Podróż Waleczny Lew z Plemienia Judy - Waleczny Lew z Plemienia Judy



2008-06-09

Przedstawiłem pomysł mojej Pani, a Ona prawie zemdlała z wrażenia. Jednak Czarny Ląd! Jej wielkie marzenie.

Gdy przeglądałem informacje w Internecie na temat poruszania się po Etiopii, mina mi zrzedła. Ale w końcu marzenia są po to by je spełniać. Jedziemy!

Ostatecznie bilet kupiliśmy w Ethiopian Airlines za 430 funtów.

Kłopoty zaczęły się już w Northampton, gdzie mieszkam i skąd odjeżdżał autobus na lotnisko Heathrow. Autobus spóźnił się godzinę i nie było szansy by zdążyć na samolot. Na szczęście mój przyjaciel pomógł nam dostać się tam w ekspresowym tempie. Nadmienię, że to nie pierwszy jego taki wyczyn, bo kiedyś musieliśmy zdążyć na prom do Francji. Mieliśmy 80 mil do pokonania w godzinę i zrobił to! Ekstremalne przeżycie. Jakby ktoś z angielskiej drogówki pytał, w jaki sposób, to ta sytuacja nie miała nigdy miejsca.

Zdążyliśmy. Samolot czekał. Pierwsze zaskoczenie to sam samolot. Zdarzało mi się podróżować na długich dystansach samolotem, ale ten mnie przeraził. Takie tanie linie lotnicze. Podobno najlepsze w Afryce i jedyne, które mają pozwolenie na latanie nad Europą. Drugie zaskoczenie, to uroda stewardes. Prześliczne kobiety! Słyszałem wcześniej o niesamowitej urodzie Etiopek, ale przyznam się nie spodziewałem czegoś takiego.

Wystartowaliśmy. Puścili nam film, który zaczynał się od połowy, na dodatek był po amharsku. Zrozumiałem, że to będzie ciekawa podróż.

Słońce wschodziło gdzieś na Sudanem. Zaraz potem ukazała się nam wyżyna abisyńska ze swoimi niebotycznymi górami.

Miękko wylądowaliśmy w stolicy Etiopii. Wczesny ranek. Pogoda jak u nas na wiosnę. Nie za gorąco, tak w sam raz. I cisza. Zaczęło mi się podobać. Jeszcze wykupienie wizy. Ponoć często jej cena jest zależna od humoru urzędnika. My zapłaciliśmy po przepisowe 20 dolarów i Etiopia stanęła przed nami otworem.

Byłem przekonany, że tuż po wyjściu za drzwi lotniska otoczą nas przeróżni naciągacze, taksówkarze, sprzedawcy, a tymczasem powitała nas cisza i spokój. Jakoś tak czysto i cywilizowanie. Grzecznie podeszła jakaś pani, machnęła identyfikatorem i spytała czy chcemy taksówkę. Dopiero, gdy zaczęliśmy się tarować, odetchnąłem z ulgą, bo już pomyślałem czy aby na pewno jestem w Afryce.

Przejazd z lotniska Bole do hotelu, to pierwsze spotkanie z miastem, o którym czytałem w książce Brandysa. Pamiętam, jak opisywał, że Addis zajmuje powierzchnię większą niż Paryż, że leży na ponad 2000 m n.p.m . Pamiętam, że historia powstania Addis jest romantyczna jak większość historii w Etiopii.

Addis to miasto, które powstało z miłości. Zbudował je cesarz Mentlik II dla swojej żony, cesarzowej Taitu. Panował w tym miejscu lżejszy klimat, niż w poprzedniej stolicy kraju, Entoto. By nadać łagodniejszy wygląd dzikim, górzystym terenom wokoło, nowa stolica została obsadzona sprowadzonymi z Australii drzewami eukaliptusa, które są uważane, za najszybciej rosnące drzewa na świecie. Ponoć kiedyś miasto pachniało jak eukaliptusowy cukierek. Nazwa miasta, Addis Abeba, w języku amharskim oznacza „nowy kwiat”.

