakę toyoty i ruszamy, tym razem w prawo, do jezdni. I znowu jesteśmy oszołomieni ogromną ilością zwierząt. Los Llanos to raj dla ornitologów, bardzo popularne są tu wyprawy w celu obserwowania ptaków. W jadalni leżą opasłe tomy książek ornitologicznych. Przeglądałam wczoraj jedną z nich i nie mogłam się doliczyć tych wszystkich wenezuelskich ptaków. Los Llanos to całkiem porządne skupisko pierzastych stworów i co chwilę widzimy jakiegoś nowego. Kapibary mają dzień sejmików i obradują stadami przy drodze. Zwracamy uwagę dwóch sarenek, ale mamy inny cel. Chcemy znaleźć mrówkojada!
Hato jest olbrzymie. Jedziemy i jedziemy, a wokół tylko łąki i rozlewiska z błotkiem uwielbianym przez kapibary. Docieramy do granicy z kolejnym hato – są to stalowe bramy: trzeba wysiąść z auta, otworzyć, przejechać, wysiąść, zamknąć. Otacza nas olbrzymie stado krów. Wszystkie są kremowe i nieco chude, ale to podobno taka rasa. Jeden cielaczek długo biegnie obok samochodu, ile sił w małych kopytkach. Mrówkojada ani śladu. Pilnie przepatrujemy zarośla, niestety bez powodzenia. Pozostaje nam zawrócić. Słońce zachodzi, robimy przystanek. Na tej szerokości geograficznej niemal widać ruch zachodzącego słońca. Kilka minut i po sprawie. Na tle wielkiego, czerwonego słońca widzimy dwóch llanero jadących konno. Wyglądają niesamowicie, jak z filmu. Cała tutejsza przestrzeń jest trochę jak z filmu: z jednej strony sielska atmosfera jak z filmów Richarda Attenborough, z drugiej dzicy llanero, którzy nieźle mogliby robić za amerykańskich kowbojów. I tylko ci filmowcy jacyś tacy trefni.

Los Llanos to kolejne miejsce w Wenezueli, które mnie totalnie zauroczyło. Zdaję sobie sprawę, że codzienne życie tutaj nie należy do prostych – ogromne stada i moc obowiązków na farmie – ale jednocześnie ludzie tutaj wyglądają na szczęśliwych.

Przy kolacji opowiadamy ekipie filmowej o spotkanej anakondzie. Ich szczęki są w okolicach podłogi i widać, że nam zazdroszczą. Oni w międzyczasie nakręcili swojego węża we wszelkich możliwych miejscach i chcą dokładnie wiedzieć, gdzie spotkać prawdziwą, dziką anakondę. Czujemy lekką satysfakcję :)
  • W stronę zachodzącego słońca...
  • Stefan
  • Stefan siedział w poprzek drogi i ani myślał zejść
  • Nad Rio Apure
  • Sejmik nad Rio Apure
  • Delfin słodkowodny - tonina
  • Nad Rio Apure
  • Zew krwi
  • Hato El Frio
  • Kąpiel - Hato El Frio
  • Hato El Frio
  • Hato El Frio
  • Spłoszyliśmy stadko papug
  • Suszymy ząbki, panowie :)
  • Impreza u Stefana
  • Żabiru - największe bociany
  • Orzeł Cara-Cara
  • Kolorowe rogi :)
  • Hato El Frio - kapibary
  • Wieczorem komary cięły konkretnie
  • Przystań nad Rio Apure
  • Mały Stefek
  • Stado zagrodziło nam drogę
Rano wracamy do San Fernando. Czekamy na dworcu autobusowym na autokar do Caracas. Jest tu kilkanaście firm transportowych i każda oczywiście chce złapać klienta. Polega to na tym, że kierowcy stoją przed autobusami i wykrzykują nazwę miasta, do którego się udają. Zaczepiają nas trochę, jednak tu nie zarobią – mamy już bilety. Teoretycznie w Caracas mamy być popołudniu. Teoretycznie, bo w Wenezueli mało co jeździ/lata punktualnie – to już wiemy i jakoś się nie przejmujemy :)
Z godzinnym opóźnieniem autobus wyjeżdża z dworca. Jest klasycznie klimatyzowany, co oczywiście oznacza polary i długie spodnie. Po drodze stajemy na stacji benzynowej na obiad. Wszyscy wylegają z autobusu, to my za nimi. Jest to tradycyjna wenezuelska jadłodajnia na powietrzu. Ludzie stoją w kolejce, to my za nimi. Niestety nie ma z nami nikogo, kto poradziłby nam, co tu zjeść. Wybieramy znaną już nam cachapę, dodajemy nadzienie z kurczaka i płacimy. Dostajemy karteczki, z którymi mamy zgłosić się do wielkiego rusztu, na którym pan robi placki do cachapy. Jest małe zamieszanie – placek dostaje się w jednym miejscu, nadzienie w zupełnie innym no chyba, że to jest nadzienie X, a nie Y. Stoimy w kilku kolejkach, żołądki marsza grają, a tu, za przeproszeniem, dupa, a nie cachapa. W końcu ktoś się nad nami lituje i tłumaczy, że placek tu, mięsko tam, a sztućce jeszcze gdzie indziej. Sztućce bierze się z okienka, które jednocześnie służy do oddawania brudnych naczyń. Z okienka co jakiś czas wynurza się tajemnicza ręka, bierze brudne widelce i wystawia umyte. Też brudne, chyba je po prostu płuczą w jednym wiadrze, a wodę zmieniają raz na miesiąc. No cóż, jest folklor. Siadamy przy stoliczku, obserwowani ze wszystkich stron. Cachapa jest bardzo smaczna, sycąca i niestety tłusta. Na szczęście autobus nie odjechał, póki wszyscy nie zjedli, bo nasze zabiegi kolejkowe zabrały nam sporo czasu.
Podróż przebiega sprawnie (w TV japoński film s-f – koszmar) do momentu, gdy w pewnym miasteczku stajemy w korku. Stoimy i stoimy, ruch uliczny ani drgnie. Idziemy się rozejrzeć i jesteśmy małą sensacją. Chyba mało tu turystów, zwłaszcza w kolorze blond, bo wszyscy się na nas gapią. Korek nie ma końca i od słowa do słowa dowiadujemy się, że w mieście jest demonstracja. Nie wiadomo, dlaczego i nie wiadomo, ile potrwa. Czynimy ciekawe obserwacje. Wenezuelscy pasażerowie autokaru przyjmują przerwę ze stoickim spokojem. W ogóle się nie przejmują opóźnieniem, nadal słuchają swej muzyki i jedzą swoje chipsy. Dla porównania – pasażerowie opóźnionego lotu Aeropostal z początku naszej wycieczki darli koty z przedstawicielem linii i bynajmniej nie wyznawali maniany. Potem dowiemy się, że ta różnica tkwi prawdopodobnie... w cenie transportu i rodzaju pasażerów. Autobusy są tanie i jeżdżą nimi biedniejsi Wenezuelczycy, którzy mają we krwi więcej spokoju, bo zapłacili mało. Samolotami podróżują tylko bogatsi i pilnują swych pieniędzy, dlatego robią grandy na lotniskach. My zdecydowanie nie wyznajemy w tym momencie maniany i wychodzimy na przechadzkę. Kupujemy jakieś przekąski w przydrożnym sklepiku i spacerujemy wzdłuż sznura samochodów. Zbieramy swoją porcję komplementów (wszystko, co się rusza i jest płci żeńskiej, jest tu adorowane, a jeśli jeszcze ma włosy blond i jaśniejszą skórę, to zaczepki murowane) i po jakichś dwóch godzinach ruszamy. Korek ma kilkanaście kilometrów i jest w obie strony co oznacza, że zniecierpliwieni kierowcy przestają respektować jakiekolwiek znaki. Po co komu linie oddzielające pasy, skoro na jednym pasie zmieszczą się obok siebie dwa auta?
Do tej pory nie znamy przyczyny demonstracji. Może jej nawet nie było :) Wieczorem (późnym) docieramy do Caracas i do czekającego na nas Andresa. Autobus jest spóźniony ok. 4 godziny i cieszę się, że mieliśmy do Andresa telefon i daliśmy mu wcześniej znać. Umawiamy się na następny dzień i lądujemy w tym samym hotelu, co na początku wycieczki. Niestety, na recepcji nie było znajomego stworzonka z makijażem i ulotnym uśmiechem dla wybrańców.

