ZA NAMI:

PAKISTAN

Jesteśmy w Kaszgarze. Znaleźliśmy hostel, poszliśmy coś zjeść, połaziliśmy po starym mieście i poczułem, że jestem w domu. Te same smaki, zapachy, życie codzienne oraz różne triki, których nauczyłem się na wschodzie Chin i tu działają. Taksiarz nas nie oszukał, hotelarz tez nie, mój słaby chiński powoli wraca i wszystko staje się proste jak w Polsce. W końcu to pierwszy kraj na naszej trasie, który nie jest dla nas nowy i teraz trzeba tylko wracać wspomnieniami do pewnych sytuacji, aby po Chinach podróżować jeszcze łatwiej.

Wszystko to dzięki temu, iż do Chin wracam już któryś raz, jednak w zachodnich prowincjach nigdy wcześniej nie byłem. Strasznie mnie one ciekawiły głównie ze względu na Ujgurów i zaraz pierwszego dnia po przyjeździe do Kaszgaru wręcz wypruliśmy na miasto. Jest ono o tyle ciekawe, że rdzennymi mieszkańcami tego regionu są muzułmańscy Ujgurowie, a Chińczycy Han to okupanci jak w przypadku Tybetu. Łatwo było spostrzec na ulicach Kaszgaru spore ilości wojska patrolujące ulice po lipcowych zamieszkach i powstaniach Ujgurów przeciwko Chińczykom. Co chwila napotykaliśmy samochody pancerne i ciężarówki.

Eskalacja problemu zaczęła się w czerwcu 2009 roku, gdy w jednym z miast niedaleko Hong Kongu jeden z Chińczyków oskarżył Ujgurów o gwałt dwóch kobiet. Rozgorzała bijatyka, a następnie w hotelu robotniczym wściekli Chińczycy zabili dwóch Ujgurów. To wystarczyło, aby w oddalonej o kilka tysięcy kilometrów stolicy muzułmańskiego Xinjiangu, Urumczi doszło do pierwszych demonstracji, początkowo pokojowych. Długo nie trzeba było czekać, aby demonstracje i protesty rozeszły się po całym Xinjiangu. Miały miejsce też w Kaszgarze i niestety doszło do rozlewu ujgurskiej krwi.

Cała sprawa z zabójstwem dwóch Ujgurów tylko podsyciła już bardzo napiętą sytuację w Xinjiangu i Kaszgarze. Ginie ujgurska kultura. Coraz bardziej nasilają się wyburzania ujgurskich domów w Starym Mieście Kaszgaru. Chińczycy Han napływający do Xinjiangu mają lepsze możliwości na start i łatwiej im zacząć biznes. Wystarczy przystąpić do partii komunistycznej, czego religijny ujgurski muzułmanin nie zrobi.

Spacerowaliśmy długo po ujgurskich plątaninach drużek, chodników w centrum miasta i ze zgroza zauważyłem, że na wielu z domów jest ten sam znaczek, co widziałem w 2005, 2006 i 2007 roku na hutongach w Pekinie: DO WYBURZENIA. W Pekinie w miejscu hutongów powstały potrzebne na Igrzyska obiekty sportowe i szersze drogi. Część Hutongów została „odnowiona” i robi za atrakcję turystyczną, po której jeżdżą rikszami białasi. W Kaszgarze w miejsce domostw Ujgurów, zapewne powstaną nowe centra handlowe, banki i budynki rządowe, które nie będą należeć do Ujgurów, a do Chińczyków Han. Smutne to wszystko...

Widać gołym okiem, ze ujgurska prowincje Xinjiang czeka ten sam los co Tybet - powolne i skuteczne zabijanie kultury ludzi, którzy są prawowitymi właścicielami tej ziemi. Co gorsza Xinjiang jest samotny w tej walce i mało kto w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co tu się dzieje, bo wszystko dzieje się po cichu, a Xinjiang nie ma tak jak Tybet swojego Dalajlamy. Mało kto mówi o krzywdach Ujgurów na Zachodzie. „Kto to są w ogóle Ujgurzy?” – wielu z nas zapyta. Ostatnia nadzieja chyba tylko w Osamie i Al Kaidzie, która może swoje celowniki ustawi też w Chiny i zacznie walczyć w imieniu swoich braci muzułmanów z Xinjiangu. Na obłudny Zachód raczej Ujgurowie nie mają co liczyć, bo ten juz raz przymknął oczy jak kilka lat temu mordowano liderów ujgurskiej opozycji po tym, jak rzekomo Amerykanie trafili na Ujgurów szkolonych w bazach w Afganistanie.

Kupujemy chińskie produkty, wspieramy koncerny, które mają w Chinach fabryki. Interesy z Chinami ponad wszystko... a niedługo będziemy bardzo żałować, że dopuściliśmy sami wypromowaliśmy ten kraj na super-mocarstwo. Zostawmy juz tę brudną, smutną i śmierdzącą politykę i lepiej przyglądnijmy się uśmiechniętym Ujgurom.

Chodząc po ich dzielnicy stanął nam przed oczyma Yazd w Iranie. Ta sama technika budowania domów - drewniane pale, słoma i glina w późniejszej fazie suszona tworzą ściany ujgurskich domów. W krajobrazie brakuje tylko wierzy wiatrów, ale tutaj w porównaniu z irańskim Yazd nie są one potrzebne, gdyż nie ma tak ogromnych upałów i klimatyzacja nie jest tak niezbędna jak w Iranie.

Ujgurowie mimo, iż w Kaszgarze ich populacja wyrównała się już z populacja Chińczyków Han, ciągle wiodą prym w centrum miasto. Hanowie w zgodzie z polityka rządu przenoszą się na zachód Chin, kuszenie lepszymi pensjami i możliwościami posiadania większej rodziny, jednak centrum miasta Kaszgar ciągle należy do Ujgurów. Przy głównym placu miasta jest meczet Id Kah, a wokół niego uliczki, na których handel kwitnie, a handlarzami są głównie Ujgurzy. Poza stara częścią miasta Chińczycy wybudowali swój plac zwany potocznie małym placem Tien'anmen, nad którym góruje monumentalny posag Mao. Oczywiście to wszystko nasuwa jedno skojarzenie - Pekin, który znajduje się dokładnie na drugim końcu państwa, kilka tysięcy kilometrów od Kaszgaru, ale aż tutaj docierają jego macki. Chiński plac w przeciwieństwie do ujgurskiego jest prawie pusty. Nie tętni życiem, jak ten tuz obok meczetu. Serc Ujgurów siłą podbić się nie da.

Pierwszego dnia pobytu w Kaszgarze trafiliśmy z Alicja na bramę wejściową do "ujgurskiego Starego Miasta". Od Chinki sprzedającej bilety do Starego Miasta dostaliśmy mapkę turystyczna i trochę informacji na odwrocie o tym miejscu. Postanowiliśmy jednak tam nie wchodzić tego dnia, bo juz było późno. Przyjdziemy tam następnego dnia.

Rano zanim jednak dotarliśmy pod bramy atrakcji turystycznej pt. Stare Miasto w Kaszgarze, spacerowaliśmy po wąskich uliczkach i zobaczyliśmy te dziesiątki domów ujgurskich z napisem "do wyburzenia" i zaświtało nam o co w tym chodzi - Ci cholerni Chińczycy zrobili sobie enklawę turystyczna z ujgurskiego Starego Miasta i karzą sobie za wejście tam płacić, a resztę miasta sukcesywnie wyburzają. W oczach stanął mi „gest Kozakiewicza” i zgodnie stwierdziliśmy, że od nas nie dostaną po 30Y za bilet do czegoś coś, co do nich nie należy. Tak samo, jak niedoczekanie abyśmy zapłacili za permit do Tybetu! Rozwścieczyła nas ta mistyfikacja i od tej pory postanowiliśmy żadnego yuana nie wydać komuś, kto nie jest Ujgurem. Wszystkim takie zachowanie tez polecam. Tak samo jak i to, aby kto jeszcze w Xinjiangu nie był, szybko tam pojechał - Chińczycy bardzo szybko z tą prowincją się rozprawią...

  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze
  • Życie w Kaszgarze

Z Kaszgaru wybraliśmy się w stronę Hotan na niedzielny bazar, który przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Tym samym postanowiliśmy dalej przemierzać trasę Jedwabnego Szlaku, na którym znajdujemy się juz od kilku miesięcy i powoli zmierzamy do jego końca.

Zanim jednak do Hotanu dojechaliśmy czekał nas cały dzień drogi w autobusie. Carlos nie przyjmował do wiadomości możliwości jechania stopem, a my mu obiecaliśmy, że rozdzielimy się dopiero w Golmud, więc obietnicę ciężko było złamać – pojechaliśmy autobusem i tak na prawdę nic by w tym nie było nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż nasz autobus był pełnoletni i... hehe, a to za chwilę.

Zacząć muszę od drogi, która przez całą swoją długość powinna mieć co 100 metrów znak, który ostrzega przed nierównościami na drodze. Połączywszy to z nadmiernie (!!) miękkim zawieszeniem, efekt był takie, że autobus skakał i kiwał się jak najlepsza huśtawka. Przez pierwsze pół godziny mieliśmy z Alicją świetną frajdę, ale nasze dziecinne uśmiechy stygły, gdy patrzyliśmy na przerażonego Carlosa, który czuł swoim szóstym zmysłem, że coś się stanie! Nie mógł się mylić ;) Po prawie trzech godzinach bujania nagle coś gruchnęło, a nasz autobus zaczął nagle zjeżdżać w prawo do rowu. „Cholera jasna, wykrakał” – pomyślałem. Kierowca autobus opanował i zatrzymaliśmy się na pustynni. Wokół tylko piach. Brak samochodów, ludzi. Tylko równa linia oddzielająca niebieskie niebo i żółte połacie piasku :) Ślicznie! Po chwili tę idyllę przerywa głos Carlosa, który wraca ze wstępnych oględzin do autobusu: „Oh me puta!” – woła od drzwi. Uszy postawiłem na baczność, bo takie słowa w jego wykonaniu to rzadkość i tłumaczyć mi ich tu nie wypada. „Urwało nam się koło, a oni próbują to związać jakimiś cienkimi drucikami! Ja dalej nie jadę tym autobusem” – kończy Carlos. Hmm... znamy Carlosa już od ponad dwóch miesięcy, więc wiemy, że gorącokrwisty Latynos często wyciąga pochopne wnioski z zaistniałych sytuacji. Alicja wysyła mnie na zwiady. Idę obadać sytuację i śmieję się w duchu, gdy widzę, co dzieje się pod autobusem. Kombinerki, zwój jakiegoś drutu i naderwany wahacz. Chłopcy jednak robią to na tyle sprawnie, że jestem pewien, iż to nie pierwszy ich raz. Chwilę potem jedziemy dalej, a Carlos co jakiś czas nakreśla nam katastroficzne wizję dotyczące naszego autobusu ;) Na prawdę bardzo lubimy naszego latynoskiego przyjaciela :)

Dojeżdżamy do Hotanu, miasta położonego o jeden dzień drogi od Kaszgaru. Jest ono atrakcyjne z trzech względów:

1. 90% mieszkańców stanowią Ujgurzy,

2. najlepsze miejsce na Ziemi, aby nabyć jadeit w każdej postaci i fazie obróbki

3. w niedziele rano miasto to zamienia się w największy bazar w Azji Centralnej.

