Podróż Monsunowe zapomnienie - Monsunowe zapomnienie



2008-06-10

Podróż rykszą z Haspet do Hampi, zwiastowała, że czeka mnie coś niezwykłego. Jechaliśmy wśród gajów bananowych porozrzucanych pośród przedziwnych, budzących zachwyt wzgórz, wyglądających jakby dziecięcą ręką porozrzucane potężne kamienne bloki. Kilkanaście kilometrów minęło bardzo szybko.

Po pół godzinnej podróży, dojechałem do Hampi.

Hampi, kilka wieków temu, było stolicą potężnego państwa Widżanajagaru, które zbudowało swoją potęgę, na handlu jedwabiem i przyprawami. By pojąć jak wielkie i silne było to państwo, wystarczy wyobrazić sobie, że w kulminacyjnym czasie, populacja mieszkańców Hampi, sięgała pół miliona dusz. Miasto zostało zburzone w 1565 roku, po przegranej pod Talikotą, bitwą z armią Bidżajpuru.

Podobnie jak i w całych Indiach, tak i w Hampii, nie ma problemów z noclegiem. Ja szczególnie polecam Shanti Lodge. Przemiły i bardzo czysty hotelik za normalną cenę. Poza sezonem 100 rupi za dobę. Właściciele są przemili, na dachu znajduje się restauracja z widokiem, na świątynie, Virupaksha, a pokoje są wyposażone w łóżka z moskitierami, co zdejmuje dość poważny problem moskitów, z głowy.

I jeszcze jedna rzecz. Każdy turysta, przyjeżdżający do Hampi, ma obowiązek zgłoszenia tego faktu, na miejscowej policji.

Po szybkim prysznicu czas ruszyć poznać to niezwykłe miejsce. Pierwsze kroki skierowałem do świątyni Virupaksha, gdzie witają mnie stada nienachalnych i obojętnych na mnie małp. Trzeba pamiętać, że innowiercy mogą bez problemów wchodzić do wnętrza hinduskich świątyń, ale muszą przestrzegać paru zasad. Zawsze należy zdjąć buty, przed wejściem, nie należy wnosić, żadnych skórzanych rzeczy, typu paski, torebki. I dobrze jest mieć zakryte ramiona.

W Hampi wstęp do świątyni kosztuje 20 rupi, lecz jeśli chcemy fotografować, musimy dopłacić kolejne 50. I możemy zanurzyć się w atmosferze hinduskiej religijności.

Budynki świątyń są ozdobione nieprawdopodobnymi płaskorzeźbami ze scenami Kamasutry, postaciami osób i zwierząt. Tuż przy wejściu stoi, podobnie jak w wielu hinduskich świątyniach, słoń. Jego opiekun zaczął mnie namawiać na pogłaskanie zwierza, ale darowałem sobie tą przyjemność. Po prostu szkoda było mi pieniędzy. Słonie są wykorzystywane podczas hinduskich świąt. Kolorowo pomalowane i ozdobione kwiatami są ważnym punktem uroczystości.

Po zwiedzeniu świątyni, postanowiłem coś przekąsić. Już zapadał wieczór. Dostanie czegoś nie wegeteriańskiego w Indiach, stanowi poważne wyzwanie. W Hampi nie podołałem. Musiałem zadowolić się różnymi odmianami omleta i napojem, w którym się zakochałem, czyli banana lasse. Pysiolka!

Przy sąsiednim stoliku siedziała zanurzona w lekturze przewodnika, dziewczyna. Zapytałem ją, o kamienny rydwan, którego zdjęcia widziałem, lecz nie wiedziałem, gdzie dokładnie się znajduje. Kompletnie nie wiedziała, o czym, mówię, więc zaczęliśmy rozwiązywać tą zagadkę wspólnie. Niestety, nie osiągnęliśmy konsensusu, w żadnej kwestii .Oprócz tej, że była kanadyjką i mieliśmy podobny pomysł na Indie.

Następny dzień poświęciłem zwiedzaniu okolicy. Tuż po wyjściu z hotelu, zaskoczyło mnie dwóch jaskrawo ubranych panów z pytaniem, czy nie chcę im zrobić zdjęcia. Na moje pytanie, ile mnie to będzie kosztować, dostałem zaskakującą odpowiedź, że free. Już się nauczyłem, że w Indiach nic nie jest free, ale dałem się nabrać i zapłaciłem za to 50 rupi. Panowie przedstawili się jako Kriszna i Rama, na co wybuchnąłem śmiechem pełnym podziwu za ich inwencje.

Na szesnastu hektarach leży kilkadziesiąt świątyń. Błądziłem wśród tego bogactwa cały dzień. Za każdym zakrętem ścieżki, za każdym krzakiem agawy, oszałamiał mnie nowy niesamowity widok. Wśród skał i dzikiej przyrody czas się cofnął. Pogubiły się miejsca. To nie Indie, to Andy! Jaki XXI wiek? Tu czas nie istnieje i nie ma dostępu! Nad brzegiem rzeki samotna rybacka chata. Na małym palenisku, kociołek, w którym gotuje się mleko na czaj. Rybak reperujący porwaną sieć. I słońce prażące tak jak od wieków. Zatraciłem się w tej atmosferze. Zniknęły problemy i gonienie niewiadomo, za czym. Mijały godziny i słońce zaczęło kłaść się za horyzont. Był czas wracać. Już w mieście wpadłem na „moją kanadyjkę”.

Nie znałem jej imienia, więc zawołałem za nią „Hi, Destiny!”. Odwróciła się i obdarzyła mnie najpiękniejszym uśmiechem, jaki w życiu widziałem.

Marquez powiedział- zawsze się uśmiechaj, nawet wtedy, gdy Ci smutno, bo nigdy nie wiesz, kto zakocha się w Twoim uśmiechu. To prawda. Ja w Jej uśmiechu się zakochałem.

Następny dzień, był moim ostatnim dniem pobytu w Hampi. Postanowiłem go spędzić tak, jak poprzedni. Tym razem zapuściłem się dalej. I, niedowiary, znalazłem świątynie Vittala. To właśnie było, to miejsce, gdzie znajduje się szukany przeze mnie kamienny rydwan.

Wstęp dla obcokrajowców, 5 dolarów lub 250 rupi. Rozbawiłem kasjera, stwierdzając kategorycznie, że nie jestem indyjskim obywatelem i już byłem w środku. Tak, to miejsce zasługuje na odwiedzenie. Cała świątynia jest świetnie zachowana, kamienny rydwan stoi tak jak na  zdjęciach i tak jak na zdjęciach robi, wielkie wrażenie. Poza tym czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Była tu i Destiny! Dzięki niej mam, chociaż jedno zdjęcie mojej osoby w Hampi.

Popołudnie spędziłem na wspinaczce na jedną z otaczających wioskę gór. Na szczycie oczywiście świątynia i zapierający dech w piersiach widok okolicy.

Niestety czas się zbierać. Musiałem zdążyć na pociąg do Mysore, następnego punktu mojej wyprawy. Jeszcze tylko niesamowity zachód słońca, na tle palm i pożegnanie z tym niesamowitym miejscem.

Czas na królewski Mysore.

A co z Destiny? Być może pewnego dnia nasze ścieżki znów się przetną. W końcu to przeznaczenie nami rządzi…

  • Świątynia
  • Hinduskie arcydzieło
  • Kamasutra
  • Kriszna i rama