Tym samym zapętlamy się i tu po raz pierwszy czuję, że już niedługo czeka nas powrót do mroźnej Europy. 
Rano spotkaliśmy się z Andresem, który podwiózł nas do rybackiej wioski Puerto Colombia. Jest to nadmorska miejscowość obok parku narodowego Henri Pittier.
Gdy wyjeżdżamy z Caracas na autostradę, wjeżdżamy w korek. Trochę to dziwne, zważywszy na porę dnia, jednak Andres mówi, że tu nigdy nic nie wiadomo. Po jakimś czasie sytuacja się wyjaśnia. Na jezdni prowadzącej w drugim kierunku zdarzył się wypadek. Nasz korek spowodowany jest tym, że wszyscy przed nami zwalniają, niemal się zatrzymują, by popatrzeć. Obserwujemy swoisty piknik: ludzie parkują na pasie zieleni oddzielającym obie jezdnie, auta parkują na wszelkie możliwe sposoby, ludzie wylegają i tłumnie się gapią. Na autostradzie. Możliwe tylko w Wenezueli.
W drugą stronę także jest korek, spowodowany w tym przypadku tym, że jezdnia jest zablokowana. Współczuję tym ludziom, gdyż korek ciągnie się przez wiele kilometrów, po drodze nie ma żadnego zjazdu, a oni jeszcze nie wiedzą, co się stało i nie wiedzą też, że będą tu czekać jeszcze kilka godzin. Dobrze, że paliwo tanie, a i religia zwana manianą bardzo pomaga.
Do Puerto Colombia jedziemy przez góry – teren parku narodowego. Droga wąska, kręta, na stromiznach, i duże różnice wysokości. Kręci mi się w głowie. W wielu miejscach jest przestrzeni tylko na jeden samochód, trąbimy więc przed zakrętami. Tutejsze autobusy szaleją – jadą szybko i pewnie, w końcu to znany im teren. Zakręty są tak wąskie, że czasem autobusy muszą robić zakręt na dwa razy.
Docieramy do Puerto Colombia i kwaterujemy się w posadzie Semeruco. Pokój jest klimatyzowany – co za ulga. Jest olbrzymi, ma wielką łazienkę i jest na pięterku z widokiem na patio. A na dole – fontanna, ogród, hamaki, ogólnie sielanka. Polecamy. Na recepcji nikt nie mówi po angielsku, przydaje się więc łamany hiszpański. Przebieramy się, rozpakowujemy i ruszamy na miasto. Zwiedzamy teren i coraz bardziej nam się tu podoba. Miejscowość jest niewielka i zabudowana kolorowymi domkami. Wszędzie najlepiej chodzić pieszo. Niedaleko jest przystań z wieloma łodziami rybackimi oraz nadmorska „promenada”, czyli El Malecon (tu toczy się nocne życie), a dalej idzie się w stronę plaży. Tam pójdziemy jutro :)
Przystań rybacka wchodzi głęboko w ląd i tworzy rodzaj kanału, przy którym cumują łodzie. Wygląda to naprawdę malowniczo, zwłaszcza popołudniu, gdy wszystkie łodzie wracają z morza. Są wówczas stłoczone w kanale, a że każda ma inny kolor, jest to przepiękny widok. Nad kanałem jest mostek dla pieszych, ale samochody przejeżdżają pod mostem, po koła w wodzie. Nie przeszkadza to ani im, ani kierowcom skuterów, które również przebijają się przez wodę. Wszyscy przyjmują to jako normę i nie przejmują się stanem zawieszenia. Ciekawostka :)
Na ulicach w ciągu dnia jest cichutko i upalnie. Wszyscy chowają się przed skwarem, ale wieczorem miasteczko ożywa. Z jednej strony turyści, z drugiej lokalsi, którzy puszczają muzykę z samochodów, prezentują swe krążowniki z lat 60-tych i sprzedają różne rzeczy. Jest bardzo sympatycznie, wszędzie knajpki z rybami, sklepiki z biżuterią, dmuchanymi kołami, klapkami, pareo i innymi gadżetami niezbędnymi w życiu plażowicza. Można się tu także napić tutejszego alkoholu – guarapita o smaku passiflory. Słodkie, mocne, ech... :)

