Wykorzystujemy pliki cookie, aby dostosować serwis do Twoich potrzeb. Możesz nie wyrazić zgody przez ustawienia przeglądarki internetowej. Szczegóły >
zamknij
- Od jakiś 40 lat chciałem obejrzeć budowle Inków. Można powiedzieć - od zawsze. Wreszcie udało się, to marzenie zrealizować. Trochę trwało zanim wyjechaliśmy (z Panią Elą - oczywiście), ale trzeba było się przygotować. Przez ostatni rok zbierałem informacje o Peru i warunkach w jakich przyjdzie nam podróżować.Czytałem relacje, szukałem tańszych rozwiązań. Z tymi tanimi rozwiązaniami, to niektóre się udały, inne nie za bardzo. Udało się znaleźć trekking czterodniowy do Machu Picchu za 330 $, ale za to z biletami się pospieszyłem. W późniejszym terminie byłoby taniej.Jesteśmy, jednak zadowoleni, bo i tak wyszło w miarę tanio. Pojechaliśmy w trójkę. Pani Ela, moja skromna osoba i Jacek, który przez internet, zgłosił chęć dzielenia z nami trudów wyprawy i który okazał się bardzo pomocny z uwagi na znajomość języka hiszpańskiego. Dzięki niemu, na przykład, wiedzieliśmy co zamawiamy do jedzenia...Do Limy dotarliśmy 19 kwietnia, pod koniec pory deszczowej, wróciliśmy do Warszawy 9 maja. Prawie wszystko co zaplanowaliśmy zostało zrealizowane.
- KRÓLEWSKA DROGA INKÓW
- Dzień pierwszy
- Budzimy sie o 5.30. Wczoraj już popakowaliśmy rzeczy, które mamy zabrać ze sobą. Wlazłem pod prysznic i na zapas się umyłem. Tak mi się przynajmniej wydawało. Z przyborów toaletowych zabieramy tylko szczoteczki do zębów i pastę. Jak spartańskie warunki, to ze wszystkim... Klamoty zostawiamy w przechowalni w hostelu. Nie ma żadnych problemów. Po podłym śniadaniu (dwie bułeczki, puste w środku, troszkę dżemu i coś niesprecyzowanego pokrojonego w plasterki, do tego sok i mate de coca), czekamy na przewodnika. Niedługo. Zabiera nas na Plaze de Armas i tam wsiadamy do autokaru.
- Powoli się zapełnia i tak poznajemy pozostałych nieszczęśników. To właśnie jest paranoja! Płacić 330$ za cztery dni spaceru po górach, spać pod namiotem na twardej karimacie, jeść byle co, padać przy tym na twarz i jeszcze być z tego zadowolonym!!! Najgorsze, że nie ma na kogo zwalić winy, bo to był mój pomysł... Robimy krótki postój w Ollantayambo, gdzie kupuję papier toaletowy. Pani Ela i Jacek kupują kije do trekkingu.Będzie im łatwiej iść. Po 5 soli sztuka. Pani Ela zaraz zresztą swój zamieniła na taki bardziej nowoczesny, za dopłatą. Będę musiał się teraz bardziej pilnować i nie denerwować swoich towarzyszy, bo zasięg im niepokojąco wzrósł. Jakoś to będzie...
- Jedziemy dalej, do "punktu przeładunkowego". Tutaj nasi portierzy (tragarze, kulisi, itp) rozdzielają między siebie rzeczy do niesiena. Przy okazji poznajemy się. Jest dwójka Brazylijczyków, dwoje Francuzów, trzech Argentyńczyków, trzy Argentynki i nasza trójka. Całkiem ciekawy skład. Międzynarodowy. Do tego dwóch przewodników - angielsko i hiszpańskojęzyczny. Portierów jest szesnastu. Nie wyglądają najlepiej. Nieduzi, chudzi i w sandałkach. Jak oni to wszystko zabiorą?! Jednak popakowali i zabrali! Do wejścia na teren Parku Archeologicznego dojeżdżamy autobusem. Wąziutką drogą. Czasami autobus jedzie samym skrajem urwiska. Co jakiś czas mijanki. Niektórych już dowieźli...