Taka to historia.

Obecnie Addis, to kilka milionów mieszkańców, jedno z centralnych punktów gospodarczych Afryki.. To tu znajduję się Afrika Hall, gdzie spotykają się przywódcy afrykańskich krajów, by debatować nad przyszłością kontynentu. Nowoczesne, rozwijające się miasto. Ale tuż obok szerokich, asfaltowych dróg, wyrastają dzielnice biedoty, gdzie głód, choroby, śmierć są normalnym zjawiskiem.

Addis Abeba, to także Pizza, dzielnica gdzie gwar nie cichnie całą dobę, a ciała pięknych prostytutek są dostępne łatwiej niż filiżanka herbaty, to Merkato, uznawane za największy targ Afryki, to muzea, gdzie można obejrzeć najstarszą wykopaną przedstawicielkę ludzkiego rodu, Lucy, czy spojrzeć w oczy wypchanemu leopardowi. Addis to Churchill Ave, ulica gdzie handel jest jedyną obowiązującą formą spędzania czasu. Addis, to także miejsce, gdzie rządzące elity odgradzają się od reszty społeczeństwa wysokimi murami i tabunami uzbrojonych żołnierzy.

Wybraliśmy na pierwszą noc hotel Ras Amba. Bardzo drogi jak na Etiopie, bo kosztował ok. 80 dolarów za dwie osoby, ale chciałem się najpierw zorientować w mieście, a ten hotel polecał przewodnik Lonely Planet, jedyny, który jest dostępny na rynku, jeśli chodzi o Etiopie. Później już spaliśmy w innych, dużo tańszych hotelach.

Pierwszy raz zetknąłem się z przepysznym, etiopskim jedzeniem, cudowną kawą, pitą w towarzystwie mojej narzeczonej w restauracji na dachu hotelu, skąd roztaczał się widok na okolice.

Dmuchał łagodny wiatr, który łagodził narastający z każdą chwilą upał. Zastanawialiśmy się, co dalej. Decyzja padła na Bahir Dar, miasto na północy kraju, położone nad jeziorem Tana. Miejsce, które rozbudzało moją wyobraźnie. To stąd rozpoczyna swą wędrówkę Błękitny Nil ku położonemu 5223 km na północ, morzu Śródziemnemu. Tu znajduję się wodospad Tis Isat, o którego pięknie czytałem nieskończoną ilość razy. To na wyspach jeziora Tana położone są monastyry, budowane przez mnichów pomiędzy 14 a 17 wiekiem. Jedziemy!

Wszystkie sprawy dotyczące podróży załatwiliśmy w recepcji hotelu. Lepszym rozwiązaniem wydawało nam się dopłacić trochę birrów, za busa, niż jechać publicznym transportem. I przyznam, że był to właściwy wybór.

Ale wróćmy do Addis.

Mieliśmy cały dzień na powłóczenie się po mieście. Pomimo zmęczenia po ośmiogodzinnym locie z Anglii, postanowiliśmy odwiedzić sławną Lucy w Muzeum Narodowym. Recepcjonista wytłumaczył nam drogę i ruszyliśmy w miasto.

Nauczony poprzednim doświadczeniem z Afrykańskim słońcem opatuliłem się w kurtkę i zmierzyliśmy się z Addis. Mieliśmy dotrzeć do miejsca, które nazywa się Arat Kilo i stamtąd już ponoć była prosta droga. Problem w tym, że ulice nie mają tabliczek nazwami, lecz szczęście, że wszyscy znają to miejsce i dużo osób, choć trochę mówi po angielsku. Arat Kilo, to jeden z wielu wielkich placów Addis Abeby. Mam wrażenie, że poruszanie się po tym mieście uzależnione jest właśnie o znajomości położenia takich miejsc. Szerokie, asfaltowe ulice gdzie kwitnie handel, stoją banki, czy przedstawicielstwa rożnych instytucji, skupione są wokół takich części miasta. Po dłuższych poszukiwaniach, w jakiejś bocznej uliczce odnaleźliśmy coś, co według stojącego przed bramą pana było muzeum, ale okazało się już nieczynne. Spuściliśmy głowy i pomaszerowaliśmy z powrotem.