Oprócz ofert zwiedzania parku Henri Pittier, są tu także dostępne oferty snorkelingu, a także transportu na inne plaże w pobliżu – np Chuao czy Cepe. Trzeba w tym celu wynająć łódkę, zwaną tu „lancha”. Podczas podróży do Chuao można także obejrzeć plantację kakao, jednak odstrasza nas wizja choroby morskiej na maleńkiej łódeczce pośrodku morza – mój żołądek nadal daje czadu.
Umawiamy się też na El Malecon z Virgilio, który będzie naszym przewodnikiem po parku Henri Pittier.

Reszta dnia upływa nam bardzo leniwie. Wieczorem na promenadzie zaczyna się nocne życie – swoje stragany wystawiają sprzedawcy biżuterii, kilka osób gra na tambores, czyli tutejszych bębnach. Jest bardzo przyjemnie, tropikalnie, egzotycznie :)
  • Puerto Colombia
  • Posada Semeruco
  • Puerto Colombia
  • Puerto Colombia
  • Puerto Colombia
  • Puerto Colombia
  • Puerto Colombia
  • Puerto Colombia
  • Puerto Colombia
  • Puerto Colombia
  • Puerto Colombia
  • Puerto Colombia
  • Puerto Colombia
  • Puerto Colombia
  • Puerto Colombia - port rybacki
Nie za bardzo jest o czym pisać, bo dzisiaj się opierdzielaliśmy. Rano wybraliśmy się po śniadanie na stację benzynową. Jest tam malutki sklepik oraz bardzo sympatyczny kotek. W pobliżu jest też dworzec autobusowy i z pojazdu aktualnie wysypywała się gromada plażowiczów chętnych do smażenia mięska na słońcu.
Następnie poszliśmy na plażę – Playa Grande. Na miejscu można albo rozłożyć się na dziko, na kocyku, albo zapłacić za leżaki. Wybieramy wersję oszczędną i mościmy się niedaleko końca plaży, gdzie jest bardzo mało osób. Część plaży z leżakami jest ściśle wypełniona.
Wśród turystów są zarówno gringos, jak i mnóstwo Wenezuelczyków. Atmosfera plażowa :) Dzień spędzamy na obserwowaniu krabów, rzucaniu się na fale i smażeniu szynek. Odpoczywamy po wszelkich dżunglach i dziczach, zbieramy siły przed wyprawą do parku. Dziwne uczucie – my tu się prażymy i przekładamy leniwie z boku na bok, a w Polsce mróz, plucha, zawierucha.
Jemy też obiad w lokalnej, rodzinnej knajpce. Zaprasza nas do niej mały chłopczyk i jest bardzo fajnie. Jedzenie nie jest najwyższej próby, ale kto by się tam przejmował (maniana cd.) :)
Jestem oczarowana tym miejscem. Gdy idziemy z plaży, moją uwagę zwraca grupka lokalsów tańczących do muzyki z jakiegoś rzęcha. Muzyka ekstra, więc od razu kupuję płytę. I drugą. I trzecią. Każda kosztuje niebotyczne 8 zł i jest po prostu zwykłą płytą CD-R z nagranymi utworami i skserowaną listą. Nikt tu nie przejmuje się jakimiś prawami autorskimi – zapomniałam wspomnieć, że muzykę w takiej formie można kupić wszędzie.

Krzyś od wczoraj poluje na pewnego krążownika o odgłosie V8 - chce nagrać odgłos jego silnika na kamerę, a jest on tak bardzo szlachetny, jak bardzo to autko się rozlatuje :))
  • Surfer w porcie
  • Nasz widok codzienny :)
  • Gąbka znaleziona na plaży doskonale oddaje tutejszy klimat
  • W porcie...
  • Surfer nadal rozrabiał :)
  • Tarcza antypiracka
  • W drodze na plażę
  • Plaża w Puerto Colombia
  • Jeszcze trochę widoku nieba...
  • Woda jest tam cudowna!
  • Tutejsi mali sportowcy. Kawałek styropianu za deskę? Czemu nie!
  • Jeszcze trochę plaży
  • Widok z portu
  • Tutejsze fury to temat na osobną opowieść...
  • ...ale przedsmak dam już teraz :)
Wcześnie rano spotykamy się z Virgiliem i wsiadamy do jego wysłużonej terenówki. Jedziemy wgłąb parku Henri Pittier i czeka nas kilka godzin łażenia po lesie. Razem z nami jest jeszcze chłopak z Rumunii, którego imienia nadal nie pamiętam :)
Park Henri Pittier jest najstarszym wenezuelskim parkiem narodowym. Został utworzony w 1937 roku i na początku nazywał się Rancho Grande. Dopiero potem został nazwany od nazwiska szwajcarskiego naukowca, który poświęcił sporo lat odkrywaniu przyrody wenezuelskiej. Pan Henri Pittier odkrył ponad 30 nowych gatunków roślin, więc zasłużył sobie, by jego nazwisko było codziennie wymawiane przez dziesiątki turystów.