- Robi się pochmurno. Zaczyna siąpić. W deszczu dojeżdżamy do wejścia. Wyładowujemy się i czekamy w kolejce, aż nas wpuszczą. Turyści mają jedne przejście, kulisi - drugie. Pokazują jakiś papierek, który im sprawdzacz stępluje i pędzą dalej. Bardzo nam się to stemplowanie spodobało. Też sobie podstemplowaliśmy paszporty. Że weszliśmy. Jak będziemy wychodzić, to możemy znowu. Że wyszliśmy.
- Mimo paskudnej pogody, humory dopisują. Najbardziej Argentynkom. Szczególnie jednej. Jej wrzaskliwy dyszkant będzie mnie prześladował przez najbliższe dni... Idziemy wzdłóż torów kolejowych do wiszącego mostu. Z mijającego pociągu machają ci, którzy nie zdecydowali się na trekking. Odmachujemy. Przechodzimy przez most i zaczyna się Królewska Droga Inków do Machu Picchu! Cały czas siąpi. Po godzinie drogi zatrzymujemy się na obiad. Powoli się przeciera. Mijamy las eukaliptusowy, a dalej tarasy Inków. Co jakiś czas przechodzimy koło samotnych chatek mieszkańców. Przy jednej, z krzaków wychodzi pies, którego żebra sterczą jak tarka. Niestety nie mamy nic do dania. Idziemy nie spieszą się. Wszystko jest nowe, inne niż dotychczas widzieliśmy. Po drodze, przewodnik pokazuje krzew, którego sok jest halucynogenny. Pani Ela mówi, że swego czasu, coś takiego miała w domu, tyle że troszkę mniejsze. Wreszcie po 3 i pół godzinie marszu docieramy do Huayllabamba, gdzie czekają na nas rozstawione namioty. Po kolacji Pani Ela dała naszemu (anglojęzycznemu) przewodnikowi żóbrówkę. Bardzo się ucieszył i latał po całym obozie chwaląc się podarunkiem. Rozkładamy karimaty i usiłujemy się ułożyć. Twardo. W nocy kilka razy się budzę i usiłuję przyjąć wygodniejszą pozycję. Małe szanse, ale, że byłem na spacerku i świeże powietrze, więc jakoś dotrwałem do rana.
- Raniutko wstajemy. Nie ma sensu się wylegiwać. Szybko lecę do kibelka. Tak z 10 metrów w górę. Mądrze zrobiłem. Pani Ela poszła kwadrans później, to mówiła, że nie dało się już wejść. Przy strumyku myjemy zęby, obmywamy się zimną wodą. Śniadanie i w drogę! Jest siódma, kiedy wychodzimy. Mamy podejść 1200 metrów. Na wysokość 4200 m npm. Jak dobrze, że zabrałem liście koki! Przeciera się i powoli robi się coraz cieplej. Pani Ela kupiła wodę za 5 soli. To chyba nie była całkiem oryginalna, bo w środku pływały jakieś farfocle. Znowu nauczka. Wylała i nabrała ze strumienia. Taka sama - mokra i zimna.
- Myśleliśmy, że dzisiaj, Argentynki będą ciszej, bo to i zmęczenie i wspinaczka... Ale tam! Oddały plecaki do niesienia kulisom, a same dalej nadawały! Cała siódemka Argentyńczyków niesie raptem dwa plecaki. Reszta u kulisów po 50$ za dzień. Trochę zarobią (kulisi), ale diabła tam taki zarobek! Kiedy porównuję ich, z innymi "nosicielami", to nasi wypadają najbiedniej. Ubrani byle jak, bez butów (w sandałkach), jednak śmigają, jak inni! Po naszym wyjściu z obozowiska, pakują namioty i cały sprzęt (jedzenie dla nas i siebie też niosą) i przenoszą, to na następne miejsce postoju, mijając nas po drodze. Drobni, chudzi, żylaści. I cholernie wytrzymali! Czasami przysiadają po drodze i krótko wypoczywają. Widać wtedy, jak są zmęczeni. Cali mokrzy, pot ścieka po twarzy, wyczerpani do granic ludzkich możliwości. Częstujemy ich polską czekoladą, co przyjmują z wdzięcznością. Jak, to dobrze, że urodziłem się w Polsce!!! Wspinamy się coraz wyżej. Minęli nas Argentyńczycy i Argentynki. Jacek wyrwał do przodu! A myśmy się martwili, czy da radę!!! Za nami tylko dwójka Francuzów i Brazylijczycy, no i drugi przewodnik zamykający grupę. Z tlenem. Jak ktoś zasłabnie.
