Ostatniego dnia już w drodze powrotnej do Londynu, postanowiliśmy zahaczyć o Tintagel. Zamek jest mało znany, choć przyciąga jak magnez miłośników legend arturiańskich. Jest to legendarne miejsce gdzie król Artur miał się urodzić i spędzić młodość pod okiem Merlina. Twierdza, a raczej jej pozostałości malowniczo wiszą nad przepaścią pomiędzy tzw. Head Cliff a stałym lądem. Część ruin mieści się na skraju klifu, reszta na „wyspie”. By dotrzeć do zamku z miasteczka Tintagel trzeba zejść dosyć stromym wąwozem aż nad samo morze, nad klify. Potem dramatycznie przyczepionymi do zbocza klifu wąskimi schodami trzeba wspiąć się na szczyt wyspy. Po drodze jest zejście na „plażę”. W czasie odpływu ocean odsłania szarą plażę, oraz tzw. Grotę Merlina. Ni to jaskinię, ni to tunel pod wyspą, którym można przejść na drugą stronę klifu. W każdym bądź razie wygląda to niesamowicie. Po zwiedzeniu groty udaliśmy się schodami na szczyt. Wspinaczka z daleka wydawała się całkiem znośna. Niestety z daleka nie było widać, że schody są bardzo wąskie i do tego trzeba się mijać ze schodzącymi. W kilku momentach było to nie lada wyczynem. Jednak wysiłek i chwile grozy opłacił widok jaki roztaczał się przed nami.
Tak mi się dotychczas kojarzyła Kornwalia. Ciężkie szare chmury, fale bijące o klify i skały, ocean pieniący się i granatowy. I wszystko to skąpane w prześwitującym przez zasłonę chmur słońce. Tego chyba nie da się opisać. To trzeba po prostu zobaczyć. Niewątpliwie jeszcze wrócę tam. W Kornwalii człowiek zakochuje się od pierwszego wrażenia.