Park jest pięknie położony w górach. Na jego terenie jest las chmurowy (czyli las, w którym przez większą część czasu są chmury :) ), plantacje trzciny cukrowej, jedne z najlepszych plantacji kakao, przepiękne plaże nad Morzem Karaibskim, stara elektrownia wodna z systemem dystrybucji wody z parku, a to wszystko okraszone wieloma gatunkami ptaków, pumami, jaguarami, tapirami, paprociami drzewiastymi i wodospadami.

Przez ciasne zakręty i wąskie podjazdy docieramy do naszego przystanku. Zostawiamy tam auto i, aby uniknąć podchodzenia pod górkę (a robi się upalnie...), wsiadamy w lokalny autobus. Pełen folklor: jesteśmy jedynymi turystami, autobus dysponuje naturalną klimatyzacją (otwarte okna), na oknie ma naklejony plakat wyborczy i wjeżdża w serpentyny z prędkością samobójczą. Przypominam, że górskie drogi są tutaj raczej wąskie i często mieści się na nich tylko jeden samochód.

Od autobusu już tylko kawałek spaceru i wchodzimy w las. Podobno jest tu sporo węży, na szczęście wzięliśmy solidne buty. Wspinamy się po kamiennych ścieżkach, przechodzimy przez strumyczki i po około godzinnej wspinaczce docieramy na niewielką polankę, gdzie odpoczywamy.Obok nas rośnie krzaczek z kawą – niepozorna roślinka z czerwonymi kuleczkami, w których środku są ziarenka. Potem się je praży, zalewa wrzątkiem i odlatuje (wenezuelska kawa jest jedną z najlepszych na świecie).

W lesie widzimy mnóstwo dziwnych roślin: „kocią sierść” z listkami tak miękkimi, jak futerko, mimozy zwijające się pod wpływem dotyku, przepiękne orchidee, wielgachne rośliny z liśćmi wielkości trzech dłoni, olbrzymie paprocie drzewiaste. Tylko wyglądam dinozaura, który mógłby się wychylić zza tej paproci. Wokół nas świergolą ptaszki, a my wędrujemy wzdłuż starego, cementowego koryta, którym kiedyś z góry spływała woda i zasilała elektrownię wodną. Chowamy się za olbrzymim korzeniem drzewa „el nino”, podglądamy motyle, dotykamy obrzydliwych wijów, przechodzimy przez wodospady i ogólnie jest wspaniale.
Po drodze przedostajemy się po śliskich kamieniach do małej groty z figurką Matki Boskiej z Lourdes. Obok jest niewielki wodospad – doskonałe miejsce na kanapkę :)

Docieramy także do plantacji trzciny cukrowej i jemy tu lunch. Z widokiem na przepiękną dżunglę osnutą chmurami, rzecz jasna, a także na zabudowania plantacji trzciny.

Idziemy dalej wzdłuż kanału wodnego. Po drodze widzimy stare, zepsute pozostałości po urządzeniach do pompowania wody. Tak docieramy do zabudowań starej hydroelektrowni Agua Fuerte (w osadzie Uraca), zbudowanej w 1910 roku (inne źródła twierdzą, że w latach 60-tych, jeszcze inne – że w latach 20-tych). Podobno zbudowali ją Niemcy. Była to pierwsza elektrownia wodna w Wenezueli, obecnie jest to centrum kulturalne składające się z kilku niszczejących zabudowań. Przed budynkami eksponowane są stare, omszałe turbiny i rury. Jestem zaskoczona, bo całość wygląda romantycznie – coś na kształt starego, sekretnego miejsca w środku dżungli.
Niedaleko elektrowni jest kilkanaście zabudowań – taka niewielka wioska. Dzieci, psy, pranie na sznurkach. Przechodzimy obok domów, cały czas wzdłuż starego kanału wodnego. Przy kanale w pewnym momencie widzimy węża – podobno dość jadowity.
Dociera do mnie, że przez całą naszą wędrówkę nie spotkaliśmy na ścieżce nikogo. W parku z pewnością są turyści, jednak najwidoczniej poukrywali się w krzakach. W ogóle to bardzo łatwo tu zabłądzić, co uskuteczniliśmy na swoim przykładzie – wystarczy wejść w inną ścieżkę na rozwidleniu.

Gdy docieramy do miejsca, w którym zostawiliśmy samochód, jesteśmy wykończeni, ale bardzo szczęśliwi. Wędrówkę po tym parku polecam wszystkim – jest tak różnorodny, zielony, tajemniczy, zachmurzony i pełen niespotykanych roślin, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Nas też coś znalazło – po kąpieli w posadzie zauważyliśmy mnóstwo małych kleszczyków, które wędrowały po naszych ciałach w poszukiwaniu obiadku. Dranie nie zmyły się podczas kąpieli, trzeba je było zdejmować ręcznie. Mieliśmy więc trochę roboty, jednak już po chwili ruszyliśmy na miasto :) W końcu nasz ostatni dzień w tym miejscu i praktycznie przedostatni w Wenezueli. Odstawiamy więc wakacyjny standard: kolorowe domki, cisza na ulicach, słońce i upał, plaża, drinki, wieczorne bujanie się w rytm tambores i lokalny obiad na zakończenie wakacji.
  • Cycas przy elektrowni wodnej - PN Henri Pittier
  • Przepiękne tutejsze kwiaty
  • Wij się wije
  • Palmy moriche dotarły także i tutaj
  • El pelo de gato - "kocia sierść". Rzeczywiście miły w dotyku.
  • Kawa w stanie długo przed zmieleniem
  • Mikrokonik
  • Paprocie drzewiaste w PN Henri Pittier
  • w parku Henri Pittier
  • w parku Henri Pittier
  • Krzak gwiazdy betlejemskiej
  • przy starej elektrowni wodnej - Uraca, PN Henri Pittier
  • Przy starej elektrowni wodnej - Uraca, PN Henri Pittier
  • Stare zabudowania kanałów elektrowni wodnej
  • W PN Henri Pittier ponownie mnóstwo strumyków i wodospadów
  • Taaakie drzewa
  • Pod olbrzymem - tu z Virgilio
  • Chowam się za korzeniem giganta
  • Widok na dżunglę - PN Henri Pittier
  • I jeszcze trochę dżungli
  • Liście wielkości 3 dłoni? Czemu nie!
  • Przepiękny motyl na pożegnanie z Wenezuelą
Rano wyjeżdżamy z Puerto Colombia. To ostatni dzień naszego pobytu w Wenezueli. I znowu droga przez góry, znowu klakson przed zakrętem, znów lekka choroba lokomocyjna.
W Caracas robimy małe zakupy - kawa, herbata, rum. Przydadzą się w zimowe wieczory w Polsce.
Dopada mnie smutek i nostalgia. Dosłownie dotknęliśmy powierzchni atmosfery tego kraju, pozwolono nam tylko przez chwilę zajrzeć do środka. Chcemy więcej!!!