- Nie ma odwrotu. Nie można zrezygnować. Albo się dojdzie, albo... nie wiem co... Idziemy najczęściej do góry. Czasami trafiają się równiejsze odcinki. Otwiera się piękny widok na dolinę, którą minęliśmy... Zbocza porasta długa trawa - ichu. Znak, że jest wysoko. Wreszcie koło 10.30 dochodzimy do miejsca postoju. Na lunch. Jesteśmy na wysokości 3700 metrów. Jeszcze tylko 500 i przełęcz. Koniec podchodzenia. Najpierw jednak obiadek, krótki odpoczynek, uzupełnienie wody w butelkach (ze strumieni). Piję na zapas i tak wyjdzie przez skórę. Znowu do góry.
- Zmęczenie nagradzają widoki. Gór i dolin. Wysokogórskich roślin. Głosy ptaków. Żeby jeszcze nie było się tak zmęczonym... Mam swój sposób podchodzenia. Idę kilkanaście metrów, aż minę Panią Elę i kładę się na poboczu. Czekam, kiedy Pani Ela mnie minie i znowu... Za którymś razem, podszedł przewodnik i najpiew zaproponował tlen, a później, że mi zrobi fotkę - jak dogorywam. I jednego i drugiego odmówiłem. Niepotrzebnie. Trzeba było się zgodzić na zdjęcie. Jacek już dawno nas minął. Wyprzedzają Brazylijczycy i Argentynki. Jedna z nich mówi do Pani Eli:- (ang) Jaka Pani dzielna! W Pani wieku wchodzić z plecakiem! - bardzo współczuła.- (ang) Wstydziłabym się oddać plecak, nasi portierzy i tak ledwo idą! - Pani Ela nerwowa (wiek), Argentynka przyspieszyła kroku. Była bez plecaka.Za nami tylko Francuzi i przewodnik z tlenem. Przed nami strome podejście do przełęczy Warmihuahusca ( co znaczy - gdzie umiera kobieta). Pani Eli, to jednak nie grozi. Koki nie chce, ale ze zmęczenia, zrobiła się jakaś taka nerwowa, że staram się trzymać w przyzwoitej odległości od kijka.
- Złość dodaje jej sił i wspomaga krążenie. Też dobry sposób... Nad przełęczą chmury. Jeszcze tylko kawałeczek ostrego podejścia i jesteśmy na górze! Wiatr! Deszcz! Zimno! Jaka zmiana po słonecznym i gorącym podejściu. Żegnamy sie z doliną, którą tak długo szliśmy i z ciekawością patrzymy się, co nas czeka. Zejście dosyć strome, po śliskich, mokrych kamieniach. Niby ułożone w stopnie, ale ciągłe trzęsienia ziemi trochę je powyginały. Jest godzina 13.00 . Jeszcze godzina drogi i będziemy w obozowisku. Teraz to już pestka. Mamy dobre trekkingowe buty, więc robimy za kozice. Nie schodzimy, tylko zbiegamy. Mijamy wrzaskliwe Argentynki. Oczka im się robią takie, jakieś duże. Usiłują nas dogonić, ale tam... Są w tenisówkach, więc muszą uważać, ślisko. Zbiegamy dalej, mijamy Jacka. Jest wspaniale! Rześki deszczyk chłodzi twarze, wiaterek owiewa. Tyle, że marne widoki. Pocieszamy się, że powoli wiatr rozwieje chmury i znowu będzie słońce i widoczność. Następni zaskoczeni przez nas, to przewodnik i Argentyńczycy. Chyba nie nas się spodziewali!!!Godzina 14.30 - jesteśmy w obozowisku. Namioty porozstawiane na dawnych tarasach uprawnych Inków. Nad nami wodospad, przed nami dolina i droga prowadząca w dół. Najczęściej.Póki co, zajmujemy namiot, ścielimy. Na skale przy namiocie leży zmęczony kulis.Wygląda tak że aż żal (cenzura Pani Eli) ściska...
