Na Thassos docieramy stopem. Dość oryginalnym: Gruzińskim wesołym autobusem. Doskonale się bawimy nie rozumiejąc nic/prawie nic/kompletnie nic. Jest doskonale gospodarze karmią nas co chwilę. Kiedy odmawiamy konsumpcji mortadeli tłumacząc, że my mięsa niet, rozlega się gromki śmiech. I panowie stwierdzają, że doskonały z nas materiał na żony, bo można napaść jak kozy, więc w utrzymaniu tanie.
Wysadzają nas po drodze, prawie na miejscu, gdzie spotykają się z przemiłą panią, która zabiera nas swoim autem do samego portu. Prom pływa poza sezonem (a to już wrzesień, więc sezon się skończł) co dwie godziny. Czekamy więc grzecznie w pięknym popołudniowym słońcu i niestety stwierdzamy, że zjemy już na miejscu (wielki błąd, wieeeelki błąd).
Prom płynie ok. 1,5 h, a głód nas prawie kosi z nóg. Ale widoki boski, więc nawet narzekać trudno.
Docieramy już po zmierzchu i na myśl o poszukiwaniach noclegu, jak pod Sozopolem dostaję dreszczy. Okazuje się jednak, że w porcie wita nas znak "camping 0,8km. Przyjemną alejką nad brzegiem, przy szumie fal. Gdyby nie głód byłoby wręcz relakcująco. Camping faktycznie jest i jest otwarty. Ciemno jak diabli, więc wybieramy miejsce po latarnią i tam rozstawiamy nas imponujący namiot. I pędem na kolację.
I tu praktyczna uwaga: ceny na thassos zupełnie warszawskie. Kolacja dla 2 osób z przystawkami i winem ok. 80 PLN, więc zupełnie rozsądnie. A jedzenie pyszne.
Rano okazuje się, że nasz camping leży prawie na plaży. Z namiotu widać morze i życie znów jest piękne. Kolejne dwa emeryckie dni spędzamy głównie na plaży, jedzeniu, spaniu i boskim relaksie.
Jeśli dożyję emerytury chcę mieszkać na Thassos i wypasać kozy. Bo kozy są. Zdejmkapelusz, pierwszy raz w Grecji wymarzyła sobie, że żeby było grecko musi być wyspa i kozy. Nie było więc wyjścia. Musiały być :)