Na zwiedzanie Nowego Jorku przeznaczyłam 5 dni. Wydawało mi się to optymalne. Jednak nie doceniłam warunków atmosferycznych. Za przyczyną huraganu Irene (Pozdrowienia z Jersey City), z 5 dni zrobiły się 3, w tym jeden mocno deszczowy. Tak więc zamiast spokojnego zwiedzania i delektowania się urokami Wielkiego Jabłka, biegiem odhaczaliśmy kolejne punkty z naszego planu. Zrealizowany został program obowiązkowy, a więc Statua Wolności, Ground Zero, Wall Street, Trinity Church, Most Brooklyński, słynny dworzec kolejowy -Grand Central, Times Square, Muzeum Historii Naturalnej. Zajrzeliśmy też do chińskiej i włoskiej dzielnicy.
Nowy Jork mnie zachwycił, nigdy wcześniej nie widziałam takich drapaczy chmur, tylu linii metra w mieście oraz takiego natłoku żółtych taksówek :).
Osławiona 5 Aleja tak mnie rozczarowała, że wróciwszy do hotelu sprawdziłam w Internecie, czy na pewno byłam na właściwym odcinku. Wyobrażałam sobie jakiś wymuskany deptak, pełen luksusowych, wytwornych sklepów i równie eleganckich, żeby nie powiedzieć snobistycznych ludzi przechadzających się z niezrównaną elegancją. A okazała się zwykłą ulicą, przy której znajdują się sklepy znanych projektantów, ale i pospolitych również u nas marek.
Manhattan z góry podglądaliśmy za dnia i nocą, z Empire State Building oraz z Top of the Rock w Rockefeller Center. Obydwa miejsca są atrakcyjne do spojrzenia na miasto z góry, jednak w przypadku wyższego ESB, trzeba się liczyć z ogromnymi kolejkami do wind. Taras widokowy pozwala spojrzeć na wszystkie strony, ale miejsca na nim nie ma zbyt wiele, więc czasem, a właściwie zawsze, trzeba trochę poczekać, aby dopchać się do kraty, skąd można popatrzeć i sfotografować miasto. Wszystkie te niedogodności, wynagradza widok jaki dociera do naszych oczu. Podobne widoki zobaczyć można z niższego Top of the Rock, a na plus tego drugiego, można zaliczyć to, że nie ma tu takich kolejek, oraz że stąd widać ESB oraz Central Park.