 Przed wyjściem rano na miasto zastanawialiśmy się, czy znajdziemy ten bazar. Śmiech! Cale centrum miasta zamieniło się w jeden ogrooomniasty bazar. Kilkanaście długaśnych ulic – ciężko tego nie zauważyć ;)  Zaczęliśmy od części z jadeitami. Cala jedna ogromna ulica była zastawiona straganami z jadeitem począwszy od malutkich kamyczków, poprzez kilkudziesięciokilowe głazy, a skończywszy na gotowej biżuterii. Łaziliśmy oślepieni tymi kamykami, poczyniliśmy pewne zakupy świąteczne i zaczęliśmy penetrować kolejne ulice. Garnki, przybory kuchenne, armatura, piece, krzesła, stoły i inne meble, przeróżne rodzaje owoców, przyprawy, mięso pod każdą postacią i w końcu trafiliśmy na kury, kaczki, króliki, ale cięgle nie mogliśmy znaleźć tego, co było naszym głównym celem. Przy okazji zgłodnieliśmy – Carlos wciągnął jakąś zupę z makaronem, ale nam ona nie pasowała. Szukaliśmy dalej. W końcu Alicja dojrzała ciekawie wyglądające ciastka i zapodała mi temat! Heh... i kto to ciastko kupił? No, ja, na moją zgubę! Wyglądały one trochę jak nasz sernik. Delikatnie przypieczone od góry – trzy warstwy, w tym środkowa biała. „Rany, jak ja dawno nie jadłem sernika” - pomyślałem. Analizuję, czy to możliwe tutaj – no tak, kóz dużo, owiec też, krowy też są. Ujgur sprzedawca. Możliwe, więc że ma i ser. Wącham, pachnie czymś słodkim, ale coś mi nie pasuje. Jakiś dziwny ten ser. Decyduję się w końcu i biorę mój sernik. Carlos i Alicja przyglądają mi się z ciekawością, jak zareaguję i czy warto kupić, czy nie. Pierwszy gryz – czuje słodycz. Jest ok. Ciasto też dobre, ale ten ser jakiś dziwny! Co oni z nim robią? Po chwile, gdy ten „ser” ląduję na tylnej warstwie języka już jestem pewien. To nie ser! Otwieram oczy ze zdziwienia, które jasno mówią – moi drodzy, wpuściliście mnie w to kozie gówno! Co prawda, nie było to gówno, ale kozi tłuszcz nasycony cukrem do tak przeraźliwego stopnia, że nie dało się z zewnątrz poznać iż to tłuszcz. To na prawdę najdziwniejszy sernik, jaki kiedykolwiek jadłem. Dodam tylko na koniec, że przemogłem się i męczyłem to pół godziny, ale potem gdy przyszedł czas kolacji nie byłem zupełnie głodny. Tłuszczyk trzymał do rana. Jakoś sobie na pustyni trzeba radzić, co? W końcu Hotan to taka trochę miejska wyspa a wokół piach...

Po przepysznym „obiedzie” w końcu trafiliśmy na trop. Okazało się, że cześć targu, której szukamy jest oddalona o około 3 km od właściwego targu, na którym byliśmy. Wydało się to logiczne. Wsiedliśmy, więc na pakę motorikszy (taka jeszcze nigdy nie jechałem) i popędziliśmy w odpowiednia cześć miasta. Krowy i owce prowadzone ulicą kazały nam sądzić, że trop jest dobry. W końcu motoriksza się zatrzymała, kierowca wskazali nam wejście, zapłaciliśmy po 1Y od gilowy za transport i weszliśmy na ten specyficzny targ, gdzie handluje się wszystkim, co się rusza i jest większe od kaczki i nie większe niż... wielbłąd!!

Aby przejść trzeba było przedzierać się między owcami i kozami, ale warto było. Niestety strasznie nas zasmucił widok, jak przewozi się tam zwierzęta. Jednego faceta trzymającego dwie owce ze związanymi 4 nogami zatrzymałem, a ten z bezzębnym uśmiechem pokazał mi gest podrzynanego gardła :/ Chyba ubił dobry interes i bardzo się spieszył, aby sprzedawca się nie rozmyślił.. Zresztą zobaczcie sami na zdjęciach, co tam się działo.

Pod koniec tej części targu w końcu zobaczyliśmy te zwierzęta, dla których tu głównie jechaliśmy - wielbłądy! Piękne, dostojne, czekające na nowego właściciela. Dwugarbne i jednogarbne, małe i dorosłe, brązowe i białe - przepiękne!

Na koniec jeszcze włożyłem głowę do rzeźni, ale wycofałem się po 5 krokach z odruchem wymiotnym. Alicja i Carlos widząc mój wyraz twarzy, nie próbowali już tam wchodzić. Znów bawiłem się w królika doświadczalnego, myślałem, że będę twardy, a mało się po prostu nie porzygałem... tego się nie da opisać słowami. Wybaczcie.

Wieńczącym ten dzień momentem był spacer po alejce pełnej wyrobów z jedwabiu, jak w końcu na Hotan przystało. Jest to jedno z tych miast na południowej odnodze Szlaku Jedwabnego, w którym zatrzymać się trzeba. Kolejne jak Cherchen czy Charklik już tylko pozwalają podziwiać kolejną atrakcje tego regionu - Pustynie Taklamakan.

  • Wielbłady na zwierzęcym targu w Hotan
  • Wielbłady na zwierzęcym targu w Hotan
  • Wielbłady na zwierzęcym targu w Hotan
  • Przesympatyczny wielbłąd na targu w Hotan
  • Na targ prowadzone są kolejne wielbłądy
  • Dziesiątki wielbłądów na targu w Hotan
  • Czasem przewożone w przedziwnych warunkach - Hotan
  • Zwierząt na targu w Hotan są tysiące
  • Biżuteria i nieobrobione kamienie
  • Jadeit, setki jadeitów - targ w Hotan
  • Kolorowe warzywa na targu w Hotan
  • W Hotan można kupić bardzo tanio kamienie jadeitu, czasem kamieniska
  • W Hotan można kupić bardzo tanio kamienie jadeitu, czasem kamieniska
  • W Hotan można kupić bardzo tanio kamienie jadeitu, czasem kamieniska
  • W Hotan można kupić bardzo tanio kamienie jadeitu, czasem kamieniska
  • Niesamowicie słodkie arbuzy
  • Można kupić różne żelaztwo
  • Sunday market w Hotan

Ponad tydzień zajęło nam przejechanie południowego Szlaku Jedwabnego od granicy pakistańskiej do Golmud. Długo, ale to, dlatego, że w grę wchodził tylko transport kołowy i duża cześć trasy stanowiła Pustynia Taklamakan.
Duża cześć naszej trasy wiodła przez prowincje Xinjiang i to stanowiło pewne problemy logistyczno-komunikacyjne:

1. Xinjiang odcięty jest od Internetu już od kilku miesięcy, wiec szybko zrozumieliśmy, dlaczego nasze zapytania na CS i HC pozostały bez odzewu. Zostały hotele

2. Nie każdy hotel, nazywając w uproszczeniu nim wszystko, co daje nocleg, przyjmował turystów zagranicznych. Chodziło oczywiście o lepsza kontrole obcokrajowców, którzy często i gęsto zaplątują się tam, gdzie władze chińskie sobie tego najmniej życzą, a juz szczególnie podczas wszelkich powstań mniejszości narodowych i idących za tym pacyfikacji przez wojsko.

3. Zostały hotele tylko najdroższe 2-3 w mieście, gdzie z ogromna żarliwością targowaliśmy się o każdego yauna biorąc pokoje za około 100Y – na szczęście był z nami Carlos i dzieliło się wszystko, na 3, ale jaki standard. W sumie wychodziło to po 5-6 $ za nocleg, ale gdzie czasy, ze spało się za dolara czy dwa?!

4. Południowa trasa z Kaszgaru wiedzie w dużej mierze przez Pustynie Taklamakan i droga ta jest obecnie w budowie? Jest i tak dużo lepiej niż było i czasy przejazdów w porównaniu z 2007 rokiem się skróciły, co jednak nie zmienia faktu, że w aucie jadąc stopem lub autobusie spędza się średnio po 7h dziennie. Meczące... ale na pewno lepsze to niż przejechanie pociągiem bezpośrednio z Kaszgaru do Golmud.


Mimo tych wszystkich niedogodności warto było się zdecydować na tę opcję - targ w Hotan oraz Taklamakan to atrakcje, których nie da się szybko zapomnieć.

W końcu jednak doczłapaliśmy do Golmud. Pierwsze kroki na stacje kolejowa. Carlos zakupił bilet do Pekinu, a my z Alicja chcieliśmy przedostać się nielegalnie do Tybetu. Co z tego wyszło?

Golmud to jak na warunki chińskie nieduże miasto, "trochę ponad milion ludzi" ;) Nic w nim ciekawego nie ma poza faktem, że przecinają się tu dwie drogi kolejowe - z zachodu na wschód i z północy na południe. Właśnie ta południowa interesowała nas najbardziej - nielegalnie do Tybetu.

Już pierwsze próby kupienia biletu do Lhasy spaliły na panewce. Pani w kasie pokazała nam karteczkę po angielsku, że potrzebne specjalne zezwolenie dla białych chcących wjechać do Tybetu - nic nowego, pozwolenie zawsze był potrzebny, ale już na dworcu? Trochę nas to załamało, ale po pierwszych chwilach po zderzeniu z brutalną rzeczywistością... poczyniliśmy mały wywiad środowiskowy, porozglądaliśmy się tu i tam i w koń zaczailiśmy się na młodą parkę Chińczyków, której wyraźnie się śpieszyło i dziewczyna trochę mówiła po angielsku. Naściemnialiśmy, że nie możemy się dogadać w okienku i że potrzebujemy na jutro dwa bilety do Lhasy. Wzięła pieniądze i karteczkę z nr pociągu, który nas interesował i poszła do kas biletowych. Poprzedni Chińczycy, których zaczepialiśmy albo uciekali przerażeni na sam widok dwóch dziwnych białych istot, które coś od nich chcą, albo uciekali dopiero jak wyciągałem pieniądze na bilet. Tym po prostu się śpieszyło, ale chcieli pomoc zarazem. Czekaliśmy dobre 10 minut, a wydawało nam się, że mija wieczność. W końcu dziewczyna pojawiła się. Nerwy sięgały zenitu. Przyglądałem się jej rękom, ale nie widziałem żadnych biletów. Podeszła i włożyła rękę do kieszeni – co wyciągnie? Pieniądze czy bilety? Wyciągnęła bilety – udało się. Pierwszy krok poczyniony! :) Oznacza to tyle, że następnego dnia o 6: 25 uderzamy do pociągu w kierunku Tybetu.

Wieczór i noc była pełna oczekiwania i emocji. Ten nasz wymarzony Tybet był tak blisko. I jakże nas radowała myśl, że jesteśmy blisko ominięcia tego durnego chińskiego pozwolenia, który wymagany jest na terytorium, które do Chin nie należy.