- Żeby już mieć mycie za sobą, idę do toalet. Takie typowe, wojskowe rynny z kranami u góry. Okazuje się, że mam jeszcze dużo siły. I energii. Pani Ela, kiedy chciałem jej zdać relację, stwierdziła, że wszyscy słyszeli. I dobrze, że nie rozumieli! Ale ten co (cenzura Pani Eli) do umywalki, zrozumiał! Rwał do obozu, tak szybko, że nie miałem szans go dogonić... Tak też bywa...Kolacja i spać. Tym razem podkładam pod biodra spodnie, a na śpiwór kładę jeszcze kurtkę. Pani Eli również. Jest mi ciepło i dobrze. Jedyne moje zmartwienie, to takie, że jutro trzeba będzie wstać!
- Zaczyna się dzień, jak co dzień. Wstawanie, śniadanie, wrzask Argentynek i w drogę! Dzisiaj troszkę równiej, ale za to dłużej. Zaczyna się nieźle. Mimo, że wysoko, to ze zmęczenia nie czuję niedotlenienia. Myślę, że tak ma być, żuję kokę i idę. Najpierw na dół, później do góry.
- I tak w kółko. Dochodzimy do ruin fortu. Runcuracay. Ma formę półokręgu, mur osłania przed wiatrem - jest 3800 m npm, więc nie jest za ciepło. Oglądamy go właściwie w "locie", bo tylko przechodzimy i dalej drogą... Okolica piękna, a robi się jeszcze ładniej. Co jakiś czas mijamy ciekawe miejsca. Ruiny twierdz i fortów inkaskich. Za jeziorkiem Yanacocha dochodzimy do Sayaqumarca (dominująca wioska). Robimy małą przerwę, aby popodziwiać widoki. Dolina Acobamba i pokryty śniegiem szczyt Pumasillo. Ciągle coś nowego. Każdy idzie własnym tempem, tak, aby mógł, to wszystko chłonąć. Dzisiejsza droga jest ciekawsza od wczorajszej, ale bardziej upierdliwa. Wczoraj wiedziałem, że mam wejść na przełęcz, a później, to już bułka z masłem... Dzisiaj idziemy raz do góry, raz na dół... Nie widać końca. Mamy tak iść około 8 godzin, więc co jakiś czas patrzę na zegarek, ale to nic nie pomaga. Czas jakby sie zatrzymał. Dobrze jeszcze, że jest słonecznie, to można pooglądać góry. I doliny częściowo również. Częściowo, bo tam na dole mgła. Soczysta zieloność puszczy przykryta jest chmurami, które czasami się rozwiewają. Widać wtedy jakby dywan zieloności. Jest po porze deszczowej, więc wszystko jest świeże, zieleń intensywna, zlana w jedność. Nie widać żadnych pni drzew, tylko listki, liście, pnącza i zielone gałązki, a wszystko w prawie jednolitej zieleni, jakby na góry został położony dywan... Pani Ela jest zachwycona! Do tego jeszcze słychać trele ptaków, więc i akustycznie jesteśmy dopieszczani. Reszta grupy, albo wysforowała się do przodu, albo została z tyłu. Jacka też gdzieś wcieło, jesteśmy sami i sami podziwiamy... W ciszy. Dochodzimy do tunelu wykutego w skale. Długi. Ma ze 20 metrów i biegnie wzdłóż stoku góry, który nie jest prosty. Wchodzimy do tunelu i od razu - ciemność! Lekka poświata pada z otworu wejściowego, posuwamy się powoli, prawie po omacku, aż do zakrętu, tam widać wyjście! Wychodzimy w inny świat. Zeszliśmy dosyć nisko i klimat się zmienia. Jest ciepło i parno. Jak to powietrze pachnie!!! Idziemy zielonym tunelem. Zbocze góry porośnięte jakimiś pnączami, krzewami. Co jakiś czas mijamy drzewo ze sterczącymi korzeniami, które wijąc się, wrastają w ziemię. Podobne widziałem w Korzeniowym Wąwozie koło Kazimierza, ale nie na taką skalę! Znowu do góry! Bardzo tego nie lubię! Jednak nie mam wyjścia! Muszę się opiekować SWOJĄ KOBIETĄ!!! Oczywiście mówię, to po cichu, tak aby Pani Ela nie słyszała! Ma kij trekkingowy. Metalowy. Giętki. Więc idziemy! Wspinamy się! Po wczorajszym, jesteśmy troszkę zmęczeni, więc i coraz częściej tchu brakuje. Może to i z wysokości? Inkowie naprawdę kochali góry! Droga prowadzi skrajem stoku, gdzieniegdzie jest prowizorycznie naprawiona. Widać, że i tutaj ziemia się trzęsie...
