No i wylądowaliśmy. Nasza kolejna podróż rozpoczęta. Jesteśmy w Rwandzie. Jesteśmy nieco zmęczeni podróżą przez Katar i Ugandę. Mamy trzy tygodnie, trzy kraje i trzy góry do zdobycia. Poza tym zobaczymy goryle górskie w Rwandzie, poleżymy nad jeziorem Tanganika w Burundi i nad Oceanem Indyjskim w Tanzanii. To tak dla urozmaicenia. A co jeszcze uda się zobaczyć, to już okaże się na miejscu.
Pierwsze wrażenia? Pozytywne zaskoczenie. Czystością, porządkiem, drogami, wszystkim. Pewnie gdybym nie był wcześniej w żadnym innym afrykańskim kraju wrażenia byłyby inne. Ale tu naprawdę jest porządek.
Zgodnie z obietnicą na lotnisko wyjechała do nas siostra Francine, Rwandyjki mieszkającej w Polsce. Przywitała nas razem z bratem. Będziemy nocować u nich w domu. To pierwsza rzecz, którą udało mi się załatwić jeszcze będąc w Polsce – nocleg w Kigali u Rwandyjczyków. Docieramy na miejsce. Schludny domek w dzielnicy Kacyiru. Mieszka w nim 5 osób. Dostajemy malutki pokoik z materacem, w którym ledwo się mieścimy razem z plecakami. Ale ważne, że jest dach nad głową, jedzenie i chwila na aklimatyzację w nowym kraju. Mama przygotowuje nam herbatę w termosach (to bardzo charakterystyczny zwyczaj w Afryce) i kanapki z pysznym pasztetem. Głowy opadają nam ze zmęczenia. Po szybkiej orzeźwiającej kąpieli w zimnej wodzie w misce, jedziemy z siostrą do miasta. Jeden supermarket, drugi supermarket i siostrze kończą się pomysły na to, co może nam pokazać w Kigali. A może na najwyższe piętro tego wieżowca? Siostra nie była tam nigdy. Nie widziała Kigali z góry. No to teraz będzie tam razem z nami. Teraz my będziemy jej przewodnikami. Przekonujemy strażników i wjeżdżamy na ostatnie piętro. Jak widać, wszystko da się załatwić. Zostajemy sami. Siostra jedzie do pracy. Podrzuca nas tylko do muzeum historii naturalnej, którego jedyną atrakcją jest widok na sąsiadujące z nim więzienie. Za chwilę wracamy na piechotę na jedno ze wzgórz, na którym znajduje się ładne i nowoczesne centrum Kigali.
Nikt nas nie zaczepia. Nikt nie krzyczy „Muzungu!”. Nikt nie żebrze. Nikt nie próbuje nam niczego nachalnie wcisnąć. Jest przyjemnie. To naprawdę zaskoczenie. I ta czystość i porządek. Jak oni to zrobili i to po takiej tragicznej historii? Siadamy w knajpce La Gallet i w przyjemnym cieniu sączymy piwko, próbując odszyfrować tajemnice tutejszej telefonii komórkowej. Kupiliśmy kartę SIM i próbujemy się dodzwonić do księdza Grzegorza. Mamy jutro spać na misji w Nyakinamie. Okazuje się, że przypadkiem załatwiliśmy sobie podwózkę do Nyakinamy, bo Grzegorz akurat jest w Kigali. Bomba! Ale jak z tego telefonu wysłać smsy? Na razie nic z tego. Polskie telefony też nam nie pomagają. Znowu nic do nas nie dociera (żadne sms-y). Znowu nie będzie z nami kontaktu. Ważne, że chociaż w Rwandzie możemy być pod telefonem, a kontakt z Polską jakoś sobie wymyślimy.
Umawiamy się z Benjaminem, drugim bratem i idziemy razem do autobusu, który wiezie nas na bagna u stóp wzgórza, na którym mieszka nasza rodzinka. Stamtąd już na piechotę, krętymi i wąskimi ścieżkami pomiędzy domkami docieramy na miejsce. Benjamin mówi lepiej po angielsku niż siostra, więc dowiadujemy się paru ciekawych rzeczy na temat Rwandy. Opowiada nam o tym, że pochodzi z Burundi i jak miał kilka lat to z rodziną wrócił do Rwandy. Na tym etapie nie wiemy, czy nasza rodzinka jest Tutsi, czy Hutu. To w sumie nie ma dla nas żadnego znaczenia, poza chęcią zaspokojenia ciekawości. Benjamin opowiada dalej o studiach, o zatruciu rybą nad jeziorem Tanganika i o systemie społecznym panującym w Rwandzie. Słuchamy z zaciekawieniem, ale też z dystansem. Wszystko, co mówi wydaje się ciekawe, słuszne, itd. Ale, czy to nie są tylko hasła wkładane Rwandyjczykom do głów przez tutejsze władze? Chyba nigdy się tego nie dowiemy. Idea płacenia wysokich kar za przewinienia, przestępstwa, śmiecenie itp. wydaje nam się słuszna. Idea płacenia specjalnych opłat/podatków na cele społeczne (fundusz bezpieczeństwa na wypadek kłopotów finansowych państwa) również. Tylko, czy te pieniądze rzeczywiście są odkładane przez państwo? Czy z nich sfinansuje się niezbędne wydatki, gdy skończy się międzynarodowa pomoc finansowa od innych krajów udzielana Rwandzie? A może te pieniądze wydawane są na podsycanie konfliktu w Kongo? Nigdy się tego nie dowiemy. I większość Rwandyjczyków pewnie też.
W międzyczasie Mama przygotowała pyszne jedzenie. Mnóstwo jedzenia. Najadamy się do syta. Mięso (kilka rodzajów), dziwna zielona roślina, ni to szpinak, ni to kapusta, ziemniaki, banany. Posiłek specjalnie dla nas. Pyszny. Normalnie większość Rwandyjczyków jada raz dziennie ogromny posiłek. Dlaczego? Bo na więcej ich nie stać. Bo nie mają pieniędzy.
Powoli nadciąga zmierzch. Mama postanowiła nas jeszcze ugościć napojami. Oczywiście chcemy colę. Czytaliśmy też o bananowym piwie. Da się załatwić. I po chwili po raz pierwszy smakujemy tutejszego specjału. Słodkie, mocne (ok.12%), trochę kwaśne i nieco śmierdzące. Ale dobre. Będziemy je pić częściej – oj znacznie częściej. A może i do Polski przywieziemy na spróbowanie? Siedzimy na werandzie i opowiadamy o Polsce, słuchamy o Rwandzie i słuchamy muzyki. Proszę o nagranie paru tutejszych kawałków. Jest nieco parno i gorąco. A tymczasem Mama ponownie serwuje rwandyjskie specjały. Znowu dużo. Nasza rodzinka rzeczywiście ładuje na talerze solidną porcję wszystkich specjałów. My jesteśmy pełni. Ale nie odmawiamy. Powoli trzeba jednak iść spać. Dwie małe dziewczynki, córki Francine grzecznie do nas przychodzą i całują nas na dobranoc jak pozostałych członków rodziny. To miłe. My też powoli kończymy piwo i idziemy spać do naszej cisanej klitki. Kładziemy się na materacach, zasłaniamy moskitierę i tak oto kończy się nasz pierwszy dzień w Rwandzie.
Podróż W drodze na najwyższe szczyty Afryki: Rwanda, Burundi, Tanzania 2013, czyli Afryka z szympansem - Pozytywne zaskoczenie
2013-01-22