Nie możemy odżałować Plaza Bolivar w Caracas. Naciskamy odpowiednio mocno i Andres się łamie. Nie zgadza się jednak, byśmy tam pospacerowali, obiecuje jedynie przewieźć nas w pobliżu. Jedziemy więc przez szerokie ulice, widzę spokojnych ludzi wykonujących codzienne czynności życiowe i czuję, że coś nam umyka. A może to sposób na to, byśmy jeszcze tu wrócili?

Andres ostrzega, że na lotnisku musimy być odpowiednio wcześniej. Mamy wrażenie, że chłopak trochę przesadza, ale widzimy w jego oczach powagę i chyba lekki stres :) W każdym razie dobre kilka godzin przed odlotem jedziemy w stronę lotniska. Autostrada (wielopasmowa, żeby nie było) zakorkowana. Z ciekawostek widzianych przez okna auta tkwiącego w wielokilometrowym korku mogę wspomnieć specjalne rampy, przedłużenia drogi, zbudowane lekko pod górkę. Andres mówi, że to w razie gdyby komuś wysiadły hamulce - wystarczy wjechać w takie odgałęzienie i auto samo wyhamowuje. Ciekawostka inżynieryjna, ale przy jakości tutejszych aut jakoś się nie dziwię.

Gdy docieramy do lotnisku, zaczyna się szopka. Najpierw stoimy w kolejce do kolejki. Potem w kolejce do mundurowego, który stoi przed kolejkami do check-inu i sprawdza, czy mamy paszporty. Na jednych paszportach przykleja kropkę czerwoną, na drugich pomarańczową. Ci czerwoni kierowani są na stronę, gdzie inny mundurowy sprawdza ich dokładniej. Andres twierdzi, że to loteria, jednak jego obecność chyba pomaga i dostajemy kropki pt. "dopuszczeni do obrotu".
Możemy więc stanąć w kolejce do check-inu. Gdy docieramy do stanowiska, dostajemy informację, że podatek lotniskowy, który trzeba zapłacić na każdym lotnisku w Wenezueli (OPRÓCZ tego, który mamy w cenie biletu), to nie wszystko. Rząd Chaveza wprowadził bowiem podatek wyrównujący, gdyż ten lotniskowy nie wystarczy (!). Stajemy więc w kolejce do dodatkowego podatku. Następnie stajemy w kolejce do okienka z podatkiem właściwym. W sumie zapłaciliśmy 3 podatki... Następna kolejka to kolejka do kolejki do wejścia na halę odpraw. Tu żegnamy się z Andresem. Wejścia pilnuje pan z karabinem i przypominają mi się klimaty z początku naszej wycieczki :)
Po kolejce do kolejki dostajemy się do kolejki właściwej, na końcu której jest bramka. Należy przez nią przepuścić bilecik, który dostało się przy uiszczaniu podatku właściwego. Jak się nie ma - trzeba wracać.
Następnie kolejka do rentgena. I już wydaje się, że to koniec kolejek, ale przy bramce przy samolocie tworzy się jeszcze jedna. Za bramką stoi pani, która każe - dosłownie - panowie na lewo, panie na prawo. Pod koniec tej kolejnej kolejki (ufff) stoją strażnicy i macają, czy ktoś nie przewozi drugów. Potem jest już tylko samolot. Aaaa chwileczkę, Krzysia przetrzepują dokładniej, widocznie wygląda podejrzanie.
Siedzimy w samolocie i czekamy. Nikt nic nie wie. Oficjalnie to czekamy na jakichś pasażerów. W międzyczasie korytarzem przechodzą stewardessy, rozpylające jakiś śmierdzący środek. Podobno odkażacz (!!!!!!!!!). Śmierdzi okrutnie, samolot ma już godzinę opóźnienia, a w nas rośnie coraz większy wnerw.
W końcu dostajemy informację, że bagaże są jeszcze raz trzepane antynarkotykowo i w końcu, z dwugodzinnym opóźnieniem, wylatujemy z Caracas. Przesiadkę w Paryżu mamy na ścisk, więc nieco się stresujemy. Nie jesteśmy naiwni i nie wierzymy, że skoro mamy przesiadkę na samolot tych samych linii (maści wiadomej, francuskiej), to tamten samolot poczeka. Pani stewardessa oczywiście nic nie wie i nie może się dowiedzieć, bo obsługa lotniska paryskiego, cytując, ŚPI. A podobno to w Wenezueli panuje maniana.