- Nareszcie dochodzimy do cytadeli Phuyupatamarca (wioska nad chmurami). Nazwa oddaje jej położenie. Jednak nie jest tak wysoko, jak wczoraj. Jest otoczona lasem i ulokowana na krawędzi wąwozu. Przy ścieżce jest żródełko zabudowane przez Inków. Świeża woda!!! Zimna, rześka i smaczna. I czysta. I mokra. Szczególnie to ostatnie! Zrzucam plecak i piję. Muszę być nieźle odwodniony. Obmywam twarz, ręce... Dochodzą Francuzi. Plecak niesie tylko facet. A stawiałem, że to on pęknie... Razem oglądamy cytadelę. Jest nasz przewodnik, który opowiada o twierdzy. O wodzie też. Podobno, to wspaniały afrodyzjak. Ale, albo na mnie nie działa, albo on nie jest w moim typie... Wszedłem wyzej i obejrzałem okolicę. Teraz, to tylko w dół! I tak idziemy!
- Schodzimy serpentynami, aż do następnego tunelu. Już nie jest taki długi. Szybko przechodzimy i zaczyna się!!! Orchidee!!! Pani Ela wniebowzięta!!! Co irusz się zatrzymuje i ogląda, wącha... Są piekne! To fakt. Ale, żeby aż tak... Prawie żadnej nie odpuści, a że cała droga jest nimi obsadzona, to i idziemy dosyć wolno. No i dobrze, mogę sobie pooglądać widoki.
- A jest pięknie!
- Jesteśmy na stoku dosyć wysoko, mniej-więcej w połowie góry. Szczyty nad nami, a dołem płynie Urubamba (Ukajali). Taka niebieskawa żyłka wśród zieloności... Niebo błękitne, tylko tu i ówdzie biała chmurka... Ptaszki drą dzioby na potęgę... Raj!
- Mimo pięknych widoków, droga daje się we znaki. Czuję, że na dużych palcach u obu nóg robią mi się pęcherze. Na razie, to tylko piecze, ale zaraz może być gorzej. Dochodzimy do rozejścia dróg. Jedną idzie się półtorej godziny (oglądając fortecę Winayhuayna), drugą pół godziny, prosto do miejsca postoju. Nie czuję się na siłach iść w górę. Darowujemy sobie... Idziemy krótszą i szybszą drogą. Obydwoje mamy już dosyć! Wreszcie obozowisko! Jakaż ulga!!! Wleźć do namiotu, rozłożyć karimatkę i wyciągnąć się...
- Krótka drzemka i na kolację. Pożegnalną. Obozujemy niedaleko restauracji (u nas bym nie wszedł - mordownia) i tam mamy kolację. Zanim podano posiłek wypiliśmy po piwku z Panią Elą. Za to, że się udało! Za to, że byliśmy dzielni! Za nas! Nie tylko my świętujemy. Argentynki tak drą buzie, że wypłoszyły innych klientów. Francuzka też się urżnęła i rży na całą knajpę... Jak podano do stołów, to ucichło i można było jeść. Jutro pobudka o 4.00 !!! Szybko spać, bo Machu Picchu czeka!!!