Tutaj ostrzeżenie. Uwaga na kieszonkowców Addis Abebie! Całe gangi czekają na zagranicznych turystów i trzeba przyznać, że są dość sprawne. Największe skupisko złodziei, jest na Pizza, na Merkato i Churchill Ave, lecz trzeba uważać wszędzie, gdzie tylko jest zagęszczenie ludzi. Przeżyliśmy jedną, dość nieudolną próbę kradzieży i to podczas pierwszej przechadzki po mieście. Przewodnik nie kłamie.

Idąc z powrotem drogą do hotelu, zwrócił naszą uwagę radosny śpiew dobiegający zza muru na jednej z ulic. Spytaliśmy człowieka, który stał przy bramie, co się dzieje. Okazało się, że jest wesele. Czy możemy wejść i popatrzeć? Jasne!Proszę bardzo!- odpowiedział z uśmiechem.

To było niesamowite. Bijące w bębny kobiety, przebogato ubrani w tradycyjne szaty państwo młodzi wysiadający z ukwieconego samochodu. Szpaler cieszących się ludzi wyznaczający im drogę do kwiatowej bramy, przez którą przeszli, jakby przekraczali bramę do nowego życia. Zresztą chyba tego właśnie doświadczaliJ .

Powrót do hotelu, świetna kolacja na tarasie i spać.

Noc przyniosła ulgę od upału. Miasto za naszym oknem rozbłysło tysiącem świateł, tylko cykady swoim śpiewaniem towarzyszyły szczekającym psom, a my wtuleni w siebie śniliśmy o zaczynającej się podróży w głąb tego niezwykłego kraju.

Druga nad ranem. O tej porze miał przyjechać po nas bus pod hotel. Oszołomieni pierwszą afrykańską nocą pośpiesznie pakujemy plecaki. Trzecia- nadal siedzimy w holu i czekamy, tylko ochroniarze hotelu łamaną angielszyzną, co parę minut zapewniają, że bus zaraz będzie. Ostatecznie się pojawia o wpół do czwartej. Jeszcze załadunek naszych bagaży na dach pojazdu i ruszamy. W ośmioosobowym gronie jesteśmy jedynymi Europejczykami, reszta to rdzenni mieszkańcy tego kraju. Ogarnia mnie jakiś niepokój. Najpierw objeżdżamy miasto by w końcu w jakiejś zapadłej dziurze odnaleźć kogoś, kto chyba jest drugim kierowcą, albo po prostu ma umilać podróż pierwszemu, za chwilę zatrzymuje nas grupa młodych ludzi w dresach i jeden z nich patrząc w oczy, mówi- Money, money. Przyznam, że zwątpiłem. Okazało się, że to właściciel busa i to jemu mamy dopłacić resztę pieniędzy za podróż. Było ciemno, nie działało oświetlenie w samochodzie i niechcący wyszło, że podróż kosztowała nas jakieś 100 birrów taniej niż się umawialiśmy.

No wreszcie w drogę.

Może po dziesięciu minutach jazdy kolejny przystanek. Wszyscy wysiadają, a jakiś opatulony w koc jegomość żąda by ściągnąć z dachu wszystkie bagaże. Kierowcy grzecznie się do tego stosują, a ja nic nie rozumiem. Po chwili się wyjaśnia. To granica miasta, a goście w derkach, to żołnierze. Przeszukanie bagaży to rutyna. Przypominam, że kilka lat temu jeszcze jej nie było, ale za to jedyne połączenie kolejowe w Etiopii, pomiędzy Addis a Dire Dawa, straciło wagony pierwszej klasy w wyniku zamachu bombowego. Dodałem dwa do dwóch i pogodziłem się z przeszukaniem.