Nie będę się rozpisywać, co było dalej. Załoga samolotu, która do chwili wylądowania nie wiedziała, przy jakiej bramce lądujemy, dziki pęd przez lotnisko, bo w samolocie nie potrafili nam powiedzieć, czy i gdzie jest kolejny samolot. Opóźnienie samolotu do Berlina, nikt nic nie wie, koczujemy przy 0 stopniach Celsjusza na zimnej posadzce lotniska CDG, otulając się kolejnym kocem. Częstują nas... zimną colą (!). Ja chcę do wenezuelskich kolejek! Aaaaa!
Do Poznania docieramy spóźnieni o jakieś 6 godzin. Idziemy na pizzę z przyjaciółmi i nie dociera do mnie, że to już koniec wenezuelskiej przygody. Ciągle żyję atmosferą tamtego kraju, bo uzależnia. Przenika do środka, łapie się wewnątrz wszystkich narządów i nie chce puścić. Daje o sobie znać w momentach doła, zmęczenia, kiedy klient marudzi, kiedy zimno, ciemno i źle.
Musimy tam wrócić.

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. silka007
    silka007 (07.01.2013 20:46) 0 + -
    Nie jestem pewna, ale wszelkie źródła podają, iż dotarł do Wenezueli drogą morską z kilkoma innymi uciekinierami z Gujany, po czym został w tejże Wenezueli schwytany i osadzony w El Dorado. Może za wjazd na nielegalu? ;)
  2. lmichorowski
    lmichorowski (07.01.2013 18:32) 0 + -
    Dzięki za informację. Tego nie wiedziałem. A może wiesz, za co był więziony w Wenezueli?
  3. silka007
    silka007 (06.01.2013 21:15) +1 + -
    Dziękuję za plusy i miłe słowa :) Odnośnie Papillona - i tak, i nie. W swej autobiografii Charrière wspomina, że po ucieczce z Wyspy Diabelskiej był więziony właśnie w El Dorado. Oczywiście finalnie go wypuścili i nawet nadali mu obywatelstwo wenezuelskie :)
  4. lmichorowski
    lmichorowski (04.01.2013 23:37) +1 + -
    Znakomita wyprawa i świetna, barwna relacja. A do tego wspaniałe fotki. Żałuję, że można dać tylko jednego plusa, bo z pewnością podróż zasługuje na więcej. Jedna, ale drobna uwaga. W relacji z podróży do El Dorado piszesz o więzieniu na wyspie, w którym odbywał karę słynny Papillon. Wydaje mi się, że zaszła tu pomyłka, Słynny "Papillon", w rzeczywistości noszący nazwisko Henri Charrière (1906-1973) został w 1931 roku fałszywie oskarżony o zabójstwo i skazany na zesłanie do kolonii karnej na Wyspie Diabelskiej (Île du Diable), położonej w archipelagu Îles du Salut w Gujanie Francuskiej. Był on Francuzem i skazany został przez sąd francuski, więc dlaczego miałby odbywać karę w Wenezueli, która była niezależnym państwem. Pozdrawiam.
  5. silka007
    silka007 (30.08.2010 23:18) +1 + -
    Cześć Michał,
    pobyt w hotelu na Margaricie wykupywaliśmy osobno i wizyta w tui zaowocowała tym, że dostalismy 8 nocy all inclusive za ok. 900 zł/osoba, więc całkiem przyjemnie cenowo. Warto poszukać, nie zawsze pakiet samolot+hotel jest najtańszą opcją.
    Na własną rękę kupowaliśmy także bilety do Caracas i z powrotem oraz przelot Caracas-Porlamar-Caracas. Ze względów wiadomych Air France nie polecę, jednak bilet mieli w tamtym momencie najtańszy. Warto jednak sprawdzić Iberię, Lufthansę i Alitalię. Bilet Caracas-Porlamar kupowaliśmy na stronie American Express, gdyż z Europy ogólnie ciężko jest kupić bilet na loty krajowe w Wen. Być może był to błąd, gdyż bardzo przepłaciliśmy. Może warto polecieć tam i bilet kupić na miejscu, zawsze można się przekimać w Caracas i polecieć następnego dnia.
    Reszta podróży to ok. 14.000 zł/osoba, ale a) było to z biurem podróży, lokalnym, ale jednak, b) była to wycieczka krojona indywidualnie, trasa niestandardowa itp., c) jedzenie często kupowaliśmy sami, a to nie jest najtańszy kraj pod tym względem.
  6. silka007
    silka007 (30.08.2010 23:09) +1 + -
    @Milanello: dziękuję za bardzo rzeczowy komentarz. Stuprocentowo zgadzam się z Twoją opinią o Wenezueli. Uważam, że to wspaniały kraj, który ma wiele do zaoferowania i powiem szczerze, że czasem tęsknię za tym miejscem. Chętnie bym tam wróciła, bo to raj na ziemi, mimo usilnych starań polityków, by to zepsuć.

    Co do wodospadów - masz rację - źle zapamiętałam, zaraz oczywiście poprawię. Oczywiście przechodziliśmy pod Salto Sapa, ale gwoli uzupełnienia dodam, że pod Salto Hacha też można przejść :)

    Salto Angel - nie byliśmy oczywiście na górze, podeszliśmy do punktu widokowego i trochę wyżej. Niemniej jednak jest to taki punkt, z którego widać sporą część wodospadu (a właściwie pary wodnej, bo większość spadającej wody paruje), więc widok jest naprawdę wyjątkowy!