Wstaliśmy rano i zostawiliśmy Carlosa samego w pokoju. On jechał dopiero o 23 do Pekinu. Poszliśmy na dworzec, gdzie okazało się, że tak wcześnie jedzie tylko jeden pociąg - do Lhasy. Trochę nas to zaniepokoiło, bo byliśmy wystawieni do odstrzału. Przy pierwszej lepszej kontroli, każdy funkcjonariusz może zapytać nas o permit. Weszliśmy na dworzec, oddaliśmy bagaże do skanowania, Alicja przeszła machając biletem. Jest dobrze! :) Przede mną wepchało się kilkoro Chińczyków, więc widziałem, jak Alicja się oddala. Mnie zatrzymał policjant i powiedział magiczne słowo - paper, co znaczyło - pokaż pozwolenie.

"Kurde" - zakląłem w myślach, starając się nie zwracać na niego uwagi i iść dalej. Czasem sobie Chińczycy odpuszczają jak biały ich ignoruje, bo potencjalne niedogadanie się ze mną jest niczym innym, jak utrata twarzy, a tego Chińczycy bardzo nie lubią. Niestety usłyszałem magiczne słowo jeszcze raz, a drogę zagrodził mi inny policjant. Ok, ten wybieg się nie udał. Oblała mnie fala gorąca. Chyba przyszedł czas, aby udawać durnia. Wychodziło nieźle i widać było, że policjant odpuszcza, bo patrzą na niego inni Chińczycy i tamten zaczyna powoli tracić twarz. Nie umie sobie poradzić z problemem. W końcu jeszcze inny policjant sfrustrowany nieudolnością swoich kolegów machnął na mnie ręką i kazał iść ze sobą. Kolejna fala gorąca. Przyprowadził mnie do kartki, którą pokazała mi kasjerka dzień wcześniej. Było po angielsku, wiec juz nic mi nie pozostało, jak powiedzieć po chińsku: "me jo", czyli NIE MAM. Wywołało to oburzenie i złość policjantów, którzy zaczęli dopytywać siebie nawzajem, jak weszliśmy w posiadanie biletu i nie mamy pozwolenia?

Atmosfera zaczęła się robić coraz gęstsza, a ja się zacząłem usprawiedliwiać po polsku. W końcu jeden z Chińczyków wydukał po angielsku: "You not go Tibet". Bańka nadzieję napompowana wczorajszym sukcesem pękła... Zaczęły się jakieś pokrzykiwania, policjanci przyprowadzili jakąś przerażoną dziewczynę, która dukała po angielsku. Zapytałem ją wiec szybko, aby nie przedłużać, czy pomogą mi wymienić bilet do Lhasy na bilet do Pekinu. Wszyscy policjanci zgodnie chorem wykrzyknęli, że tak i oddelegowali jedną kobietę, która poszła ze mną do kasy biletowej. I tak oto skończyła się nasza krotka przygoda pt. nielegalny Tybet. Nie tym razem. Artur, ja naprawdę nie wiem, jak Wam się to udało?

Wieczorem razem z Carlosem pojechaliśmy 32-godzinnym pociągiem do Pekinu, ale myślami byliśmy już pod Szanghajem, w polskim domu :)

  • Alicja w chińskim pociąhu

Po nocy spędzonej w pociągu lekko zmęczeni dotarliśmy do Szanghaju. Tam czekała na nas pewna przyjazna dusza, która udowodniła nam, że polska gościnność jest jak najbardziej obecna w Chinach. Magda, to przyjaciel mojej rodziny, mieszka z mężem – Robertem - od ponad roku w Nantongu, który oddalony jest o ok.100km od Szangahju. Nie było nawet takiej opcji, żebyśmy nie zahaczyli o Nantong w trakcie naszej podróży. Miło jest zobaczyć znane twarze, porozmawiać w języku ojczystym i zjeść prawdziwy, polski rosół w Chinach:)

Magda rozpieszczała nas ciągle różnymi frykasami, a Andrzej, który był akurat podziębiony, grzecznie łykał wszystkie leki i mikstury. Oprócz domowych doznań kulinarnych mieliśmy okazję skosztowania potraw kuchni chińskiej, np żaba na ostro. Muszę przyznać, że początkowo miałam pewne opory przed skonsumowaniem tego stworzenia, ale kiedy wniesiono michę pełną warzyw, w której znajdowały się też kawałki mięsa w złotej panierce, opór pokonałam i ze smakiem zajadałam tę żabę na ostro. Wspólnie z Andrzejem spałaszowaliśmy jedną michę tej niezwykłej potrawy. Smakowała nam żabka.

Nie lada atrakcją była też wizyta w japońskiej restauracji – jedzenie było po prostu wyśmienite i miałam też okazję poznać znajomych Magdy i Roberta. Andrzej nie miał tej szansy, bo został w domu, żeby się wykurować (a tak naprawdę pewnie chciał zostać sam na sam ze swoim komputerkiem ;))

Niestety pogoda cały czas nie dopisywała, każdego dnia padał deszcz i było przenikliwie zimno. Nie mieliśmy więc okazji zwiedzić Nantongu i jego okolic, ale za to skorzystaliśmy z chińskiego masażu stóp, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Małe chińskie rączki bardzo skutecznie masowały, miesiły, wyginały i łaskotały nasze stopy przez ok godzinę, a do tego cały czas serwowano nam jakiś bliżej nieokreślony napar, który nawet nam zasmakował.

Co można robić, gdy cały czas pada deszcz? Czytać? Polski dom to i są polskie książki! Magda podsunęła mi jedną z części „Domu nad rozlewiskiem”. Słyszałam wcześniej o tej książce, ale z różnych przyczyn nigdy nie miałam okazji jej przeczytać. Szansa nadarzyła się w Chinach, więc czemu nie... Książka bardzo mnie wciągnęła i przez cały dzień, który przeznaczyłam na jej przeczytanie, czułam się jak bym była w Polsce:)

Nadszedł jednak dzień, kiedy trzeba było opuścić polską enklawę, w której tak dobrze się czuliśmy. Wszyscy razem pojechaliśmy do Szanghaju i jeszcze wieczorem pochodziliśmy po starym mieście, które ma niesamowity urok o tej porze (mniej turystów niż za dnia i ciekawie podświetlone budynki). Później pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami, którzy oczywiście nie mogli nas wypuścić z pustymi rękami i zaopatrzyli nas w zapas polskiej szynki, rosołków i lekarstw. Dzięki raz jeszcze za gościnę!

To jeszcze nie koniec polskiego wątku  w naszej podróży. Po pożegnaniu, udaliśmy się do hostelu, gdzie czekał na nas kolejny krajan, nasz krakowski kumpel Jasiek, który akurat odbywał staż w Konsulacie RP w Szanghaju. Plan był taki, że zostajemy jeszcze jeden dzień w Szanghaju, a potem w towarzystwie Jaśka wyruszymy na dalszy podbój Chin. Tak też się stało. Niestety pogoda cały czas była po prostu paskudna, więc trudno było mi docenić atrakcje tego miasta, w dodatku zewsząd nacierali na nas nachalni sprzedawcy „lolexów”. Lolex, czyli Rolex, ale chińczycy mają lekki problem z prawidłową wymową tego słowa, więc jest „lolex” i już. Z resztą trudno uwierzyć, że sprzedawane przez nich zegarki to prawdziwe Rolexy, więc w sumie niech będzie, że to Lolex.

Najnowszy i najwyższy szanghajski drapacz chmur, czyli budynek SWFC zwany potocznie „otwieraczem”, to było to, co wzbudziło nasz podziw dla najnowszej chińskiej myśli architektonicznej i technicznej. Na ostatnich piętrach tego budynku, urządzone zostało „obserwatorium”, czyli po prostu punkt widokowy, a widok ten zapiera dech w piersiach. A jeśli poczeka się do zmroku, można popatrzeć sobie z góry na rozświetlony tysiącem kolorowych świateł Szanghaj. Pięęęknie.

Na górę wjeżdża się windą, która po prostu śmiga w oka mgnieniu na ostatnie piętro wieżowca. Byliśmy naprawdę pod wrażeniem, ale to jeszcze nie koniec atrakcji.

Wycieczka do WSFC okazałaby się niepełna gdyby nie wizyta w toalecie. Tutaj deska klozetowa posiada niezliczone opcje ustawień i można ją dopasować do rozmiaru i kształtu własnych czterech liter, naciskając odpowiedni guzik. Wszystko po to, aby uzyskać maksymalny komfort przy załatwianiu potrzeb. No po prostu full wypas zupełnie inny niż ten kiedyś przez nas opisywany ;) Znamy takich, co spędzili długi czas na ustawianiu optymalnej pozycji deski w tej toalecie... prawda Jasiek? ;)

Nasza szanghajska przygoda kończy się i następnego dnia wyruszamy w stronę Nanjing. Jak się potem okazało, miasto to miało dla nas pewną zaskakującą niespodziankę...

  • Nanjing Road w Szanghaju zawsze kolorowo oświetlona
  • Shanghai World Financial Center z poziomu ziemi
  • Jing Mao Tower Oriental Pearl Tower i panorama Szanghaju
  • Jing Mao Tower Oriental Pearl Tower i panorama Szanghaju
  • Futurystyczny kibelek w SWFC w Szanghaju
  • Shanghai World Financial Center - najwyższe obserwatorium
  • Smok w Yu Yuan - Shang Hai
  • Ogrody Yu w Szanghaju
  • Ogrody Yu w Szanghaju
  • Ogrody Yu w Szanghaju
  • Magda, Alicja i żabki ... Nantongu. Było pysznie Magda - dziękujemy! :)

W końcu przeszedł czas, żeby poznać jakieś nowe zakątki wschodnich Chin. Wyjechaliśmy więc z Szanghaju, zabierając ze sobą Jaśka, do Suzhou i Nanjing, czyli prowincja Jiangsu. Nigdy nie poświęciłem jej więcej uwagi niż sam tranzyt do/z Szanghaju. Jednak teraz widzę, jak dużo ominąłem, bo oba miasta są sympatyczne. Co prawda o Suzhou to Wam dużo nie opowiem – przeżywałem tego dnia największy kryzys grypy, jaka mnie dopadła po przemarznięciu na Przełęczy Kunjerab. Alicję rozłożył już w Kaszgarze, a mnie dopiero u Magdy w Nantongu. Jednak właśnie to był jak na razie najgorszy odcinek naszej podróży - rozwalone zdrowie i do tego fiasko przejazdu do Nepalu przez Tybet. W myślach przeklinałem te cholerne chińskie procedury graniczne, które sprawiły, że marzliśmy na ponad 5 tys. metrach n.p.m. na przełęczy już pokrytej śniegiem, zamiast siedzieć w busie – co to komu przeszkadzało? Heh... takie reguły od początku pokazujące, kto w tym kraju rządzi i ustala reguły, ale zostawmy to na razie.

