Podróż Uliczkę znam w Barcelonie... - Uliczkę znam w Barcelonie...



Ktoś, kto powiedział, że corrida wywołuje największe emocje wśród Hiszpanów był podłym kłamcą. Wylądowałem na lotnisku w Barcelonie już po półfinale z Rosją. Miasto płonęło. Dosłownie. Czerwono-żółte barwy narodowe były wszędzie. Budynki,samochody,wystawy sklepowe,ludzie - absolutnie wszystko przyozdobione drogimi wszystkim hiszpańskim sercom kolorami. I atmosfera wyczekiwania... 29 czerwiec 2008r. godzina 20.45. Finał,finał,finał... i słowo pelota (piłka) odmieniane przez wszystkie przypadki, słyszane w każdej rozmowie w biurze, urzędzie, restauracji... No i ta niezachwiana wiara w sukces. I uśmiech, serdeczność serwowana na każdym kroku nawet nieznajomym.


Wreszcie nadszedł TEN DZIEŃ.


Mój przyjaciel Emilio prowadzi mnie na Plaza Catalunya. Tu, w strefie kibica, na wielkowymiarowych telebimach chyba pół Barcelony chce poddać się zbiorowej ekstazie i oglądać historyczny triumf piłkarzy. Trąby,trąbki,piszczałki,flagi,twarze w dwóch ognistych barwach - kibicowskie atrybuty ma każdy, i duży i mały. Kruczowłose Katalonki w skąpych strojach dodatkowo przyprawiają o zawrót głowy. I tylko jeden przeciągły ryk: Espania,Espania,Espania...!!! Tłok niesamowity. Hymn Hiszpanii płynie ze wszystkich gardeł. Napięcie sięga zenitu. W końcu sędzia zaczyna...


Pierwsze kilkanaście minut to przewaga Niemców. Hiszpanie kwitują to przeciągłym buczeniem. Co odważniejsze dziewczyny siadają na barkach swoich chłopców, by lepiej widzieć toczącą się batalię. Zaczyna się skandowanie nazwisk hiszpańskich wojowników: Sen-na, Ca-sil-las, Cap-de-vi-la !!! Nadchodzi dwudziesta minuta. Fernando Torres piekielnie mocnym strzałem trafia w słupek niemieckiej bramki. Jęk zawodu kibiców odbija się od wzgórza Montjuic. Z kilku rozpalonych gardeł słychać przekleństwa. Torres od tej pory to wróg narodowy numer 1. Fiesta jednak nie gaśnie. Znowu śpiewy. Za moimi plecami na oko sześćdziesięcioletni amigo wali z impetem w olbrzymi bęben. Huk niesamowity. Kolejny atak ciągnie na niemiecką bramkę. Torres idzie na przebój...,Torres, Torres, Torrreeeesssss!!! Gooooaaalll!!! Fernando Torres pakuje piłkę obok bezradnego Lehmanna. Amok! Szok! Zbiorowy orgazm! Jakaś nieznana,młoda dziewczyna rzuca mi się na szyję i całuje w oba policzki. Wow, coraz bardziej podoba mi się to kibicowanie :-).


Staruszek stojący po mojej prawej stronie w koszulce reprezentacji ma łzy w oczach. Dlaczego płaczesz, człowieku? - pytam. Manuel pamięta ostatni triumf Hiszpanii na mistrzostwach. 1964 rok. 44 lata temu. Cała wieczność... Może teraz w końcu się uda. A Fernando Torres, w myśl znanego powiedzenia, "od zera do bohatera". Ci, którzy jeszcze przed chwilą słali na niego gromy, wychwalają go pod niebiosa. Wiwaty nie milkną aż do przerwy. Gwizdek. Przerwa.


Kolejki do bufetów z przekąskami ogromne. Trzeba cierpliwie stanąc w "ogonku". Może załapię się na jakieś tapas. Emilio częstuje mnie Sangrią. Gasi pragnienie i daje jeszcze więcej energii do dopingu. Zadziwiające jest to, że prawie każdy popija coś "z procentami", ale nigdzie nie widać pijanych.


Gwar nieco przygasa, gdy sędzia rozpoczyna drugą połowę. Daje się odczuć lekki niepokój, Niemcy znów mają przewagę. Co bardziej religijni kibice łapią za różańce i kierują oczy ku niebu. Minuty płyną wolno. Ktoś płacze, ktoś się śmieje, jednach większość w milczeniu i pobożnym skupieniu wpatruje się w ekran. Niemcy stawiają wszystko na jedną kartę, wprowadzają czwartego napastnika. Wynik bez zmian. Triumf coraz bliżej. Czy Hiszpanie wytrzymają? Czy "dowiozą" wynik do końca? Czy oszaleje cały kraj?


Nadchodzi 93 minuta. Sędzia kończy mecz! VIVA, VIVA, VIVAAAAA ESPANIAAAAAAAAA !!!1:0 ! Historia dzieje się na moich oczach. Zbiorowa histeria. Tańce, śpiewy, całowanie koszulek. Dwóch nastolatków wdrapuje się na pomnik Kolumba. Wielka hiszpańska flaga przykrywa cały obelisk. Litry szampana tryskają na wszystkie strony. Emilio wlewa mi półtoralitrową butelkę za koszulę. Organizatorzy fan-zony wypuszczają tony serpentyn i konfettii. Patrzę na Manuela. Przykucnął z boku i ukrył twarz w dłoniach. I śmieje się, śmieje sam do siebie.


Wreszcie nadchodzi wyczekiwany przez wszystkich moment. Kapitan reprezentacji podnosi w górę puchar. A wszyscy wokół mnie wyciągają zaciśnięte recę do góry... We are the champions!!! Z oddali zaczynają dobiegać dźwięki klaksonów, dzwonią dzwony kościołów, religia miesza się z życiem... Prawdziwie mistyczne przeżycie. Nie mam siły opierać się temu szaleństwu...


Płynę z rozśpiewanym tłumem w kierunku Las Ramblas. Co za gorący wieczór ! Czuję się wśród tych ludzi wyjątkowo... Jak wśród swoich! Ktoś nagle bierze mnie pod rękę i ciągnie w kierunku najbliższego baru... Fiestę, fiestę czas zacząć !!! To będzie baaardzo długa noc...