W końcu dostajemy pozwolenie na wejście wyżej. W kaskach, z czołówkami wspinamy się, nogi mówią nie, a dusza się rwie do góry. Icaro objaśnia – tu mamy ustawić się rzędem, nie wolno stać jeden za drugim, bo w razie silnej erupcji jeden drugiemu może zrobić krzywdę cofając się, no i oczywiście, nie wolno się oddalać ani też schodzić niżej.
Jestem zaskoczona tym, co tu widzę, myślałam, że również tutaj będziemy patrzeć w ciemność czekając na erupcje, tymczasem tam na dole cały czas wrze! Ogień tańczy, strzela, rzuca iskry, to jest przepiękne widowisko. Ikaro mówi, że to od wczoraj, bo otworzył się wcześniej przymknięty otwór, czyli, mamy szczęście!
Tam na dole, jak się okazuje, jest nie jeden, ale siedem otworów, prócz jednego, pozostałe tylko lekko czerwienieją i czasami dają o sobie znać. Ten jeden bawi się, tańczy, żyje. Następują erupcje, czasem niewielkie, a od czasu do czasu imponujące – moje urodzinowe fajerwerki... Powiedzcie mi, kto na urodziny miał taką atrakcję!
Nie wiem jak ustawić aparat, bo kiedy erupcja jest nieduża, chciałoby się zrobić powiększenie, ale kiedy użyję zoom, następuje duża fontanna, która nie mieści się na ekranie... Oczywiście, Iddu bawi się z nami, jest nieprzewidywalny... Stoimy zapatrzeni w kipiącą czerwień na dole.
Później grupa rusza dalej – zejście jest inną drogą, myślę – szkoda, że już idziemy... Tymczasem za chwilę stajemy i znów patrzymy w dół, jesteśmy chyba bliżej tego kipiącego otworu. Mogę tu stać godzinami! Tymczasem Ikaro mówi – jeszcze jedna erupcja i schodzimy... I za chwilę ogień strzela w górę...
Przewodniczka niemieckiej grupy podchodzi do mnie, i składa mi życzenia, a potem cała grupa śpiewa mi po włosku, angielsku i po niemiecku: Tanti auguri a te... Nie spodziewałam się! Dziewczyna tłumaczy mi, że dzięki temu, że jesteśmy ostatnią grupą mogliśmy zostać na szczycie dużo dłużej, i mogliśmy też zejść tutaj, czego normalnie się nie robi, i że jest to specjalny prezent dla mnie! Nie wiem, czy mam w to wierzyć, ale to ogromnie miłe...
Teraz zaczyna się zejście. Dostajemy maski na twarz, bo idziemy w głębokim wulkanicznym pyle. To zejście jest o wiele łatwiejsze niż myślałam. Dzięki temu, że idziemy żlebem, można stawiać nogi inaczej niż na kamieniach, niegroźny jest upadek, bo pada się jak w śnieg. Choć jak poświecę w bok, widzę pod sobą przestrzeń aż do morza... Wbijam mocno nogi obcasami w pył i schodzę, schodzę, schodzę.
Idziemy niemal stromo w dół, bez żadnych serpentyn. Większość grupy ma problemy z pyłem, który wciska się do butów, ja nie, bo na wysokie skarpety założyłam getry, dzięki temu ani odrobina pyłu nie dostaje mi się do butów, choć grzęznę po kostki.
Później pył robi się bardziej dokuczliwy, bo fruwa w powietrzu, światło z czołówki miesza się z pyłem i są miejsca, gdzie po prostu nic nie widzę. Choć szlak prowadzi w taki sposób, że nie sposób się pomylić, jednak to mnie dezorientuje. W końcu zdejmuję czołówkę i niosę ją w ręce – tak jest dużo lepiej. Mimo wszystko nogi zaczynają mdleć, nie bolą, ale jakby zaczynały żyć własnym życiem. Czuję się coraz bardziej zmęczona, niemal nieprzytomna. Ale idę, idę, idę...
W końcu docieramy do kościoła, i do siedziby Magmatrek. Tu oddaję kask, żegnam się z przewodnikiem i dziewczyną z niemieckiej grupy. Na placu przed kościołem w barze trwa dyskoteka. Idę w dół uliczką świecąc sobie czołówką. Potem moimi chaszczami do domu. Z trudnością pokonuję ostatnie schody. Woda, szybkie mycie i spać. Jest po polnocy...
To zmęczenie jest nieprawdopodobne. Chyba nawet nie mam siły się cieszyć. Na to przyjdzie czas...