    Los Llanos - wg mnie to jest miejsce, które w Wenezueli należy odwiedzić tak, jak w Kenii jedzie się na safari. Porównywalne pod względem ilości zwierzaków na metr kwadratowy. Łapałam się na tym, że myślę tam tylko o kapibarach, kajmanach i żabiru, wszystkie problemy i sprawy gdzieś odleciały. Naprawdę polecam i zajrzyj w te rejony, jeśli uda Ci się pojechać tam ponownie.
  7. milanello80
    milanello80 (19.08.2010 15:28) 0 + -
    P.S. Zazdroszczę tego Los Llanos, mnie niestety nie było danym tam zajrzeć :-(
  8. milanello80
    milanello80 (19.08.2010 15:27) 0 + -
    skończyłem, muszę przyznać że czytało się bardzo miło, ciekawie przedstawiłaś uroki tego wspaniałego kraju, nie koloryzując, nie tworzac mistyfikacji. Bardzo przyjemna lektura.
    Gratuluję tak udanej i bogatej w spostrzeżenia ekspedycji. Wenezuela to naprawdę cudowne miejsce, pomimo przywar, o których wspominałem wcześniej
  9. milanello80
    milanello80 (19.08.2010 13:23) +1 + -
    Sam miałem sposobność być w Wenezueli, niedługo zresztą po Was, styczeń 2009
    I stwierdzam jednoznacznie :
    Wenezuela to kraj niesamowitych kontrastów, sprzeczności i hipokryzji. Dla ludzi z zewnątrz wiele rzeczy jest po prostu niie do pojęcia. Nawet pobyt tam nie pozwala tego ogarnąć.
    To kraj cudownych widoków, niesamowitych spektakli dla oczu, zielonej, buchającej pełnią życia natury, a jednocześnie wszechobecnnego niebezpieczeństwa, republika drutu kolczastego i wieżyczek strzelniczych strzegących hoteli dla gringos. To kraj prostych miłych i uśmiechniętych ludzi, a jednocześnie przeciążony niesamowitą ilością szpiegów, agentów, krzewicieli idei chavezowskiej. To kraj idealnej natury, a jednocześnie chaosu organizacyjnego i myślowego. Z jednej strony znów chciałoby się tam pojechać, z drugiej nieobliczalność miejsca, wszechobecne zagrożenie każą unikać tych szerokości geograficznych.

    Uwagi na gorąco :(po połowie niezwykle wciągającej lektury)
    - Miałem podobne przejścia z liniami lotniczymi. Spóźniony lot Conviasy wstrzymał mnie na lotnisku aż 11 godzin.
    - Szkoda,że nie odwiedziliście plaży El Yaque na Margaricie, moim zdaniem najpiękniejszej na tej wyspie.
    - jakoś bałem się tego Caracas. Nie dość, że nic ciekawego do zobaczenia, to jeszcze niebezpiecznie
    - Nas naszła ochota, i wląsniena miejscu wykupiliśmy sobie wyprawę do Canaimy w dowolnej opcji :)
    - Też nie pojmuję tego dlaczego samolocik miast na pasie startowym w Canaimie, wolał lądować na pasie ziemi
    - byłem w Canaimie w porze suchej, więc wody w rzece nie było zbyt wiele. Toteż na spiętrzeniach nie musieliśmy opuszczać łodzi
    - trochę tego nie rozumiem : Wszyscy jesteśmy zachwyceni wodospadem. Szkoda, że nie możemy zostać tam dłużej, posiedzieć na górze i popatrzeć na wodę spadającą kilometr w dół. O, wielki Bum!. Z tego fragmentu wynika, że byliście na górze, na Ayuanthepui i mieliście okazję patrzeć w dół na wodę spadająca z wodospadu. To raczej nie możliwe, bo wejście na szczyt tej tepui zajmuje około 5-7 dni

    - do poprawienia, pewne nieścisłości terminowe, otóż wodospad pod kurtyną którego się przechodzi to Salto Sapa, a nie Salto Hacha, który znajduje się przy lagunie.

    Biorę się niezwłocznie za drugą część lektury, wciąga niesamowicie. Raz , że z miejsc bliskich sercu, dwa interesująco i z humorem opisana :)
  10. avill
    avill (01.08.2010 20:52) 0 + -
    Łał, dobrnęłam do końca. Gratuluję podróży i talentu pisarskiego.
  11. 2_koty
    2_koty (01.08.2010 11:35) 0 + -
    uff - zajęło mi to dobre kilka godzin! ale czyta i ogląda się nieźle
    Świetna podróż!
  12. mapew
    mapew (31.07.2010 22:22) 0 + -
    Silko, bardzo ciekawa i bardzo wciagajaca relacja, ktora przyjemnie sie czyta (jak juz napisal smok) i bardzo fajne zdjecia. Odbylem z Wami wspaniala podroz, dziekuje :)
  13. silka007
    silka007 (31.07.2010 14:41) 0 + -
    Smoku, co do Caracas, to być może Andres był po prostu bardziej ostrożny, niż trzeba. Faktem jest, że w Puerto Colombia spotkaliśmy Niemca, który został napadnięty prosto przy Plaza Bolivar i też nieszczególnie polecał nam to miejsce.
    Na inne kraje z Ameryki Południowej już od dawna ostrzymy sobie zęby. Może w przyszłym roku...

    A co do Australii to owszem, nasze szlaki się przecięły (sprawdziłam Twoją mapkę i czytałam podróż, przy okazji: super opis i przepiękne misie koala!). Obiecuję uzupełnić, a tymczasem zapraszam na www.calanaprzod.net - tam jest pełen opis :)
  14. s.wawelski
    s.wawelski (30.07.2010 16:28) +1 + -
    Dzieki za odpowiedz, Silka :-) Ruby, jak widac to byl przyadek unikalny na skale kontynentalna :-) Ciekawe byly wszystkie Twoje wnikliwe obserwacje. Z tego co rozumiem, to zarowno Wenezuela, jak i samo Caracas przeszlo w ostatnich latach szereg przeobrazen. Najbardziej mnie jednak zaskoczyl fakt, ze stare centrum z katedra jest dzis "nawiedzone". Pamietam, ze z zona wsiedlismy do taxi i pojechalismy na Plac Bolivara, tam poszwedalismy sie przez jakies 4 godziny (bo w okolicy jest jeszcze wiecej atrakcji historycznych), po czym wsiedlismy do taxi i wrocilismy do hotelu.

    W Wenezueli jest co robic i jak sama sie zorientowalas nawet miesiac nie wystarczy :-) Niemniej, jesli bedziesz znowu planowala podroz do Ameryki Poludniowej, to wez pod uwage jeszcze inne kraje - bedzisz nimi niemniej oczarowana niz Wenezuela...