Za ostatnimi zabudowaniami czekała na nas ciemność absolutna. Asfaltowa droga ledwie widoczna w reflektorach naszego wehikułu ginęła gdzieś przed nami wiodąc w stronę leżącego prawie 600 km na północ Bahir Dar. Emocje już opadły, głowa mojej Pani szukała miejsca na moim ramieniu. Zaczęły mi ciążyć powieki.

Obudził mnie blask wschodzącego słońca. Gdzieś po mojej prawej stronie słoneczna tarcza wychylała się zza horyzontu, rzucając krwawą poświatę na spękaną ziemię. Podróż była monotonna, choć od czasu do czasu pojawiające się krajobrazy potrafiły wywołać wstrząs w duszy.

Mijaliśmy miejscowości leżące wzdłuż drogi, które wyglądały jak powielone zdjęcia. Wszystkie były takie same. Zbliżanie się jakiejś ludzkiej osady zwiastowało zawsze to, że na poboczu drogi maszerowały grupy osób jakoś tak bez określonego celu. Po chwili w niegościnnym, poszarpanym otoczeniu, pojawiały się gdzieś przed nami dalekie korony roślin, drzew.

Każda miejscowość zaczynała się przejazdem przez drewnianą bramę, która, mam wrażenie, po zapadnięciu zmroku zostawała zamykana, i zaczynał się rząd stojących po obu stronach drogi bambusowych chatek. Zawsze było kilka podmurowanych domów z powyginanymi ścianami. I tłum ludzi i zwierząt. Wszędzie. Na środku drogi, na poboczach. Miałem wrażenie, że ich zajęcie to przemieszczanie się z jednego końca osady na drugi. To, co rzuca się w oczy w Etiopskich miejscowościach, to ilość stołów do gry w piłkarzyki. Stołów jest mnóstwo. Stoją, co kilkanaście metrów i zawsze są zajęte. Chyba najpopularniejsza rozrywka w tym kraju.

Po kilku godzinach podróży przystanek. Obdrapana knajpa z wyśmienitą etiopską kawą. Toaleta na tyłach budynku, którą jest dziura w ziemi otoczona niskim murkiem. Możemy ruszać dalej.

Dwa razy osłabłem z wrażenia.

Za pierwszym razem, gdy ukazała się moim oczom samotna góra pośród równiny o tak przepięknym kształcie, że z zachwytu mi wypadły z ręki chipsy, które właśnie konsumowałem.

A za drugim razem, gdy bus po przedarciu się przez pasmo gór przemierzał wąwóz Błękitnego Nilu. Gigantyczny kanion z wijącą się spokojnie w dole linią rzeki. Pierwsze skojarzenie to Kanion Kolorado. Nawet skala trochę podobna. Coś pięknego.

Podróż do Bahir Dar zajęła 10,5 godziny.

Mieliśmy szczęście, bo gdy kierowca wyładował wszystkich pasażerów, okazało się, że jedzie do tego samego hotelu, co i my.

Ghion Hotel, to legenda podróżujących nad jezioro Tana. Położony nad brzegiem jeziora z wypełnionym czerwonymi kwiatami ogrodem. Ceny pokoju zawsze trzeba negocjować, ale i bez tego nie są wygórowane. My zapłaciliśmy za dwa dni ok. 250 birrów.

Poza tym jest bardzo miły kierownik, który bardzo dużo gada i jest ciągle zajęty, ale bardzo pomocny.