Na Suzhou poświęciliśmy niecały dzień, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że pogoda brzydka. Kanały, z których to miasto słynnie raczej nie wywrą na nas żadnego wrażenia w tej sytuacji, więc tylko szwendaliśmy się bez celu po mieści. Jakieś pagody, świątynie, parki – mało z tego pamiętam. Rozpalone oczy, zatkany nos i notoryczne osłabienie maksymalnie zmniejszyło moją percepcję. Do tego deszcz, chłód i zewsząd masa ludzi – to nie są warunki, w których człowiek może poznawać nowe miejsca, a już na pewno nie jest to wymarzony czas na chorobę. Zamiast wchłaniać, co daje nowe miejsce szukałem kolejnego McDonalds’a czy KFC, które kojarzyły mi się z ciepłym i suchym miejscem. Z perspektywy na to patrząc widzę, że popełniliśmy błąd, zamiast zostać jeszcze w Szanghaju i wyleżeć grypę...

Późnym popołudniem doczłapaliśmy na dworzec kolejowy w Suzhou i skierowaliśmy się w stronę Nanjingu. Z Jaśkiem było dużo łatwiej bo Mistrz-Wolland wymiata po chińsku i nie musieliśmy się o nic martwić. Kupował bilety, załatwił spanie, dogadywał jedzenie w chińskich knajpkach. To był ogromny plus i sporo mnie odciążył, za co mu chwała i dzięki Przyjacielu :)
Wylądowaliśmy w hostelu, który był w remoncie i... ach to sobie zostawię na koniec tego artykułu, bo to prawdziwa perełka :D

Zaaplikowana wieczorem prawie śmiertelna dawka wszelkiej maści leków i dwa ząbki chińskiego czosnku „na żywca” do tego stopnia poskutkowały, że kolejne 3 dni z Nanjingu pamiętam dużo lepiej niż Suzhou. Pogoda dalej nas nie rozpieszczała, ale było trochę lepiej. Ładne parki, fajne świątynie, mało turystów ze względów na low-season dawały spore perspektywy na te 3 dni, które zaplanowaliśmy sobie na Nanjing. Xuanwu Lake Park zaskoczył mnie dość mocno, a raczej traktowanie listopada jako szczyt sezonu i wyższej ceny za bilet wstępu do parku mocno mnie rozśmieszyło. Nie pojęta jest logika chińska. Mimo to było tam całkiem przyjemnie. Park ze sztucznymi zwierzątkami, do których można sobie postrzelać (taka edukacja najmłodszych!!!), Chińczyk z latawcem, motor z oryginalnym tłumikiem, no i oczywiście skała, woda i kamień, o której pisałem przy okazji Pekinu.

Nawet chwilami wychodziło słoneczko, co sprawiło, że naszą trasę przedłużyliśmy o okolice Murów Miejskich z czasów dynastii Ming i Świątyni Jiming. Najstarszą i najbardziej aktywną świątynię buddyjską w Nanjing. Chińskie daszki przypruszone śniegiem, Chińczycy odpalający kadzidła przed Pagodą i właśnie dość ciekawy widok z samej pagody sprawiły, że poznałem inny – zimowy – wymiar Chin, którego do tej pory nie byłem świadom. Gdybym jeszcze był w pełnej dyspozycji fizyczno-mentalnej, to można by wyciągnąć z tego miasta jeszcze więcej, ale i tak było nieźle.

Następnego dnia było dużo ładniej i cieplej. Świątynia Konfucjusza, którą o zgrozo wszyscy w trójkę pomyliliśmy dnia poprzedniego z Muzeum Historycznym Królestwa Niebiańskiego Taipingów... co w prawiło nas w niezły humor i zaczęła się tzw. głupawka – mierzenie się z dzwonami w postaci wchodzenia pod nie, przymierzanie chińskich wdzianek i oswajanie chińskich piesków ;) Było zabawnie! Adidogs na koniec rozbawił mnie do rozpuku :) 

Przyszedł jednak też czas na chwilę refleksji – Muzeum Masakry w Nanjing. To szczególnie miejsce dla Chińczyków – nie da się tego ukryć. Od Japończyków, którzy napadli Chińczyków w 1937 roku doznali okropnych krzywd, co dość wyraźnie podkreśla liczba ponad 300 tys. zabitych mieszkańców miasta czy to w masakrze grupowej czy w indywidualnych egzekucjach. Ale... no właśnie w Chinach musi być zawsze jakieś ALE. Sposób w jaki to wszystko jest pokazane i chińska propaganda anty-japońska woła o pomstę do nieba. Nóż w kieszeni mi się otwierał jak to wszystko czytałem, oglądałem i z każdym następnym krokiem coraz bardziej brało mnie na wymioty. Czy nie można tego przekazać w normalny sposób? Oczywiście zbrodnia jest ewidentna i to żadnej dyskusji nie podlega, ale sposób w jaki jest to pokazane uwłacza godności ludzi, którzy tam zginęli. Chcąc być jednak obiektywnym, muszę jednak oddać Chińczykom pokłon za sam sposób wykonania tego muzeum. Widać, że kosztowało ono dużo i zebrano sporo eksponatów oraz dowodów zbrodni. Nie zmienia to jednak faktu, że przesiąknięcie, znaną nam z czasów PRLu (świetnie pokazaną w muzeum w Kozłowce), propagandą niweczy w moich oczach w dużej mierze ten wysiłek. Niestety tego jednak Chińczycy pewnie sami nie dostrzegą, bo jak? Smutne to. Tak czy siak, wizytę w tym muzeum na prawdę polecam. Uczy sporo i otwiera jeszcze bardziej oczy na Chiny.

Po wyjściu z tego muzeum moje myśli pobiegły w stronę Xinjiangu i wypędzania Ujgurów z ich domów w Kaszgarze. Powolnej acz stopniowej neokolonizacji, której głównym celem na prowincji są złoża ropy naftowej i gazu, a w miastach stworzenie sytuacji, aby to Ujgrurzy na swoich terenach stali się mniejszością narodową w pełnym tego słowa znaczeniu. Czy Ujgurom kiedyś ktoś takie muzeum wystawi? Czy ich obecne krzywdy i łamanie praw człowieka czymkolwiek się różni od tego, co Japończycy w 1937 roku zafundowali ludności Nanjingu? Szkoda słów, ale warto o tych ludziach wiedzieć i mówić o krzywdach jakich doznają. Tyle możemy dla nich zrobić, bo co więcej?

Dzień trzeci i ostatni w Nanjingu to bardziej turystyczne i komercyjne miejsca miasta – kanały, uliczki z kramami. Małe zakupy w postaci w końcu nie przeciekającej butelki na chińską herbatę, która do tej pory sprawdza się świetnie, choć już porosła ładnymi glonami ;) Za daleko się nie oddalamy, bo Jasiek po południu wraca do Szanghaju, a my wieczorem jedziemy do Xiamen, co będzie raczej sporym sprawdzianem naszej wytrzymałości – ponad 30 godzin w najtańszej klasie hard-seat. I w sumie na tym, mógłbym zakończyć naszą relację z prowincji Jiangsu, ale zostaje jeszcze wcześniej wspomniany hostel.

Mieliśmy przyjemność spać w dormitorium, bo najtańsze i dość ciepłe jak 8 osób nachucha, a to było wtedy ważne. Można też się zintegrować z innymi podróżnymi, a jednym z nich był Chińczyk-podróżnik. Ogólnie to Chińczycy podróżują z wycieczkami pakietowymi, więc ten chłopak od początku wywarł na mnie pozytywne wrażenie – moja zasada nr w Azji: „nigdy nie podążaj za masą”, co on realizował :) Ale... to chińskie ALE musi wkraść się znów w moją europejska logikę. Gdy dowiedział się, że jedziemy do Xiamen, zapytał z naturalnym zdziwieniem: „Ale po co Wy tam teraz jedziecie?” Nie ukrywam, zbił mnie z tropu. „Co jakaś epidemia AH1N1 ma tam swoje epicentrum” – pomyślałem. Jednak Chińczyk szybko rozwiał moje czarne obawy dodając chwile potem: „Przecież tam teraz nikt nie jeździ, nikogo tam nie ma. Nie ma tłumów na plażach i na wyspie! Po co więc tam się pchać?” Moje zdziwienie i radość zarazem szybko mnie otrzeźwiły. W duchu pomyślałem: „Yes, yes, yes”, a nie chcąc urazić uczuć naszego kolegi odparłem: „No tak, faktycznie może być tam trochę nudno, ale mamy już bilety na pociąg. Taki pech!” ;)

Teraz będzie jednak lepsze. Wymiana pościeli w chińskich hostelach :D Jeśli myślicie, że za każdym razem jest to dokonywane, to polecam filmik poniżej. Głośniki na max, bo komentarz Jaśka wyśmienity.

Tak wiem, i tak ta pościel jest czysta jeśliby porównać ze standardami Indii (!!), ale szczerość i brak jakichkolwiek skrupułów Chińczyków, którzy zapewniają, że zawsze jest czyste i pachnące, mnie rozwala.  Teraz już jestem pewien, że to kolejne banialuki. Aaaa hostel, o którym mowa jak dziś sprawdzałem już został usunięty z sieci HiHostels.com - jakoś mnie to nie dziwi.

To tyle ze wschodniego wybrzeża, czas na dobre uciec zimie. Już prawie tydzień ją mamy w Chinach, więc zdecydowanie za długo. „Wiosna, wiosna... wiosna ach to Ty” :)

  • Andrzej i dzwon
  • Świątynie w Nanjingu
  • Świątynie w Nanjingu
  • Świątynie w Nanjingu
  • Zima w Nanjingu
  • Obecny Nanjing
  • Szczęście i nowoczesność - Nanjing
  • Unoszące się w niebo modlitwy
  • Nanjing nocą
  • Nanjing nocą
  • Nanjing nocą
  • Nanjing nocą
  • Mury miejskie okalające Stare Miasto w Nanjing
  • Stare miasto Nanjing
  • Mądrości Konfucjusza
  • Konfucjusz przy swojej światyni w Nanjing
  • Muzeum Masakry - Nanjing - flaga najeźdźców
  • Muzeum masakry w Nanjingu
  • Muzeum masakry w Nanjingu
  • Chińczycy w pociągu
  • Wygłupy w Nanjingu Andrzeja i Jaśka...
  • ...wygłupów ciąg dalszy
  • Alicja przed jedną z chińskich świątyń
  • Alicja i mądrości Konfucjusza - Nanjing

... i 32 h w najtańszym pociągu

W pociągu do Xiamen mieliśmy okazję poobserwować w jaki to sposób Chińczycy zabijają nudę w trakcie długiej podróży. A trzeba przyznać, że czasu na te obserwacje mieliśmy sporo, bo podróż z Nanjing do Xiamen trwała 32 godziny.

Hard seat, to najtańsza klasa chińskiego pociągu. Nazwa mówi sama za siebie. Do pociągu wsiedliśmy ok. godziny 22, zmęczeni zwiedzaniem zaśnieżonego Nanjingu. Właściwie tylko zjedliśmy kolację w postaci chińskiej zupki i ułożyliśmy się do spania. Na szczęście pociąg nie był pełen, więc mieliśmy dla siebie więcej miejsca niż zwykle. Poza tym czuwał nad nami młody konduktor, który co jakiś czas upewniał się, czy jestem dobrze nakryta moją polarową bluzą. W pewnym momencie przebudziłam się i zobaczyłam z przerażeniem, że konduktor bawi się moją „empetrójką”. Kiedy ten spostrzegł moje niezadowolenie oddał mi ją z uśmiechem mamrocząc coś po chińsku. Tutaj muszę dodać, że w Chinach jest to normalne. Ktoś bierze sobie rzecz należącą do Ciebie, ogląda ją sobie i po chwili oddaje, ale ja jakoś nie mogłam się do tego przyzwyczaić. Poza tym zawsze może zdarzyć się tak, że ta rzecz do mnie nie wróci... wolę więc reagować od razu. Ale żeby konduktor w chińskim pociągu okradał zagranicznych pasażerów... to absolutnie nie jest możliwe.

