Afrykańską sawanną włada lew, Górami Skalistymi niedźwiedź grizzly, a bagnami w południowej części USA aligator. Moje pierwsze spotkanie z tym gadem skończyło się kolacją. Smażonego aligatora jadłem ja, ale niewiele brakowało, by role się odwróciły.
Płaskodenna motorówka sunie po wodzie, od czasu do czasu prześlizgując się po pływających na powierzchni gałęziach i konarach. Norbert, trzymający prawą ręką rumpel, tylko przechyla wtedy silnik, tak aby śruba nie zahaczyła o przeszkodę. Siedzę w łodzi bokiem, dzięki czemu jednocześnie mam na oku powierzchnię wody przed dziobem i siedzącego za moimi plecami francuskiego turystę. Ściskam w dłoniach aparat, gotując się do szybkiej akcji. Trochę liczę bowiem na to, że lada chwila z głębin Lake Martin wyłoni się uzbrojona w kilkadziesiąt ostrych jak brzytwa zębów paszcza i rozszarpie Francuza na strzępy. A ja będę robił fotkę za fotką...
Zadanie dla Norberta jest proste - obwieźć nas po miejscowych bagnach i zorganizować spotkanie pyskiem w pysk z dzikimi aligatorami. Brzmi banalnie? No to zacznijmy od zadania pierwszego. Breaux Bridge leży w pobliżu Atchafalaya Basin, największego bagna w USA. Mokradła Luizjany mają powierzchnię ponad 10 tys. km kwadratowych (połowa obszaru Słowenii, nieco więcej niż województwo opolskie). Prosić kogoś, żeby w ciągu jednego dnia obwiózł was po tamtejszych bagnach, to jakby - mając godzinę na przesiadkę na lotnisku Heathrow - żądać od księcia Karola: "Pokaż no mię pan tę swoją Anglię".