Byliśmy zmęczeni tą podróżą. I głodni. Obok bungalowów, w których znajdują się pokoje, pod dachem zbudowanym na bazie rosnącego w środku, potężnego drzewa, jest restauracja. Stoliki z widokiem na stygnące w wodach jeziora słońce. Oaza spokoju po długiej podróży. Zamówiłem sławną injerę, by spróbować sławnego etiopskiego dania. Zawiodłem się. Niestety nie jest to smak, który mi odpowiada. Kwaśne, szarawe ciasto. Zamówiłem wersję dla odważnych. Wszystkie prawie potrawy w Etiopii są ostro przyprawione, ale ta, którą ja próbowałem, jest ponoć tylko dla wybitnie przepalonych kubków smakowych. Fakt. Była ostra. Samo zamówienie wzbudziło u kelnera błysk szacunku w oczach. Ale mi nie smakowało. Później już stawiałem na znane mi potrawy i powiem tak. Smakowy Eden! Cudne rybki, niesamowicie zrobione mięsko, a to wszystko podane z jakoś tak specyficznie przygotowanymi warzywami. Dla nie bomba. Moja narzeczona jest wegetarianką i też była zachwycona smakiem zup i sałatek.

Jest jeszcze jedna atrakcja tej knajpki. Tukan.

Siedzieliśmy sobie spokojnie, ja przy kawie, ona przy herbatce, gdy w pewnym momencie coś rypnęło o dach. W zapadającej ciszy wieczoru, rozległ się huk jakby dach miał się zawalić. Po chwili się to powtórzyło. Okazało się, że na drzewie mieszka tukan i to on jest sprawcą tych hałasów. Przegryza obeschnięte gałęzie drzewa i całkiem spore kawałki lecą w stronę siedzących na linii obstrzału. Chyba miał z tego niezłą frajdę.

Jeszcze jedna rzecz. Pamiętać trzeba o zabezpieczeniu się przed malarią. Nad brzegami jeziora Tana, jest naprawdę duże zagrożenie tą chorobą. My byliśmy w porze suchej, i nie był to okres malaryczny, ale w każdym inny wypadku są tu chmary komarów.

Następny dzień to zwiedzanie. Mieliśmy w planie zobaczyć sławne monastyry na jeziorze i wodospad Tis Isat.

Najłatwiej jest to zorganizować w hotelu. Przystań z łodziami znajduje się tuż obok.

Łódź odbiła od betonowego mola i przecięła miedziane wody najwyżej położonego jeziora Afryki. Wokół pływały dostojnie pelikany, zajęte uważnym śledzeniem pływających tuż pod powierzchnią wody ryb. Gdzieś w oddali samotny rybak stojąc na swojej papirusowej łodzi wyciągał zarzucone o świcie sieci. Słońce grzało coraz mocniej i nic nie zakłócało ciszy, gdy płynęliśmy w stronę tajemniczych wysp.

Na jeziorze Tana znajduje się 37 wysp. Na 20 z nich znajdują się monastyry budowane przez mnichów Ortodoksyjnego Kościoła Etiopskiego. Większość z nich powstała pomiędzy 16 a 17 wiekiem, kilka trochę później. Do wielu z nich wstęp kobietom jest zabroniony.

Najciekawszy i najczęściej odwiedzany jest Zege Penisula. Od przystani droga wiedzie przez lasek porośnięty drzewami mango i krzewami kawy. Ponoć można tu spotkać kilka gatunków afrykańskiej flory.

Po krótkiej przechadzce, jeszcze wykupienie biletu (30 birrów) i wkracza się w świat początków chrześcijaństwa. Kościoły są budowane na bazie koła. W środku znajduje się sięgająca dachu czterościenna budowla pokryta świetnie zachowanymi malowidłami przedstawiającymi sceny opisujące wydarzenia, postacie świętych i biblijne opowieści. Na jednej ze ścian wbudowane są ogromne drzwi. Wszystko to tonie w półmroku rozświetlanym płomieniami kaganków.