Podróż, mimo tego, że długa, minęła nam dość szybko, m.in. dzięki temu, że na mp3 słuchamy sobie audiobooków – tym razem padło na opowiadania Frederica Forsytha i przygody Herkulesa Poirot :) Poza tym obserwacja Chińczyków, też doskonale zabija czas. A co takiego robią? Godzinami potrafią grać w karty i bardzo się przy tym emocjonują, spożywają niezliczone kilogramy, czy też litry zupki chińskiej, obgryzają kurze łapki cmokając przy tym ze smakiem, prowadzą żywiołowe dyskusje, masują się na wzajem, ćwiczą i obserwują każdy nasz ruch. W takim pociągu trzeba wiedzieć z kim się zaprzyjaźnić, bowiem zaprzyjaźniony Chińczyk będzie chciał Cię częstować tym co ma, a najczęściej są to właśnie kurze łapki, czarne jajka, lub kawałki suszonego mięsa nieznanego pochodzenia... odmówić nie wypada! My zakolegowaliśmy się tym razem z Panią, która miała tylko mandarynki. Uff! Choć jak Andrzej czasem przypomni gest Chińczyka i obdarowanie śmierdzącymi jajami, to aż na mdłości bierze. Jak z takie sytuacji wybrnąć?

W Xiamen czekała na nas Susan – Chinka, którą poznaliśmy przez CouchSurfing. Cieszyliśmy się, że wreszcie trafimy do prawdziwego chińskiego domu bez żadnej ściemy. Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że Susan mieszka sama w 3-piętrowym domu, urządzonym na modłę europejską, a w dodatku 2/3 budynku wypełnione były chińskimi ceramicznymi ozdobami bożonarodzeniowymi.

Susan to młoda bizneswoman, która eksportuje ceramiczne ozdoby do Europy. Nie jest to jednak kiczowata masówka, a zaprojektowane głównie przez nią samą dekoracje świąteczne w dobrym guście, które trafiają do Europy. Jest ona bardzo sympatyczną, wrażliwą osobą i miło się z nią rozmawia.  Zresztą świetnie mówi po angielsku. Niestety akurat trafiliśmy na jeden z najpracowitszych okresów w roku i nie mogła poświęcić nam za wiele czasu. Mimo to, wygospodarowała dla nas dwa wieczory. Jeden wieczór, żeby pokazać nam Xiamen nocą, kiedy to po spacerze uliczkami spokojniejszej części miasta poszliśmy na kolację do prawdziwej włoskiej restauracji prowadzonej przez prawdziwego Włocha. Może dla Was to żadna atrakcja, ale dla nas ta kolacja była jak bajka!

Co prawda nie jadamy codziennie w tego typu restauracjach, ale raz na jakiś czas pozwalamy sobie na taki 

luksus. Andrzej oczywiście zamówił swoje ukochane calzone. Następnego dnia Susan zaprowadziła nas na obiad do osiedlowej knajpki, gdzie z kolei można było posmakować dobrej chińskiej kuchni dosłownie za grosze, a wieczorem Andrzej z Susan zaczęli dyskutować o ebiznesie. Rozmowy trwały dość długo. Padały przykłady stron i sklepów internetowych – oboje byli w swoim żywiole. Zarówno Andrzej i Susan podsunęli sobie trochę ciekawych pomysłów, które zostały skrzętnie zanotowany – ot inne spojrzenia na biznes. Ciekawe doświadczenie. Na koniec wieczora zupełnie przez przypadek wyszło, że Susan nie może poradzić sobie z chińskimi filtrami internetowymi, więc Andrzej coś tam zainstalował i Facebook ruszył. Żebyście widzieli radość Susan, która niemal z miną małego dziecka zaczęła kontaktować się ze swoimi znajomymi z Europy :) 

Miasto zwiedzaliśmy sami, a jest tu kilka atrakcji, np. malowniczo położona świątynia South Putuo, kampus uniwersytecki, wyspa Gulangyu z kolonialną architekturą i uzdrowiskami. Xiamen jednak podobało nam się najbardziej ze względu na to, że było tam po prostu ciepło! Wreszcie uciekliśmy zimie.

W świątyni South Putuo można było zauważyć dość ciekawą chińską dyscyplinę sportową - rzucaniem pieniążkiem do celu. Zasady są takie: w ręku trzymamy monetę, którą trafić należy np. do okienka miniaturowej pagody, do napisu wyrytego w skale lub do buzi ryby z kamienia znajdującej się w przyświątynnym jeziorku. Chińczycy mają przy tym dużo frajdy :)

U Susan wreszcie sobie porządnie odpoczęliśmy i wygrzaliśmy się na tarasie. Z chęcią zostalibyśmy tu dłużej, ale ileż można wykorzystywać czyjąś gościnność. Poza tym czeka na nas jeszcze cieplejszy Kanton, gdzie podobno największym przysmakiem są psy i koty... Andrzej już zaciera ręce... fujj! 

 

  • W chińskim pociągu
  • Alicja z Susan
  • Kolonialny budynek na wyspie w Xiamen
  • Xiamen w wydaniu kolonialnym
  • Xiamen w wydaniu kolonialnym
  • Xiamen - wydanie chińskie
  • Xiamen - wydanie chińskie

Dzisiaj coś dla dziewczyn. Będą suknie ślubne, makijaż, sesje zdjęciowe z wybrankami życia – same romantyczne chwile, ale wszystko to w chińskim wydaniu i z zachodnim tłem...

Łaziliśmy sobie z Alicją po którymś kolejnym parku w Chinach, gdyż po dość surowych górach Karakorum nie do końca mogliśmy się odnaleźć w chińskich, zatłoczonych miastach. Szukaliśmy więc spokoju, ciszy i trochę zieleni. Jak się okazało takich miejsc też szukały młode pary, które chciały sobie zrobić sesję zdjęciową. Temat nas mocno zaciekawił. Przyznam szczerze, że szczególnie mnie, bo chińska panna młoda w „pełnym rynsztunku”, to zjawisko. Dlaczego? Dlatego, iż tym sesjom zdjęciowym towarzyszy cały sztab ludzi.

W Polsce, jak „młodzi” robią sobie sesję zdjęciową to zwykle jedzie z nimi tylko fotograf i czasem świadkowie. W Chinach jest inaczej. Tutaj jedzie fotograf, pomocnik fotografa, ktoś od światła, pomocnik kogoś od światła, dziewczyna lub dwie od makijażu i ktoś od formowania sukni do zdjęcia lub rzucania jej „ogonem”, jakkolwiek się to zwie. Tren? Chyba jakoś tak ;)

Dziewczyny jak dziewczyny, raz ładne, raz mniej, ale ich suknie... cóż za rewia. Do tego ta cała szopka z podrzucaniem, makijażem i światłem. No właśnie! Światłem! Czy w Chinach taki trend fotograficzny, aby twarz była pokryta cieniami? Fotki robiłem zza pleców fotografów, bo fotografikami ich nazwać nie można, i oto co z tego wychodziło. Może ja coś mylę, ale dla mnie wygląda to fatalnie i co ciekawe nie był to jeden przypadek. A może na koniec Photoshop idzie w ruch?

Takie sesje zdjęciowe robi się głównie w parkach, albo co ciekawe przy chrześcijańskich, kolonialnych  kościołach. Przykładem może tu być wyspa Gulangyu w Xiamen lub brytyjsko-francuska wyspa Shamian w Kantonie, dziś nazywanym Guangzhou. Dziwne? A no może trochę dziwić, bo Chińczycy po pierwsze, że w większości są ateistami, a jeśli już wyznają jakąś religię to w 99% nie jest to religia chrześcijańska. Zapytacie więc skąd i po co to wszystko? Mój mały rozumek podpowiada mi, że to po prostu ślepe naśladowanie tego, co do Chin przybywa z zachodnimi filmami i takim też stylem życia. Wesela, białe suknie ślubne, ogromne limuzyny, romantyczne parki lub tło z kościołem chrześcijańskim. Kupy się to zupełnie nie trzyma, ale właśnie chyba o to w tym chodzi. Hallo! Jesteśmy w Chinach – nie szukajmy tu logiki, którą my znamy w Europie.

Wyobraźcie sobie, że Ty i Twoja druga połówka jesteście tuż przed ślubem. Naoglądaliście się setek zachodnich filmów, spacerujecie sobie wieczorem po Beijing Road w Kantonie i na środku deptaka trafiacie na takie oto „stoisko”. Widzicie zdjęcia, inne młode pary już omawiające szczegóły swoich sesji zdjęciowych i co? Nie wejdziecie, nie zapytacie, nie będziecie zwykle po ludzku zazdrośni, że inni mają? To taka moda, której Chińczycy bardzo ulegają i w efekcie taka sesje sobie zamawiają.

Nie obwiniałbym młodych chińskich par o tę delikatną niespójność kulturową. Trzeba pamiętać, że Chiny w sumie nie tak dawno przeżyły coś co my znamy pod nazwą „rewolucji kulturalnej”, czyli zacieranie i niszczenie tego, co z kulturą, religią i wszelkim dziedzictwem związane. W sumie więc powinna to być rewolucja antykulturalna, ale... hehe!

Do tego dochodzi jeszcze jeden czynnik – większość młodych Chińczyków to jedynacy. Czasem rozpieszczeni - głownie ci w miastach. Patrzący zupełnie inaczej na świat niż ich rodzice. O ile w starszych pali się jeszcze jakiś duch Konfucjusza (o którym będzie innym razem), o tyle dla młodych w moim mniemaniu religią jest pieniądz i wszelki luksus jaki on ze sobą niesie.

Tu kolejny czynnik, który usprawiedliwia młode chińskie pokolenie. Gospodarka, która już dobre kilka lat rozwija się w niesamowitym tempie. Powiecie, no tak, ale przecież Chińczycy mnóstwo rzeczy robią na export – tak, zgadza się, ale pamiętajmy też, że w Chinach jest ponad 1,5 miliarda konsumentów. Ludzie, którzy są coraz bardziej nakręcani zachodnim stylem życia. Którzy żyją coraz wygodniej, coraz szybciej i  coraz więcej pieniędzy, które zarabiają dość szybko, jeszcze szybciej wydają. Musi się kręcić – popyt i podaż.

Ktoś więc kiedyś w Chinach wpadł na pomysł dokumentowania tych wspaniałych chwil i młodzi w to poszli. Teraz w chińskich domach ich rodziców wiszą zdjęcia ich dzieci z takich właśnie sesji zdjęciowych. Oczywiście oprawione w kiczowatą dla nas kolorową lub jeszcze lepiej migającą ramkę. Dla nich jednak nie jest kiczowate – oni są dumni, że ich dzieciom się powodzi i że radzą sobie w życiu, jakże teraz innym niż kiedyś, gdy Chinami kierowały myśli Konfucjusza.

