Podróż Monsunowe zapomnienie - Monsunowe zapomnienie



2008-06-10

Podróż z Udajpuru do Jaisalmeru była koszmarna. Prawda jest taka, że sam sobie jestem winien. Miałem wykupione miejsce sypialne, tak więc, zaraz po dostaniu się do autobusu, ułożyłem się wygodnie, zasunąłem zasłonki i obróciwszy się w stronę okna, zamknąłem oczy. Niestety po chwili zacząłem czuć dość poważne parcie na pęcherzJ. Czekając na autobus wypiłem dwa litry coli i teraz zanosiło się na poważne konsekwencje. To było kilka ładnych godzin cierpienia. Autobus zatrzymał się dopiero w Jodhpurze, gdzie przesadzono nas do innego pojazdu i mogliśmy kontynuować podróż. Już świtało. Za oknem piach, piach, piach. Tylko z rzadka, gdzieniegdzie pęki niezbyt soczystej trawy i bezwładnie porozrzucane kamienie, jakby ręką dziecka. I tyle.

W Jaisalmerze przywitał mnie upał, jakiego jeszcze w Indiach nie spotkałem. W tej spiekocie, tuż za tłumem pchających się na mnie hindusów zachwalających z ulotkami w ręku hotele, wznosił się sławny Fort. Ale do Fortu później. Teraz trzeba znaleźć miejsce do spania. Wybrałem hotel poza Fortem, ze względu na cenę. Najtańsze miejsca do spania w Indiach, jakie spotkałem. Hotele wahały się w granicach 50 rupii za dobę. Zostawiłem plecak, wykąpałem się i poszedłem obejrzeć miasto.

Jaisalmer to warowne miasto na pustyni Thar. Został założony w 1156 r przez Rawale Dźajsala, Radźputa z klanu Bhatti. Całe miasto zostało zbudowane ze złocistego piaskowca. Różne były koleje losu warowni, ale swój rozwój i przetrwanie zawdzięcza położeniu. Leży na dawnym szlaku handlowym z Indii na Zachód, do Arabii, Persji, Egiptu. To tą drogą ciągnęły kupieckie karawany, z przyprawami, herbatą, tkaninami. Miasto korzystało na swoim położeniu. Tak jak teraz korzysta na turystach.

Leżący na wzgórzu nad miastem Fort przyciąga uwagę. Wznosi się nad pustynią niczym strażnik strzegący drogi. Budzi respekt, swoimi warownymi murami, i szczery zachwyt zabudową wewnątrz nich. Cudownie zachowane havli, bogato zdobione budynki z piaskowca, a przede wszystkim pałac maharadży, na którego ścianie, tuż przy wejściu znajdują się odciski dłoni siedmiu żon władcy, to natychmiast przyciągające uwagę rzeczy po przekroczeniu murów. Gdy szedłem wijącą się pod górę drogą, szukając schronienia przed słońcem w cieniu murów, ujrzałem coś, co mnie wytrąciło z równowagi. Na kamieniu siedział człowiek. I zapewne nie było by to coś niezwykłego, bo można to zobaczyć na każdym kroku, i ten także prosił o wsparcie. Przerażająca była jego choroba. Trąd. Z każdego zakamarka ciała pokrytego strupami i guzami, wypływała jakaś brązowa maź. To było straszne.

To nie jest film dokumentalny w telewizji, tylko realny świat.

Tuż za bramą, po prawej stronie, znajduje się wejście do pałacu maharadży. Obok drzwi siedem odcisków dłoni siedmiu żon maharadży, które po jego śmierci zostały spalone na stosie razem z nim, przypomina o panujących kiedyś w Indiach rytuałach. Cały plac tuż za wejściem wypełniony jest restauracjami, straganami, na których można kupić wszelakie towary oraz ludźmi, którzy nachalnie oferują swoje usługi. Nie skorzystałem z propozycji wzięcia przewodnika i zagłębiłem się w labirynt wąskich uliczek. Sklepy, sklepiki, hotele, restauracje. Gdzieniegdzie wyłaniająca się zza rogu świątynia. Przechadzające się krowy, które blokują przejście. Razem to tworzy niesamowitą plątaninę i sprawia, że przechadzka staje się przygodą. Dotarłem do murów Fortu, gdzie nareszcie mogłem spokojnie pobyć sam, bez wszechobecnych zaczepek i zaproszeń. Usiadłem na kamieniu skąd roztaczał się widok na otaczającą miasto pustynię. Zachodziło słońce, byłem spokojny, zrelaksowany, w uszach grała mi muzyka, która dopełniała atmosferę. Kryjące się słońce wydłużało cienie i rzucało coraz bardziej krwawą poświatę. Ach, co to była za chwila!