Byliśmy w trzech takich kościołach. Kolejna część wycieczki prowadziła do źródeł Błękitnego Nilu. Przyznaje, z pewnym zażenowaniem, że dostaliśmy więcej niż to, za co płaciliśmy. Bo wykupiliśmy opcję dwóch wysp i to wszystko. Po prostu przesadzono nas kolejnej łodzi, na której dwóch pozostałych turystów miała wykupione wszystko. No i się załapaliśmy.

Początek Błękitnego Nilu, to wielkie rozlewisko. Wśród pełnych drzew brzegów kryją się rybackie wioski. Można tu spotkać leniwie wystawiające głowę ze skaczących fal, hipopotamy. Rybaków odpychających długimi kijami swoje łodzie. Niby nic niezwykłego. Ale wystarczy pomyśleć, że z tego miejsca zaczyna się podróż rzeki, do której wznoszono modły od czasów, gdy powstawały piramidy w Egipcie. Gdy byłem w Egipcie na Nil mówiono-„nasza matka Nil”. I nie ma w tym przesady. To dzięki tej rzecze wszystko w północnej Afryce żyje.

Źródła błękitnego Nilu odkrył w 1618 roku portugalski misjonarz, jezuita ojciec Pedro Paez. Ale ciekawsze jest to, że Etiopczycy prawdziwe źródła Nilu, umiejscawiają gdzie indziej. Dla nich znajdują się w Gishie Abbay. Są uznawane za święte miejsce. Pielgrzymi ze wszystkich stron Etiopii przyjeżdżają, by zaczerpnąć wody ze źródła. By pojawić się czystym w tym miejscu, nie wolno wcześniej nic jeść, ani uprawiać seksu przez czterdzieści osiem godzin przed przybyciem.

Powrót do hotelu, bo dziś czeka nas jeszcze wycieczka nad wodospad Tis Isat.

 

Afrykańskie słońce dostojnie wkracza w drugą połowę upalnego dnia. Jedziemy wzdłuż wijącego się Nilu, by zobaczyć jak Matka Afrykańskich Wód przerzuca swe wody na urwiskiem. Wyboista, kamienna droga podnosi się cała w kurzu, gdy nasz busik bierze zakręty. Śmiesznie podskakując na wybojach turlamy się w środku auta. Po prawej stronie mijamy nieziemsko wyprofilowane szczyty odbijające się na tle wyraźnego błękitu.

Trzydzieści kilometrów dzielące Bahir Dar od wioski Tis Abay pokonujemy w jakąś godzinę.

Wjazd do wioski wyznaczony jest linią straganów, na których można kupić wszystko, co nieszanującemu się turyście może tylko przyjść do głowy. Od bajecznie kolorowych szali, przez wszelkiego rodzaju pamiątki z barwami etiopskiej flagi, do parasolek chroniących przed słońcem.

Bus zatrzymuje się tuż koło biura, gdzie w okienku kupuje się bilet wstępu na wodospady. Nie jest drogi, bo kosztuje 20 birrów. A później mamy wybór. Drogi do wodospadów są dwie. Jedna wiedzie przez stary portugalski mostek i trzeba ją przejść pieszo, druga jest z przeprawą łodzią przez Nil. Wybieramy pierwszą. Jesteśmy wciąż głodni afrykańskiej przyrody.

Ścieżka zaczyna się na prawo od biura i po jakimś kilometrze zakręca w lewo. Później zaczynamy schodzić w dół. W dole widać wąską smugę Nilu uwięzioną w stromym wąwozie. Dochodzimy do mostu, który zbudowali portugalscy mnisi w siedemnastym wieku i który wygląda jak żywcem przeniesiony z półwyspu Iberyjskiego. Za mostem ścieżka zaczyna się wić pod górę. Pojawiają się gromadki dzieci. Musiały nas już wypatrzyć z góry. Teraz radośnie uśmiechnięte, w doskonałym angielskim, każde dopadając jedną osobę, zaczynają swoje przedstawienie. Każde z nich wygłasza tą samą, wyuczoną formułkę. Mniej więcej idzie to tak:

Dzień dobry. Nazywam się… A Ty?

