Jest ciemna noc,niebo ciągle rozświetlone gwiazdami.Za jakąś godzinę będzie świtać. Tymczasem idę drogą,na której każde stąpnięcie podnosi w powietrze tumany pyłu.Daleko majaczą ciemne sylwetki tysiącletnich stup. Jest ich wiele, zbyt wiele by nie kwestionować poczytalności dawnych władców Birmy.To chyba jakiś tradycyjny łącznik spinający historię tego kraju. Poddawany w wątpliwość zdrowy rozsądek wielu przywódców Myanmaru pozwolił jego mieszkańcom żyć dostatnio i spokojnie. Ich wysiłki zawsze były marnotrawione,a życie z dworskiej perspektywy niewiele warte. Może dlatego ludzie Ci nauczyli cieszyć się najmniejszymi drobiazgami i ratując własne zdrowie psychiczne wbrew prostej logice znacznie częściej uśmiechają się,niż smucą i płaczą.
Tymczasem robi się nieco jaśniej. Idę tak tą polną drogą,gdzieś daleko od szlaków,którymi poruszają się turyści. W zasadzie gdyby nie te pagody, które mniejsze, lub większe spotykam co chwila to droga ta przypominałaby mi te prowadzące do wielu polskich wsi, które znam z wakacji w dzieciństwie. Tam też była jakaś doza szaleństwa, lecz w formie agitacyjnych afiszów, też było marnotrawstwo ludzkiej pracy na wielką skalę i ludzie żyli często w obawie. Przypominam sobie również inną różnicę.W polskich wsiach ludzie rzadko sie uśmiechali , a właściwie nie pamiętam, czy kiedykolwiek widziałem aby uśmiechali się do obcych.
Tymczasem staje się już w miarę jasno. Z naprzeciwka ktoś jedzie na skrzypiącym rowerze. Z daleka się uśmiecha i kiwa głową na powitanie mijając mnie. To od razu nastraja lepiej i wyrywa mnie z tych egzystencjonalnych rozmyślań. Za chwilę widzę unoszący się nad drogą tuman kurzu. To pasterze prowadzą bydło na wypas.Wynędzniałe krowy znaczą tu nie mniej od ludzi. Bagan to niezwykle sucha okolica i soczysta trawa jest czymś, czego te zwierzęta nigdy nie widziały. W ogóle niemal wszystko co ma kolor zielony, a raczej burozielony w tym miejscu ma potężne kolce, zdolne przebić nawet podeszwę turystycznego buta, o czym przekonałem się juz w czasie moich poprzednich pobytów w tym nieziemskim miejscu.
Pył unoszony przez kopyta zwierząt i bardzo delikatna mgiełka z nad pobliskiej Irawady ( drugiej największej rzeki Indochin) wespół z niskim , dopiero co wschodzącym słońcem to połączenie, które kocha obiektyw aparatu. Tak - Bagan to fotograficzne niebo , a właściwie nawet siódme niebo. Uwielbiam te poranne spacery między ciągle żyjącą historią. Staram sie włóczyć po wschodniej części kompleksu.Świątynie są tu wprawdzie w większości mniejsze,ale nie ma zupełnie turystów i miejsce olśniewa swoją autentycznością.
Wraz ze wschodzącym słońcem budzą się też samozwańczy "opiekunowie" pagód. Ci ludzie mieszkają na terenie "swoich" posesji. Dbają o nie, sprzątają , często też przeprowadzają małe naprawy ( nie zawsze w sposób udany, ale trudno odmówić im starań). W zamian proszą turystów o drobne datki. Wielokrotnie widziałem , jak zwiedzający z niesmakiem odpędzali się od opiekunów świątyń,myśląc że to biznesmeni na wielką skalę. Pamiętam jednak wrzesień roku 2007. To rok w którym w Birmie ponownie polała się krew. Trwały protesty mnichów,a rząd u samego początku turystycznego odwołał wydawanie wiz.Pamiętam tych ludzi,którzy zdawali sobie z tego sprawę,że ta decyzja oznacza dla nich klęskę głodu, zdawali sobie sprawę z tego że nie wszyscy przeżyją do następnego roku i wtedy po raz pierwszy widziałem więcej łez niż uśmiechu.Nie odmawiajcie im wiec drobnej zapłaty, za ich ciężką pracę,której na ogół nie widzicie, gdyż wykonywana jest przeważnie nocą,lub bardzo wczesnym rankiem.Słońce wschodzi już naprawdę wysoko i zaczyna doskwierać upał.To czas już wrócić do hotelu.
Spacer po Bagan, rozpoczęty jeszcze przed świtem jest jednym z najpiękniejszych doświadczeń , jakie można przeżyć w Birmie. Warto również udać się na podobny przed zachodem słońca. Turyści docierają w zasadzie wyłącznie do świątyń zachodnich, więc jeśli przejdziecie dalej, macie dużą szansę,że nie spotkacie na swojej drodze nikogo, prócz mieszkańców lasu 3 i pół tysiąca pagód,które wybudowali tu władcy Birmy.