Podróż Śladami kowbojów - Nowy Meksyk, Arizona, Nevada - wrzesien 2010 - Dzień 6 – Zapora Hoovera, Lake Mead, Las Vegas



2010-09-13

Pozostawienie Wielkiego Kanionu za plecami nie jest łatwe. Dla nas oznacza to pożegnanie z Arizoną, która zostanie przez nas zapamiętana na bardzo, bardzo długo. Na pocieszenie pozostało nam powiedzenie: „Coś się kończy coś się zaczyna”, a ponieważ zmierzamy do słonecznej Kalifornii, przyszłość rysuje się w dość ciepłych barwach. Nasza droga na zachodnie wybrzeże ma jednak, jeszcze jeden przystanek – Las Vegas.

Nim jednak przejdziemy do miasta kasyn muszę wspomnieć o jednej niespodziance jaka spotkała nas na trasie. Jadąc międzystanową nr 93, w drodze do Las Vegas, nie ma możliwości ominięcia, tamy Hoovera, która jest punktem granicznym między Arizoną i Nevadą. Kiedy przyjeżdżamy na miejsce okazuje się, że wszystkie miejsca parkingowe są zajęte, co oznaczało dla nas jedno, zapory Hoovera nie zobaczymy – następny parking jest prawdopodobnie w Boulder City kilkanaście mil stąd. Lekko podirytowani, ruszamy do Vegas, innej opcji nie ma. No i tu się mylimy ;)! Jakieś 1,5 km od tamy, za zakrętem pokazuje nam się niezwykły krajobraz. Pośród zupełnie wysuszonych (niemal marsjańskich) równin, wyłania się turkusowo niebieskie jezioro. Nie zastanawiamy się długo… skręcamy! Szybki rzut oka do atlasu… Lake Mead Recreation Area, brzmi nieźle!

Podjeżdżamy pod rogatkę, za wstęp płacimy 5$ i dostajemy jeszcze mapkę. Jak się z niej dowiadujemy, Jezioro Mead to sztuczny rezerwuar powstały po zbudowaniu Zapory Hoovera na rzece Kolorado. Więcej nam do szczęścia nie potrzeba. Przy temperaturze zbliżającej się do 40 stopni Celsjusza, możliwość popływania w chłodnej wodzie to wręcz zbawienie. Jeśli doda się do tego, że jest to ta sama woda, którą podziwialiśmy w Wielkim Kanionie, oraz fakt, że pływamy praktycznie na środku pustyni. Tworzy to oszałamiająca wręcz mieszankę. Zostajemy tam, aż to zachodu słońca – nie ma sensu pojawiać się w Las Vegas w  środku dnia J.

Około godziny 20.00 przybywamy do Vegas, najpierw odwiedzamy „rent-a-car” center, bo musimy podmienić samochód – do Los Angeles pojedziemy już innym. Tutaj automaty do gier rozstawione są, nawet w wypożyczalniach samochodów – i właśnie tu postanawiamy spróbować naszego szczęścia, a więc przegrywamy 1$.

O 22.00 jesteśmy już przy Las Vegas Strip – głównej ulicy, przy której zlokalizowana jest większość atrakcji miasta. O miejsca parkingowe nie trzeba się troszczyć, większość kasyn i hoteli w centrum oferuje je za darmo. Ponieważ nie mamy zbyt wiele czasu, decydujemy się jedynie na spacer wzdłuż Strip. Nie chciałbym wyjść tu na malkontenta, ale Las Vegas nie wywarło na mnie pozytywnego wrażenia. Wylewający się zewsząd kicz i tandeta hoteli--kasyn ucharakteryzowanych na różne światowe atrakcje - zdecydowanie mnie nie pociąga, no ale co kto lubi. Znajdujemy tu miniaturowy Manhattan, Wenecję, Paryż z wieżą Eiffla, kasyno z Monte Carlo, czy nawet kompleks Luxor utrzymany w klimatach starożytnego Egiptu – ogromne kasyno w kształcie piramidy i sfinks. To co w istocie bardzo mi się spodobało to słynne kasyno Bellagio oraz Bellagio’s Dancing Fountains – czyli połączenie światła, muzyki no i oczywiście strumieni wody, które razem potrafią stworzyć coś magicznego. Pokazy odbywają się co 15 minut, więc nie musimy się martwić, że je przeoczymy. Wspólnie decydujemy, że czas już wracać, zbliża się północ, a jeszcze tej nocy planujemy przedostać się do Los Angeles, no ale to już inna historia…

W ciągu 6 dni zrobiliśmy 1700km, zobaczyliśmy najsłynniejsze miejsca Arizony, poznaliśmy kulturę Indian, rzuciliśmy wyzwanie Wielkiemu Kanionowi, robiliśmy blisko 2000 zdjęć, wyczerpaliśmy limit szczęścia na najbliższe 10 lat, a przede wszystkim świetnie się bawiliśmy. Jestem przekonany, że południe USA zagości w naszych sercach na długie lata.

 

Jeśli chcesz poczytać o moich innych przygodach, zapraszam na:
~ www.volfee.wordpress.com

  • Lake Mead
  • Lake Mead
  • Lav Vegas
  • Las Vegas