  • Moje ulubione - z misiem :) Słodnie, prawda? ;)
  • Młode pary i ich sesje
  • Młode pary i ich sesje
  • Młode pary i ich sesje
  • Młode pary i ich sesje
  • Młode pary i ich sesje
  • Młode pary i ich sesje
  • Nie rozumiem, dlaczego chińscy fotograficy ustawiali ich w cieniu
  • Nie rozumiem, dlaczego chińscy fotograficy ustawiali ich w cieniu
  • Nie rozumiem, dlaczego chińscy fotograficy ustawiali ich w cieniu
  • Pięęękniee! ;)
  • To czego nie widać na zdjęciach
  • To czego nie widać na zdjęciach
  • Omawianie szczegółów dot. sesji zdjęciowej
  • Na ulicach większych miast można spotkać takie

Do Kantonu przyjeżdżam po raz pierwszy. Słyszałem o nim dużo – świetna kuchnia, język kantoński wzbogacony o kolejne trzy tony w stosunku do TYLKO czterech mandaryńskich czy w końcu kolonialne pozostałości w postaci budynków i świątyń. Zaskoczyło mnie jednak co innego z czego nie zdawałem sobie do końca sprawy. Wysiedliśmy z pociągu jadącego z Xiamen wymięci jak rzadko. Strasznie nam się źle jechało choć ten 30-kilkugodzinny hardseat’er niczym się nie różnił od innych chińskich pociągów. Po wyjściu na ulicę stwierdziliśmy ucieszeni, iż jest tutaj ciepło, a nawet gorąco. Po raz pierwszy od Gilgit rozbieramy się do krótkich koszulek, co jak się potem okazało było zgubne.

Wsiedliśmy w metro i podjechaliśmy do wyspy Shamian – za czasów kolonialnych ostoja Francuzów i Brytyjczyków, dziś typowo willowa dzielnica z podobno najtańszym noclegiem w mieście. Szukamy czegoś co wyglądałoby jak hostel. Wymięci, niewyspani, spoceni i ogólnie w słabej kondycji psychofizycznej. Nagle oczom mym ukazuje się flaga. Biało-czerwona flaga. „Mam omamy. Na prawdę jest ze mną źle” – pomyślałem. Kilka sekund później Alicja, która była tuż przede mną mówi: „Patrz – Kraków na zdjęciach!” „Zwariowaliśmy oboje. Przynajmniej nie jestem sam” – myślę. Chwilę potem uprzytomniliśmy sobie, że w Kantonie miał być Konsulat RP i był :) Jak się okazało, nasz hostel prawie po sąsiedzku z „polską ziemią”, jednak nie zmienia to faktu, że ceny taniego hostelu nas przygniotły. – 60Y za łóżko w dormitory. Słyszałem, że noclegi w Kantonie są drogie, ale żeby aż tak? Tak drogo jeszcze nigdzie nie było, ale wyboru za bardzo nie mieliśmy. Wszystko inne, co nam znane (czyt. wymienione w przewodniku) jeszcze droższe. Hoteli na pewno jest w mieście sporo, ale trzeba ich poszukać na spokojnie bez plecaków. Poza tym nie mamy siły, żeby szukać innego. Decydujemy więc zostać jedną noc w tym „tanim” hostelu, a w między czasie poszukać czegoś innego. Jest około 8 rano, więc kładziemy się na 3 godzinki do łóżek, żeby trochę nabrać sił.

Moim głównym motywem, aby przyjechać do Kantonu była kuchnia. Kuchnia kantońska, o której słyszałem dużo... i głownie były to ekstremalne historie. Do opowieści pt. gotowane koty i wróble już przywykłem. Nie ukrywam, że miałem ochotę na coś innego – na „myszkę trzy krzyki”. Jak słyszałem od osoby, podobno na temacie się znającej, potrawę wspomnianą można zjeść właśnie w Kantonie. Skąd jej nazwa? Myszka ta jest oczywiście zjadana i wydaje ona włąsnie trzy krzyki – pierwszy, gdy łapiemy ją w pałeczki, drugi gdy wkładamy ją do gorącego sosu, a trzeci gdy ją połykamy. Moja wyobraźnia bardzo barwnie przedstawia tę potrawę, więc chciałem sprawdzić, czy to faktycznie prawda, czy tylko jedna z bajek na temat Chin. Udaliśmy się więc w miejsce, które w Kantonie miało być siedliskiem różnego rodzaju dziwnych restauracji kantońskich oraz przypraw z przedziwnych rzeczy. Poszukiwania trwały długo i spaliły na panewce. Powiem więcej, nawet nie znalazłem psa na rożnie czy wróbli tudzież innych ptaków niedomowych. 1:0 dla Kantonu pomyślałem i byłem trochę rozczarowany.

Bardzo natomiast zaskoczyła nas ogromna ilość suszonych grzybów i hub, które podobno wnoszą sporo do kuchni kantońskiej. Jeszcze jednym ciekawym akcentem były suszone węże, jaszczurki etc. Mimo, iż wyglądało to ciekawie, to jednak za bardzo nie pachniało i nie wiadomo co by z tym można było zrobić. Poza tym lepiej już sobie kupić wódkę wężową niż suszonego węża, bo co z takim zrobić? Kruszyć codziennie po trochu do zupki chińskiej? No w sumie można...

Wracając z tej dzielnicy zaczęliśmy szukać jakiegoś tańszego hotelu. Po dwóch próbach nic taniego się nie znalazło. Ceny zaczynały się od 130Y za dwójkę. Zdecydowanie za dużo i wcale nie taniej. Za trzecim podejściem trafiliśmy na typowo chiński hotel. Udało się wynegocjować 100Y za dwójkę i podobno wi-fi w cenie. Jest to już jakiś postęp i daje nam to 20Y różnicy do naszego „taniego” dormitory. Mając już coś w odwodzie zaczęliśmy grać va banque i bez pardonu atakować granicę 80Y. Czwarty hotel – nawet nie było rozmowy. Za to w piątym Chinka wyskoczyła od 130Y, szybko zeszliśmy do 90Y i na koniec zostawiliśmy sobie ostatni atut. „A może da nam Pani za 80Y, jak zostaniemy dłużej niż dwie nocy” – zapytaliśmy.. Wykonany przez nią telefon przyniósł odmowną odpowiedź. Został więc ostatni manewr – wyjście z hotelu bez akceptacji jej ceny. Zatrzymała nas. Jest za 80Y – to na prawdę całkiem niezła cena jak na Kanton, co więcej pokój był z własną łazienką i dostępem do Intenetu, który jak się potem okazało pozwolił mi w przeciągu chwili wrzucić dużo zdjęć i wszystkie filmiki na stronę. Czegoś takiego szukaliśmy. Pierwszy z 6 dni spędzonych w Kantonie właśnie się kończył.

Nad ranem dnia drugiego zebraliśmy się szybko i w związku ze zmianą noclegu i opuszczeniem wyspy Shamian postanowiliśmy pochodzić sobie właśnie między willowymi, pokolonialnymi budynkami wysepki. Dużo zieleni, architektura trochę podobna do wyspy Gulangyu w Xiamen, ładny kościółek, pod którym oczywiście cztery sesje zdjęciowe na raz, co chwilę zamieniały się miejscami. Dało mi to kolejną okazję  ku temu, aby popstrykać trochę zdjęć chińskim młodym parom, o czym było w poprzednim odcinku. Do tego ładna pogoda. W końcu mocne ciepłe słońce, którego tak bardzo nam brakowało od wyjazdu z prowincji Xinjiang. Ta część Kantonu zrobiła na nas pozytywne wrażenie i jeśli ktoś lubi takie klimaty, to zdecydowanie polecam Kanton do odwiedzenia.

Po południu przyszedł czas na bardziej lokalne atrakcje – kantońskie świątynie i parki, które były zaznaczone w przewodniku. Podkreślam to specjalnie, gdyż dnia następnego chiński kolega, którego poznałem w nowym hotelu, zaprowadził nas do świątyni, o której przewodnik nie wspomina ani słowem, a Internet milczy – Świątynia 400 Buddów. Poszliśmy do niej wraz z nim, bo tylko to gwarantowało odnalezienie jej bez mapy. Już od początku, gdy przekroczyliśmy bramę, coś mi nie pasowało. Nie wiedziałem do końca o co chodzi, ale temat zostawiłem. Weszliśmy do głównego pawilonu i zatkało mnie. Faktycznie 400 posągów Buddy w rozmaitych pozycjach i z różnymi akcesoriami. Jeden śmiejący się, inny pochmurny, a kolejny zaś zupełnie zamyślony. Wszystkie jakieś inne. Nie takie kiczowate, jak to często bywa. Starannie dopracowane i utrzymane w tej samej tonacji kolorów. Do tego spokój w świątyni, delikatnie sącząca się muzyka i zapach kadzideł sprawiały, że atmosfera była wyjątkowa. Jakoś tak inaczej tutaj było od inny świątyń buddyjskich, które do tej pory widziałem w Chinach. Ta zdecydowanie była najfajniejsza.

Po dłuższej analizie doszedłem w końcu do pewnych przemyśleń. Świątynia ta nie była zamieszczona w przewodniku = zero turystów. Po drugie, nikt nie pobierał opłaty za wstęp, co przy tego rodzaju atrakcjach w Chinach jest wręcz nie do pomyślenia. Zawsze kasują nawet 5-10Y i zdecydowanie tego mi „brakowało” przy wejściu do niej. Poza tym, nie kręcili się żadni mundurowi, co zwykle przy takich miejscach się zdarza. Dziwne to było miejsce i na swój sposób przez to dość wyjątkowe i tym samym zdecydowanie godne polecenia, o ile je znajdziecie.