Ja chodzę do szkoły a czym Ty się zajmujesz?

Mieszkam tutaj, a Ty skąd jesteś?

I tak niekończąca się tyrada pytań doprowadza nas do wioski, gdzie zaprzyjaźnione już z nami dzieci pokazują nam cóż to za cuda tutejszego rękodzielnictwa wytwarzają ich rodzice.

Na szczęście tuż za ostatnimi chatkami zostajemy sami i możemy naprawdę rokoszować się tym, co nas otacza.

Przed nami, ze spalonej ziemi, wyrasta gigantyczne, samotne drzewo, pozbawione jakiegokolwiek skrawka zieleni, doskonale wpasowane w dziki krajobraz. Obok na skale miejscowy pasterz, podparty kijem, cierpliwie dogląda stada kóz. Mijamy go i za chwilę ukazuje się naszym oczom szeroka równina, na której obija się, w blasku coraz niżej wiszącego słońca, wstęga wielkiej rzeki. Równina nagle się urywa, jakby w pewnym momencie zapada się pod ziemię i widać urwisko. Mijając zakręt widzimy jak rzeka zbliża się do jego krawędzi. Wiem, że za chwilę zobaczę Tis Isat, wodospady, o których pięknie opowiadali, niezliczeni podróżnicy.

Wielka rzeka spada z hukiem kilkadziesiąt metrów w dół. Rozbryzgi tworzą wiszącą w powietrzu mgiełkę wody, która łamiąc się w gorącym słońcu przystraja okolicę siedmiokolorową tęczą.

Siadamy na skałach naprzeciwko wodospadu. Oparci o drzewo wsłuchujemy się w siłę żywiołu. Przed nami niezliczeni podziwiali ten widok.

Pierwsze wzmianki o Tis Isat pochodzą z XVIII wieku, od szkockiego łowcy przygód Jamesa Brucea. Nie on jednak był odkrywcą, bo wcześniej byli tu portugalscy misjonarze. Niestety od tamtych czasów wodospady bardzo się zmieniły. Mała elektrownia wodna, zbudowana kilkanaście lat temu, zabrała dużą część Nilu na swój użytek. Wystarczy powiedzieć, że przed jej wybudowaniem wodospady miały do 400 metrów szerokości, obecnie to tylko jedna trzecia poprzedniej potęgi.

Ciekawostką jest, że wizerunek wodospadów jest uwieczniony na banknocie jednobirrowym.

Spędzamy w tym miejscy godzinę, niestety nie dłużej, bo dołączają do nas coraz to nowe grupy turystów. Robi się tłoczno.

Powrót do czekającego busa nie zajmuje dużo czasu. Tylko przebicie się przez wioskę trochę nas opóźniło, bo po długich negocjacjach z czekającymi na nas maluchami, dokonujemy zakupu kolorowego szala za 1 dolara.

Dotarliśmy do hotelu wieczorem. Słońce już gasło w wodach jeziora. Zapach kwiatów rosnących w ogrodzie upajał. Tukan rozpoczął wieczorne harce ciskając w turystów kawałkami gałęzi. To nasz ostatni wieczór w Bahir Dar. Jedliśmy kolację wtopieni w spokojną atmosferę otulającej nas nocy i snuliśmy plany na następny dzień.

Jedziemy do Gonderu. Miasta, które jest przedsionkiem gór Siemen. Miasta, któremu cesarz Fasiladas pozostawił w spuściźnie zamek, jakiego nie powstydziliby się władcy Europy. Etiopia potrafi zaskakiwać na każdym kroku…

  • Baboon- małpy o krwawiącym sercu
  • Wioska w górach
  • Tis Issat
  • Dzieci przy obozie
  • Lalibela
  • Mieszkaniec stolicy