- Barbarzyńska godzina!!! Jak mozna budzić ludzi, kiedy jeszcze ciemno?! Jednak można. I trzeba wstać. Wstajemy więc. Jest ciemno jeszcze, ale w całym obozie ruch. Ostatni nocleg. Jacek nawet wczoraj wziął prysznic. Tyle, że mydło musiał pożyczyć od Francuzów, bo żadne z nas nie zabrało. Zapłacił 5 soli (za prysznic, nie za mydło). My już przyzwyczailiśmy się do siebie i nie przeszkadza nam swoisty aromat, który nas otacza. Inni zresztą śmierdzą podobnie. Na dole podobno są gorące źródła, to tam pójdziemy... Na śniadanie jemy po dwa placki i już. Wszystko wczoraj poszło! Argentynki dzisiaj troszkę cichsze - widać kacyk... Zjedliśmy byle co, wypiliśmy mate de coca, i w drogę!
- Przechodzimy przez bramkę, gdzie nas sprawdzają (czy ilość się zgadza). Idzie się troszkę lżej, bo odpadła karimata. Poza tym, jesteśmy podnieceni, przecież za parę godzin zobaczymy, to do czego szliśmy tyle dni! Robi się szarówka, coraz widniej... Idziemy wzdłóż stoków masywu, ponad rzeką Urubambą, która płynie w dole. Po drodze wyłożonej kamieniami. Lekko w górę i trochę w dół. Jesteśmy w lesie tropikalnym, słychać ptaki, jak drą dzioby. Dobrze, że nie mamy kaca, bo wtedy przeszkadza nawet, jak kot chodzi! Jakoś mi nie jest żal Argentynek. Francuzka też spokojna. Zaczynamy się rozdzielać. Droga jedna, nie da rady nigdzie zabłądzić. Jeszcze troszkę wysiłku. Jeszcze kawałek... Dobrze chociaż, że widoki piękne. Idziemy ścieżką obsadzoną orchideami. Pani Ela znowu sie zachwyca. Po prawie trzech godzinach marszu dochodzimy do schodów wykutych w skale. Stopnie prawie półmetrowe. Ciężko się wchodzi, ale już widać przełęcz.
- Ostatkiem sił wchodzę, z rozbiegu robię jeszcze kilka kroków i widzę...
- Warto było! Warto było iść za tego bonusa! Warto było jeść byle co, spać byle jak, pocić się i męczyć!!! Widzę na dole, w oddali, oświetlone promieniami wschodzącego słońca Miasto! Górę nad nim! Oglądam się za Panią Elą. Stoi za murem i dyszy. Jeszcze nie widziała, więc ciągnę ją tam, skąd najlepszy widok. Teraz tylko tam dojść! Robimy krótki odpoczynek przed ostatnim odcinkiem. Teraz będziemy schodzić w dół. Można iść powoli, nie spiesząc się. Machu Picchu czekało ponad 500 lat, może poczekać jeszcze trochę. Nie ucieknie.
- Pasiemy oczy widokami. Im bliżej Miasta, tym piękniej wygląda. Cały czas świeci słońce. Piękna pogoda do spaceru i oglądania. Od strony Miasta idą turyści i trochę dziwnie się na nas patrzą. My na nich też. Nie mają żadnych plecaków, ubrani, jak na podmiejską wycieczkę. My z plecakami, spoceni, ja z czterodniowym zarostem... No cóż, każdy ma prawo do swojego stylu zwiedzania. My wolimy pochodzić, inni wolą być dowiezieni... Mijamy ich i wreszcie dochodzimy! Wygląda tak, jak na fotografiach, które oglądaliśmy w domu, ale będąc na miejscu, zupełnie inaczej się odbiera! Jest wielkie! Wspaniałe!