Przy tej okazji z naszym nowym chińskim kolegą ucięliśmy sobie pogawędkę o ludziach jego wieku w Guangzhou, stosunku do religii i jeszcze jednej rzeczy. Jak mówi, wielu z nich nie ma nic przeciwko świątyniom zarówno buddyjskim, taoistycznym czy konfucjańskim. Sami jak i mój rozmówca, czasem w niewielki sposób identyfikują się, z którąś z tych religii, ale to jest dość płytkie. Zwykle ogranicza się do kupienia za 1-2Y kadzidełek tak przy okazji i zapalenie ich. Na tym się to kończy.
- My dziś nie mamy czasu na religię. Jest tyle ciekawszych rzeczy do robienia, no i trzeba z czegoś żyć. Każdy szuka więc pracy, a jak ją już znajdzie, to jej pilnuje, bo konkurencja spora. Wielu chce wskoczyć na czyjeś miejsce – mówi Zhao.
- A Ty co robisz i skąd znasz tak dobrze angielski? – pytam zainteresowany wywodami kolegi.
-Podstaw angielskiego nauczyłem się w szkolę, ale to było mało. Szkoła słaba, a poziom angielskiego jeszcze gorszy. Od 3 lat oglądam amerykańskie filmy bez dubbingu i z napisami w oryginale. To bardzo ułatwia naukę i tylko dzięki temu osiągnąłem swój cel i mogę teraz zarabiać pieniądze – odpowiada.
Widzę jednak, że nie chce za bardzo się przyznać, co robi, więc pytam jeszcze raz. W końcu pada odpowiedź i poznaje pewien sekret, który dotyczy turystów w Chinach:
- Nic szczególnego. Od czasu do czasu pracuję dla kilku firm jako tłumacz angielsko-chiński. Do Guangzhou przyjeżdża wielu obcokrajowców, aby nawiązać stosunki handlowe, więc potrzeba tłumaczy, ale konkurencja jest coraz większa. Tak na prawdę nie da się z tego wyżyć. Dorabiam więc stojąc pod dworcem pod dworcem i wyłapuję turystów polecając im jeden z zaprzyjaźnionych hoteli – odpowiada trochę przygaszony.
- A z turystów lepiej się żyje? Ile dają Ci hotele od jednego turysty? – dopytuje go dalej wyraźnie zainteresowany.
- Zwykle dostaję 100Y od pokoju – pada odpowiedź.
Zdziwiony jestem dość mocno, bo to sporo pieniędzy, choć biorąc pod uwagę ceny hoteli w Guangzhou, to można w to uwierzyć. Pytam jednak dalej:
- OK, to jaka jest umowa? Może i ja się załapię na taką prace, jak nam braknie pieniędzy – śmieję się do niego.
- Umowa jest prosta. Zwykle ceny noclegów w hotelach w Guangzhou zaczynają się od 100Y. Jeśli hotel nie wyciągnie z klienta więcej, na pierwsze dobie hotelowej nie zarabia nic. Jeśli wyciągnie 130Y, ja biorę 100Y z pierwszej doby, a  tylko 30Y jest dla hotelu. Dopiero z każdej następnej doby, o ile gość zostaje dłużej, hotel odrabia stratę i potem zarabia na czysto – odpowiada szczerze Zhao
- Ale to przecież ryzykowne. Wielu gości zostaje na jedną noc. Nie próbują uciąć coś z Twojej prowizji? – pytam zaskoczony.
- Raz próbowali, to zacząłem przyprowadzać klientów do innego hotelu. I na tym polu jest spora konkurencja, więc to akurat atut dla mnie. Pewnie widziałeś, że tu w okolicy hoteli jest mnóstwo – dostaję szybką ripostę.
- No tak, to prawda. Sam miałem spore pole do popisu i w końcu osiągnąłem stawkę, która mnie interesowała – mówię
- Hehe, szkoda że Was nie namierzyłem, to bym sobie zarobił coś, bo teraz turystów mniej. Nie ma sezonu. A ile płacicie? – śmieje się i nagle staje się szybko poważny.
- 80Y za dwójkę – mówię z nieukrywanym zadowoleniem.
- O! To chyba byłeś mocno zdesperowany, albo w hotelu pusto. Jakby mieli zajętą połowę pokoi to na pewno byś takiej ceny nie dostał – mówi szybko Zhao z pewną nutką fachowości w tonie głosu i kończy rozmowę.
- Muszę lecieć, dziewczyna na mnie czeka. Do jutra – żegna i oddala się pośpiesznie.

Tak właśnie poznaliśmy pewien sekret skrywany przed obcokrajowcami, a jak sobie zacząłem przypominać sytuację z hotelem np. w Pekinie, gdzie kobieta oderwała się od obiadu ze znajomymi, aby zaprowadzić nas do hotelu, wszystko ładnie ułożyło mi się w całość. Też zarabiała tak jak Zhao.

Tego samego wieczora zrobiliśmy z Alicją wielkie zakupy w Tesco, które pomógł nam pokazał Zhao. Był prawdziwy chleb, żółty ser, czyste białe mleko i inne frykasy, które dla Was są dniem powszednim, a dla nas rarytasem z najwyższej półki tylko od święta. Wtedy też doszła do mnie kolejna prawda – zaczynam lubić sieciówki i chyba od dziś będę inaczej patrzeć na Tesco, którego w Polsce staram się unikać faworyzując małe sklepiki osiedlowe. Punkt widzenia po raz kolejny zależy od punktu siedzenia.

  • Stary Kanton...
  • ...i nowy wymiar Guangzhou
  • Kanton
  • Kanton
  • Kanton
  • A new city lifestyle in south China - szkoda...
  • Miały być do zjedzenia, a były tylko do udomowienia
  • Huby, grzyby i inne - wszystko zasuszone
  • Suszone gady w Guangzhou
  • Kanton
  • Beijing Road w Guangzhou - nowoczesna i stara zarazem
  • Beijing Road w Guangzhou - nowoczesna i stara zarazem
  • Neogotycka katedra w Kantonie
  • Przystanek autobusowy w Kantonie

Kanton jest specyficznym miastem na warunki chińskie. Po pierwsze ze względu na język, pod drugie ze względu na języki obce i po trzecie ze względu na stosunki z Zachodem.

Język kantoński zdecydowanie różni się od języka chińskiego inaczej nazywanego mandaryńskim. W kantońskim mamy 7 tonów, co czyni go ekstremalnie trudnym do nauczenia i sprawia, że sami Chińczycy mają nieraz spore problemy z dogadaniem się między sobą. Co więcej imiona ludzi zapisywane w znakach chińskich w języku mandaryńskim czyta się inaczej niż w kantońskim i tworzy się jeszcze większy zamęt. Ja z moim ubogim chińskim zupełnie sobie w Kantonie nie radziłem. Posiłkowałem się językiem migowym i językiem, co ciekawe, angielskim.

Wierzcie lub nie, ale Kanton to miasto, na ulicach którego dość łatwo można trafić na ludzi mówiących po angielsku. Oczywiście to nie jest tak, że większość ludzi mówi po angielsku, nawet nie większość, do których by się przypadkowo podeszło. Jednak gdy skanujemy wzrokiem chodnik pełen przechodniów i szukamy Chińczyka, który wygląda na takiego, co może angielskim władać to rzadko kiedy takowy delikwent obchodzi nas bokiem lub macha ręką w charakterystyczny sposób – zwykle grzecznie pytają po angielsku, jak mogą pomóc. Na początku może przez pierwsze dwa dni myślałem, iż mamy po prostu szczęście, ale kolejne 4 dni sprawiły, iż utwierdziłem się jeszcze mocniej w tym przekonaniu, że Chińczycy tutaj są po prostu lepiej wyedukowani. Powodem tego stanu rzeczy może być fakt, iż do Kantonu przyjeżdża bardzo dużo obcokrajowców, aby nawiązać stosunki handlowe z Chinami. W prowincji Guangdong, której Kanton jest stolicą jest niezliczona liczba fabryk i zakładów, które produkują wiele z pośród importowanej przez nas „chińszczyzny”. Wiele osób więc uczy się angielskiego, który daje im szansę na pracę lub na lepszą pracę, czego przykładem może być moja wcześniejsza rozmowa z Zhao.

Sprawa kolejna – nazwa miasta. Pewnie zauważyliście, że używam zamiennie nazwy Kanton i Guangzhou. Ta pierwsza to nazwa lepiej znana w Europie i zaszczepiona nam przez kolonializm. Ta druga to chińska transkrypcja w pinyin. W Europie używa się obie zamiennie, w Chinach oczywiście funkcjonuje głównie nazwa Guangzhou.

Dawny Kanton to jedno z pięciu miast tzw. traktatowych, które miały prawo od 1842 r. prowadzić handel z zagranicą. Umowa ta została podpisana po przegranej przez Chińczyków I Wojnie Opiumowej. Stosownie do ustaleń traktatowych Brytyjczycy i Francuzi wybudowali na Wyspie Shamian swoje zgromadzenia kupieckie, wille, domy, kościół, później banki, co do dziś dość wyraźnie odróżnia wyspę od reszty miasta. Wyspa ta stała się więc niepodlegającą juryzdykcji chińskiej enklawą europejską, skąd Brytyjczycy i Francuzi kierowali handlem i wysyłali towary na Zachód.

Guangzhou stało się też jednym z pierwszych miast chińskich, które najszybciej skorzystało na ekonomicznym otwarciu się Chin na Zachód. Mowa tu o nowej polityce Deng Xiaoping’a wprowadzonej w końcówce lat 70 zeszłego wieku, która zmieniła Chiny w Fabrykę Świata i obecnie jednego z największych „graczy” na świecie. Głównym atutem miasta był śródlądowy port morski i bliska odległość do jeszcze wtedy brytyjskiego Hong Kongu. Dziś port w Guangzhou jest 3 najważniejszym w Chinach po Szanghaju i Shenzen i znajduje się w światowej dziesiątce portów pod względem tonażu surowców przez niego przesyłanych.

Wszystko to sprawia, że Guangzhou jest wręcz napakowane różnego rodzaju sklepikami, sklepami, marketami, galeriami, biurowcami i wieżowcami. Życie w mieście wręcz buzuje, a ludzie, ma się wrażenie, że biagają zamiast chodzić. Na pierwszy rzut oka dla wszystkich podróżników sprawia to wrażenie dość negatywne, wręcz odpychające i sporo osób miasto szybko opuszcza tym bardziej, że do najtańszych ono nie należy. Jednak jeśli przeczekamy pierwsze 2-3 dni złapiemy klimat miasta i zaczniemy podążać jego rytmem, to stwierdzimy, że coś tu nie gra. Chwilę temu byliśmy na komercyjnej ulicy handlowej z wieżowcami, których czubki chowają się w chmurach, a teraz jesteśmy w jakimś zapyziałym prowincjonalnym miasteczku. To właśnie jest urok tego miasta. Z minuty na minutę „krajobraz” zmienia się nie do poznania i teraz widzimy pordzewiałe rowery zamiast połyskujących skuterów, zakurzone sklepiki zamiast szklanych galerii czy bezzębnych starców w miejsce szykownie ubranych biznesmenów. Stare dotyka nowe, jednak oba żyją swoim tempem.