    Dziekuje Ci za wizyte w Australii i ciekaw jestem Twoich spostrzezen z tego kraju. Z Twojej mapki nie zorientowalem sie ktore rejony tego kraju zwiedzilas, czy gdzies nasze trasy sie przeciely lub pokryly?
  15. kielec
    kielec (29.07.2010 22:58) 0 + -
    kawał porządnej wyprawy i porządnej relacji PLUS jak nic się należy :)
  16. silka007
    silka007 (29.07.2010 21:36) +1 + -
    Dziękuję za wspaniały komentarz i już "rozwijam myśl".
    No abla inglese to w sumie cytat pewnego pracownika lotniska, jednak zdałam sobie sprawę, że może razić - poprawię :)

    Co do wenezuelskich linii, to Aeropostal jest fatalny, jednak wg tamtejszego przewodnika, praktycznie z każdymi liniami wenezuelskimi jest coś nie tak. Bilety nadal można kupić z dnia na dzień, jeśli są miejsca (my tak na przykład zrobiliśmy), więc to się nie zmieniło.
    Caracas jest zakorkowane i wg słów chłopaka tam mieszkającego - jest tragedia. Oni naprawdę stoją w korkach i wdychają smog.
    Puerto Colombia to fantastyczne miejsce i było nam polecane bardziej, niż chociażby PN Moroccoy. Nasz cel był prosty: tam gdzie się da, wybierać miejsca z mniejszą ilością turystów. Unikać molochów hotelowych i zbiorowych wycieczek. Prawie się udało.

    Jeśli chodzi o "j" to faktycznie tak jest i każdy Latynos mówi "Dzio soj" zamiast tego, co słyszałam w Hiszpanii i czego mnie uczono, czyli "jo soj". Dlatego też byłam zaskoczona wymową Ruby'ego, jednak teraz przypominam sobie, że właściwie to używał takiego dźwięku, który mogłabym zakwalifikować jako "j" z tendencją do "ź". Czyli jednak bardziej "jangl", niż "ziangl". Całkiem zabawnie, ale może po prostu Ruby spędził sporo czasu z Angolami. Po włosku też gadał i to całkiem nieźle.

    Cieszę się, że przywołałam wspomnienia. Masz o wiele większe doświadczenie z tamtym rejonem świata, niż ja i zazdroszczę Ci tego. Mnie Ameryka Południowa zauroczyła. Chociaż i tak Australia jest nadal na pierwszym miejscu :)
  17. s.wawelski
    s.wawelski (29.07.2010 18:30) +1 + -
    Pelny miesiac w Wenezueli, co za wspaniala podroz!! Juz sama podroz do tego kraju obfitowala w iecej wydarzen niz niejedne wakacje razem wziete :-) Rozumiem, ze nalezy unikac AF :-) Tekst jest bardzo dlugi, ale czyta sie go lekko, bo wciaga tak, ze nie mozna sie oderwac. Aby bylo perfectisimo to tylko popraw sobie "inglese" na "ingles".

    W Wenezueli bylem kilkanascie lat temu i wnioskujac z Twojego opisu duzo sie tam zmienilo. Plaza Bolivar uchodzila wowczas za bezpieczne miejsce, wenezuelskie linie Avensa i Servivensa lataly punktualnie i bilety kopowalo sie na kilka dni przed lotem, jakichs wielkich korkow na ulicach Caracas tez nie przezylem... Milo mi bylo przeczytac, ze tez bylas w takim zapomnianym przez swiat miejscu jak Puerto Colombia. Spedzilem tam tydzien. Kierownik malego hotelu, w ktorym sie zatrzymalismy codziennie wynajmowal u rybakow mala lodke i wysylal nas za kazdym razem na inna odludna plaze polozone gdzies wzdloz niesamowitego wybrzeza M.Karaibskiego. Raz przez kilka minut towarzyszyla nam niespodziewanie grupa delfinow.

    Domyslam sie, ze obce slowa, ktore pisalas w cudzyslowie, sa napisane w polskiej transkrypcji. Jedna rzecz mi tu nie pasuje. Otoz w amerykanskiej odmianie hiszpanskiego nie ma w zasadzie czystego dzwieku "j". Te tendencje zaobserwowalem we wszystkich krajach hiszpansko jezycznych w liczbie 10 od Meksyku az po Ciesnine Magellana. Latynosi zamiast "j" wymawiaja to bardziej "dzi". I np. angielskie yes brzmi u nich cos jak "dzies", wiec wymowa "jangl" bylaby dla nich trudniejsza od "dziangl". Ale to tylko takie moje male spostrzezenie :-)

    Nie brakuje Ci talentu pisarskiego i podrozniczego entuzjazmu, wiec czekam na Twoje dalsze opisy wielkich podrozy :-)

    Pozdrowienia,

    S.W.
  18. aysha_5
    aysha_5 (28.07.2010 23:06) 0 + -
    co do lotniska w Paryżu mam identyczne odczucia...co do reszty..dużo, ciekawie i z humorem - czekam na foty !
  19. silka007
    silka007 (27.07.2010 23:30) +1 + -
    Dziękuję za wszystkie plusy :) Jeszcze dużo przede mną do uzupełnienia...
  20. voyager747
    voyager747 (27.07.2010 23:27) 0 + -
    są foty, to daję plusa :)
  21. voyager747
    voyager747 (27.07.2010 19:19) 0 + -
    a może jak będzie skończona to na główną ?
  22. kolumber
    kolumber (27.07.2010 17:28) 0 + -
    To czekamy na zdjęcia i wrzucamy na główną ;)
  23. silka007
    silka007 (27.07.2010 17:13) +1 + -
    Zdjęcia będą, tylko skończę wrzucać opisy, bo jeszcze nieco zostało :)
  24. slawannka
    slawannka (27.07.2010 15:35) 0 + -
    Rany, to coś niesamowicie ciekawego! Oczywiście, nie przeczytałam jeszcze, ale jestem pod wrażeniem! A zdjęcia będą?
silka007

silka007


Punkty: 15221