- Przewodnik już czeka na nas, aby oprowadzić po zabytkach. Zaraz dociera Jacek, kilka minut później Francuzi. Oddajemy plecaki do przechowalni, a przy okazji stawiamy sobie pieczątkę w paszporcie, że skończyliśmy trekking. Przewodnik pokazuje nam, jak mieszkali i żyli Inkowie. Opowiada o ich wierzeniach i zwyczajach. później oprowadza po świątyniach i ciekawszych miejscach. Prowadzi do Świątyni Księżyca, gdzie oglądam z zaciekawieniem ostatniego stałego mieszkańca Miasta - szynszyla. Oglądałbym dłużej, ale jakaś głupia baba, podeszła i chciała pogłaskać... Chycnął w kamienie i tyle go było widać. Kiedy podeszliśmy do ogródka, w którym rosły orchidee i inne kwiaty - zobaczyłem koliberka! Taki maleńki kolorowy klejnocik. Tak szybko machał skrzydełkami, że wyglądało, to na niebieskawą mgiełkę otulającą jaskrawy czerwono-błękitny tułowik z długim dziobem... Podleciał do czerwonawego kielicha kwiatu i zanurzył się tam cały. Zgłupiałem z tego wszystkiego i zagapiłem się! Zanim złapałem aparat - frrruuu, odleciał!!! Pochodzliśmy trochę z przewodnikem, później już sami. W trójkę. Wreszce zmęczenie i głód dają się we znaki.Chcemy zjechać do Aqua Caliente, gdzie są knajpki z cenami na naszą keszeń i gdzieś tam termalne kąpiele. Odbieramy plecaki. Dochodzmy do przystanku autobusowego i szok... Za 10 minut jazdy trzeba zapłacić po 7 $ !!! Jacek, który chcał zjechać, aby zjeść i wrócić, z miejsca rezygnuje. Zostaje, bo jak mówi, chce pooddychać atmosferą miejsca. Też bym chcał, ale żołądek przykleił mi się do kręgosłupa i domaga się swoich praw. Zjeżdżam z Panią Elą.
- Masteczko poniżej Machu Picchu żyje z turystów. Pełno tam knajpek, pizzerni, restauracji... Dla każdego i na każdą kieszeń. Znajdujemy jedną, w miarę tanią i tam jemy. Jeszcze przed sezonem, węc tłoku nie ma, a ceny przystępne.
- Teraz do gorących źródeł! Wejście po 10 soli od osoby. Miejscowi połowa taniej. Przebieramy się i do basenów! Jak dobrze wejść do ciepłej wody! Moczymy się, odpoczywając, a przy okazji oglądamy okolicę. Siedzimy w końcowym basenie. Najniżej. Baseny przy fontannach z cieknącą wodą okupują miejscowe damy. Siedzą pod prysznicami w halkach. Widać, że dbają o czystość, bo jak zaczęły się myć, to pościągały i zostały topless. Hmmm... Moja żona, jest przy nich piękna, zgrabna, szczupła i w ogóle... Siedzieliśmy tam z półtorej godziny, aż odmokliśmy i poczuliśmy się lepiej. Wdziałem tam i innych plecakowców, którzy po "spacerku" przyszli się odświerzyć. Widziałem także jednego kulisa, który siedział cały czas pod prysznicem i grzał sobie ramiona i kolana. Jest sobota po południu, zaczyna się robić gęściej. Miejscowi zaczynają sę schodzić całymi rodzinami na cotygodniową kąpiel. Trzeba uciekać, bo w basenach zaraz zrobi się zupa... Szczęśliwie nic nie podłapaliśmy...
- Wracamy do miasteczka, po wypluskaniu się apetyty dopisują! Wreszcie zajmujemy strategiczą pozycję na małym placyku przy kościele i wypatrujemy Jacka. Długo nie czekamy... Jest łatwy do zlokalizowania, bo wystaje nad innych. Opowiada, że wracał z pozostałą częścią grupy. Ta wrzaskliwa Argentynka, gdzieś im zniknęła na godzinę, a później już była cicho. Ciekawe, co się stało?! Odmieniła się, w pociągu, którym wracaliśmy też nie było jej słychać, cały czas spała... Aby jednak równowaga została zachowana, darła się, tym razem Amerykanka. Tyle, że głośniej i piskliwiej... Z pociągu przesiadamy się do autobusu i już jesteśmy w Cusco! Szybko do hotelu - zmyć z siebe basenową wodę Wyciągnąć się w czystym, mięciutkim łóżeczku... Jutro niedzela, odpoczywamy, a pojutrze do Puno!
- Ciąg dalszy na mojej stronce