Kolejny dzień zaczął się od szukania przewodnika na pustynie. Rzucające się w oczy biura oferujące wycieczki dla turystów znajdują się wszędzie. Zaszedłem do jednego w pobliżu wejścia do Fortu. Wnętrze wypełnione było zdjęciami, wycinkami z gazet, plakatami. Wszystkie one przedstawiały ta samą osobę- wąsatego mężczyznę w turbanie z niesamowicie błękitnymi oczami. Po chwili przyszedł właściciel biura. To był ten sam człowiek, co na zdjęciach. Okazało się, że jego twarz jest mi znana. Widnieje na pocztówkach z Jaisalmeru. Nazywają go „marlboro man”,  ponieważ jego fotografia znajduje się na plakatach reklamujących tą markę papierosów. Gra w filmach, które rozgrywają się na pustyni i ogólnie jest bardzo znaną osobą. Ale z usług nie skorzystałem, bo był za drogi.

Swoją wyprawę na pustynię znalazłem, gdy wracałem do hotelu. Małe biuro wynajmu motocykli gdzieś pomiędzy kramem z napojami a sklepikiem z ubraniami, oferowało safari na pustynię. W środku siedziała para Europejczyków i to właśnie oni, wołając mnie sprawili, że tam zaszedłem. Okazało się, że to dwójka Anglików, którzy w Indiach są trzeci miesiąc. Dziewczyna obchodziła tego dnia urodziny i widząc mnie, zawołali na poczęstunek. Właściciel był bardzo miły i widać, że cwany, ale cóż jego interes, więc musiał sobie jakoś radzić. Najbardziej mnie rozbawiło, gdy pokazał mi wpisy swoich klientów. Jeden wpis był po polsku i brzmiał mniej więcej tak:

Nie wiem, czemu to piszę, bo nigdy nie korzystałem z usług tego biura. Pozdrawiam wszystkich.

He, he. Miało mnie to zachęcić? Uśmiałem się, bo właściciel był przekonany, że facet napisał mu mnóstwo pozytywnych rzeczy na temat jego usług. Ale ja skorzystałem. Troszkę się pokłóciliśmy o cenę, ale doszliśmy do porozumienia i następnego ranka miałem ruszyć na pustynię na dwa dni.

Ranek powitał mnie upalnym słońcem i lekko się zaniepokoiłem jak to będzie. Ale jak się powiedziało- a…Poprosiłem tylko, żeby dołożyć trochę wody mineralnej do bagażu i ruszyliśmy. Przewodnik miał na nas czekać z wielbłądami jakieś trzydzieści kilometrów od Jaisalmeru. Asfaltowa droga, którą jechaliśmy z jakąś przerażającą prędkością na motorze, wiodła wzdłuż niekończących się fal piasku. Od czasu do czasu przemykały mi przed oczami połacie kamienistych zawalisk, gdzieniegdzie pojawiały się kępy trawy. Kilka razy stawaliśmy by wymienić pozdrowienia ze znajomymi właściciela biura. Pokazał mi też wioskę, z której pochodził. Wielkie wrażenie wywarł na mnie autobus zmierzający w stronę granicy z niedalekim Pakistanem. Był pełen ludzi, towarów i zwierząt. Cały dach autobusu zapchany był pasażerami. Widać było, że jest to tutaj rzecz normalna.

W pewnym momencie zapytałem mojego kierowcę, jak to jest z wojną Indyjsko Pakistańską. Czy nadal trwa i czy ten rejon, w związku z bliskością granicy, nie jest niebezpieczny? Z absolutnym spokojem odpowiedział, że co prawda wojna trwa, ale ostatni ostrzał ze strony Pakistanu miał miejsce przed rokiem. Chyba miało to wpłynąć kojąco na moje poczucie bezpieczeństwa. No cóż zostało jak zaufać. Zaufałem.

Po jakimś czasie dotarliśmy do miejsca spotkania, gdzie rzeczywiście czekał na mnie przewodnik i dwa wielbłądy. Wielbłądy spokojnie obgryzały kolczaste akacje, wokoło kręciła się dwójka dzieci czekając na moment do wydobycia ze mnie jakichś pieniędzy, kilkanaście metrów dalej widać było małą wioskę. W takim otoczeniu zaczęliśmy naszą wyprawę w głąb pustyni Thar.

  • Havli
  • Piaskowe miasto
  • Poszły z nim na stos