Wieczorem spotykam się z Zhao, żeby trochę pogawędzić o Chinach:
- Jak udała się randka? – pytam zaczepnie.
- Fajnie, poszliśmy do parku i puszczaliśmy latawca, a potem oglądaliśmy amerykański film, którego premiara ma być za 3 tygodnie – odpowiada uradowany Zhao.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową i zacząłem drążyć temat, który mnie bardziej interesował:
- Masz konto na Facebooku, bo ja nie mogę ze swojego tutaj korzystać. Strona się nie wyświetla – podchodzę go delikatnie.
- Tak, tak. Filtry! Ale one w Chinach są bardzo słabe i można to obejść przez serwery proxy. Wiesz jak to działa? – pyta z uśmieszkiem.
- Tak, coś słyszałem. Ale po co to wszystko? – zgłębiam temat.
- Heh... to dla bezpieczeństwa, tzn. tak twierdzi rząd, ale ja wiem swoje. Oni blokują wszystkie takie zachodnie strony, aby nam utrudnić kontakt z ludźmi z Zachodu. Mój rząd lubi kontrolować przepływ informacji i blokuje dostęp do zachodnich serwisów społecznościowych, nad którymi nie ma kontroli. Pewnie znasz sprawę Tybetu. Ostatnio doszedł Xinjiang – to nie wygodne tematy dla chińskiego rządu. Ja, jako Chińczyk nie powinienem o tym wiedzieć. Jeszcze zacznę dopytywać o szczegóły i dołączę do opozycyjnej organizacji – tłumaczy Zhao.
- Są takie w ogóle w Chinach? Słyszałem, że się z nimi już rozprawiono – pytam zdziwiony.
- Częściowo masz racje, ale nie wszystko udało się rozbić, poza tym powstają nowe. Mnie to jednak nie interesuje – ucina szybko, jakby nie chciał wejść na pole minowe.
- Zhao, a Ty nie boisz się ze mną o tym rozmawiać? Przecież my się prawie w ogóle nie znamy – pytam go szczerze.
- Ale niby co ja powiedziałem, co by mogło świadczyć przeciwko mnie? A Ty nie boisz się ze mną rozmawiać? Myślę, że masz więcej do stracenia – uśmiecha się.
- Znaczy się co? Naszą rozmowę może ktoś nagrać i oskarżyć mnie o szpiegostwo i działanie przeciwko interesowi Chin – pytam lekko zbity z tropu.
- Skąd znasz to określenie? U nas to najczęstszy zarzut polityczny. Działanie na szkodę interesowi państwa – powtarza jeszcze raz mój znajomy Chińczyk i kontynuuje: Kiedyś wierzyłem, że to Zachód wysuwa jakieś fałszywe wnioski np. w sprawie Tybetu. Od kiedy znam angielski dużo do mnie dotarło i przeżyłem swoiste rozczarowanie. Nie wiem jak to określić, ale uszło ze mnie powietrze. Cała ta bańka mydlana, która jest nadmuchiwana w nas od dziecka w szkole podstawowej i dalej, nagle zniknęła. Nie mogłem odnaleźć się w tym świecie – cicho wyznaje Zhao.
- Nie chciałeś stąd wyjechać? – pytam.
- Jak? Pochodzę z biednej rodziny, gdyby nie mój upór i to, że nauczyłem się angielskiego sam to pewnie zasuwałbym od świtu do nocy w jakimś sklepie, albo co gorsze w fabryce. Żyję z tygodnia na tydzień tłumacząc i zarabiając na noclegach turystów. Jestem zdrowy więc jest ok, ale nie wiem co będzie potem. Na pewno nie ma mowy o wyjeździe za granicę, bo trzeba mieć paszport i zaproszenie. Nie znam nikogo, kto mógłby mi pomóc to załatwić, a nie mam na tyle pieniędzy, aby to opłacić na lewo – kończy smutno Zhao.

W tym samym czasie przy stoliku obok siada trzech Chińczyków i Zhao traci chęć na rozmowę na niewygodne tematu. Chciałem go jeszcze zapytać o wybory w partii komunistycznej. Jak to wygląda, bo od innej osoby w Chinach dowiedziałem się, że tam w grę wchodzą dziesiątki, a czasem i setki tysięcy dolarów. Kupuje się stanowiska, fotele i potem przez okres kadencji odzyskuje się „zainwestowany” kapitał, co szerzy korupcję w Państwie Środka. Może porozmawiamy o tym następnym razem, bo teraz już tylko mogliśmy pogadać o pogodzie i nudlach.

Następnego dnia z Alicją pojechaliśmy do miejscowości Foshan, która leży godzinę jazdy od dworca autobusowego w Kantonie. Przewodnik mieliśmy z roku ubiegłego i jak podawał miała tam być dzielnica ze starą zabudową, klimatyczne zaułki i urocze uliczki. Zastaliśmy już tylko ruiny. 

Nadchodzi nowe oblicze południowych Chin, heh... jeśli już mamy to nowe oblicze oglądać, to stwierdziliśmy, że wybierzemy się na główny deptak Kantonu, czyli Beijing Lu. Ulica podobna do Nanjing Lu w Szanghaju – też rozświetlona mnóstwem neonów, kolorowych reklam i udekorowana najbardziej szykownymi sklepami w mieście. To co jednak na Beijing Lu w mojej opinii było najciekawsze, to przykryty grubym szkłem dawny bruk tej ulicy. Ładnie podświetlone i dobrze przedstawione starsze wersje Beijing Lu dawały wyobrażenie, jak ta ulica wyglądała na przestrzeni kilkuset poprzednich lat. Jeśli coś takiego udałoby się w końcu zrobić w Krakowie z częścią Rynku – byłoby to na pewno super atrakcją miasta.

Nasza przygoda w Kantonie powoli dobiega końca. Jak się dowiedziałem ostatniego dnia naszego pobytu, targ z psami, kotami, różnego rodzaju gadami etc. dalej w Kantonie istnieje, tylko został przeniesiony do dzielnicy Baiyun. Było już za mało czasu, aby tam pojechać, a bilety na autobus były już kupione. No nic, trzeba będzie faktycznie jeszcze kiedyś wrócić do Kantonu.

Po wyjeździe z Kantonu napisałem do Zhao maila, ale do dziś na niego nie odpowiedział. Może faktycznie się czegoś przestraszył. Ciekawe, może następnym razem jak przyjadę na dworzec kolejowy do Kantonu, to właśnie Zhao mnie zaczepi i zaproponuje nocleg za 130Y. Oczywiście Zhao, to fałszywe imię, tak aby czasem się ktoś nie połapał.
 

  • Kanton
  • Kanton
  • Kanton, suszone gady
  • Kanton, przystanek autobusowy

Z Kantonu zrobiliśmy mały skok do miasta Kaiping. Co prawda samo miasto zbyt dużo do zaoferowania nie ma, ale okolice to istny raj dla osób, które lubią architekturę pomieszanych styli – chińskiego i zachodniego. Wioski wokół Kaipingu to enklawa rezydencji obronnych, które zostały wybudowane na początku XX wieku. Właścicielami tych rezydencji byli Chińczycy, którzy wracali z emigracji z Australii i USA do ojczyzny po tym jak złoża złota w wymienionych krajach się wyczerpały, a „gorączka złota” ustała. Część z wracających Chińczyków została po prostu wypędzona np. z Kaliforni, czego przykładem może być tzw. Chinese Exclusion Act pochodzący z 1882 r. Początki wieku XX niestety do najspokojniejszych nie należy i wracający Chińczycy, dość zamożni jak na tamte czasu, budowali rezydencje w postaci wieży warownych. Pozwalało to na obronę i przede wszystkim na wypatrzenie zawczasu bandytów planujących najechać ich posiadłości. Wszystko to czyni sprawia, iż budynki te przyjęły głównie formę wież. Wyglądają one niezwykle malowniczo powtykane tu i ówdzie pomiędzy pola ryżowe lub do połowy zarośnięte jakimiś chaszczami. W 2007 roku zespół czterech wiosek, ale w okolicy jest ich znacznie więcej, został wpisany na listę UNESCO. Dlaczego? A no powodem, jak podaje komisja nominacyjna, było podkreślenie przenikających się elementów architektury tradycyjnie chińskiej z zachodnią, przywiezioną zza wielkiej wody. Wieże diaolou były budowane wtedy z nowego materiału jakim był beton. Poza wieżami są też inne budynki mieszkalne – niskie i piętrowe. Część z nich w obecnym czasie jest dalej własnością prywatną i np. zwiedzając sobie wioskę Majianglong tuż przy ślicznie odrestaurowanych wieżach „państwowych” można zobaczyć też ładnie zachowane w tym samym stylu prywatne domostwa dalej zamieszkiwane lub kolejne, w których trzyma się śmieci lub stare graty. Wygląda to dość dziwnie, ale w chińskich realiach dziwić nie powinno. Ja  osobiście już przywykłem i śmieci nie robią na mnie żadnego wrażenia, nawet jeśli tuż koło mnie wrzucane są wprost do rzeki z zaparkowanego na moście samochodu ciężarowego. Ot takie różnice kulturowe :) Wracając jednak do wiosek. Z Kaiping najlepiej jest się tam dostać tuk-tukiem. Płaci się delikwentowi około 30-50Y i obwozi on kilku wybranych wcześniej wioskach. My wybraliśmy te, do których nie płaci się biletów wstępu. Te najsłynniejsze obwarowane są biletami w wysokości 70Y, czyli 10USD, więc sobie darowaliśmy.Trafiliśmy za to do jednej, w której chińska telewizja akurat kręciła kolejny film i niestety strażnik nie chciał nas wpuścić. Użyliśmy jednak tym razem sprytu zamiast forsować bramę siłą. Zadzwoniliśmy do Susan z Xiamen, która wręcz nas zaklinała, że jak czegoś będziemy potrzebować w dalszej naszej podróży po Chinach, to mamy bezzwłocznie dzwonić. Okazja nadarzyła się wyśmienita. Połączyliśmy więc telefonem komórkowym Susan z Panią przy kasach biletowych. Podyskutowały chwilę, po czym Chinka wyciągnęła z zza pasa swój radiotelefon i coś wymamrotała po chińsku. Dostała zwrotną odpowiedź i uśmiechnęła się do nas ochoczo. „Macie pozwolenie od mojego szefa na wejście pod moją opieką na plan filmowy”- wydusiła dość ciepłym tonem. Oczy przetarliśmy ze zdziwienia, ale oczywiście z okazji skorzystaliśmy i już po 10 minutach marszu byliśmy w sercu czego, co można nazwać planem filmowym. Zwoje kabli, około 20 kamer, aktorzy i cały personel z obsługi technicznej. Kręcono kolejny film z rodzaju Bruce’a Lee  - wieże te świetnie się do tego nadają. Pokręciliśmy się trochę, aby za dużo nie przeszkadzać i nie nadwyrężać gościnności i pojechaliśmy do innej wioski – Majianglong. Ta była zupełnie spokojna i tak na prawdę prawie cała dla nas poza jedną wycieczką, która akurat wychodziła, jak my wchodziliśmy. Na szczęście wieże diaolou nie cieszą się wielką sympatią pakietowych wycieczek chińskich, więc mimo, iż są wpisane na listę UNESCO, to nie ma tam tłumów i gorąco je polecam, bo są naprawdę oryginalnymi okazami bez chińskiej mani kolorowania i przyozdabiania nie wiadomo czym. Wieczorem wróciliśmy do Kaipingu, skąd następnego dnia przetransportowaliśmy się do Zhanjiang. Tam szybka decyzja czy jechać na Hainan czy w stronę Kunmingu. Zdecydowaliśmy nie tracić czasu na chińsku kurort i po kilkunastogodzinnej podróży chińskim pociągiem dotarliśmy do Kunmingu, gdzie zabawiliśmy ponad tydzień w doborowym towarzystwie i w iście domowej atmosferze. Powiedziałbym więcej – w hawajskiej atmosferze, ale o tym już w następnym odcinku :)  

  • Schowek05
  • Schowek06
  • Schowek07
  • Schowek08
  • Schowek09
  • Schowek10
  • Schowek11
  • Schowek12
  • Schowek13

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. 2_koty
    2_koty (10.03.2010 22:56) +1
    Bardzo dziwnie czyta się wasze podróże spod kocyka ;-)
    Wielkie dzięki za nie i czekam na ciąg dalszy.
loswiaheros

loswiaheros

Alicja i Andrzej lub Andrzej i Alicja ;)
Punkty: 5590