Gdyby utworzyć ranking najbardziej widowiskowych zjawisk natury, Szlak Sardynek byłby w pierwszej dziesiątce. Dla mnie było to najbardziej spektakularne, dynamiczne widowisko, jakie miałam okazję oglądać.
Mała mieścinka Port Saint Jon's na wschodnim wybrzeżu RPA, kwaterujemy się w ośrodku umiejscowionym tuż nad rzeką, mającą ujście do oceanu, na którym planujemy spędzić trzy kolejne dni. Wieczorem rozmawiamy z Carlem, naszym skipperem, z którym umawiamy się na następny dzień na wyjazd tuż po świcie.
Rano, jeszcze bardzo zaspani, ubieramy się w skafandry nurkowe (dziękuję sama sobie, że mam suchy skafander, ponieważ jest rześko - około 10 stopni - a część grupy musi włożyć na siebie mokre mokre pianki). Wsiadamy do pontonu, gdzie wcześniej zanieśliśmy przygotowane akwalungi i zaczynamy naszą wyprawę. Po dopłynięciu nad brzeg morza zakładamy dodatkowo kamizelki ratunkowe, wkładamy stopy w specjalne uchwyty przytwierdzone do pontonu i trzymamy się relingów. Skipper musi pokonać fale przyboju, co oznacza, że będziemy skakać po falach i robić gwałtowne zwroty. Przypomina to surfowanie pontonem, ale tu wywrotka może okazać się poważniejsza w skutkach. Po kilku dniach przyzwyczaiłam się do tego rollercoaster'a, ale pierwszego dnia byłam naprawdę przerażona. Po pokonaniu fali przyboju zdejmujemy kamizelki ratunkowe i „już normalnie" płyniemy przez ocean. Fale są naprawdę wysokie, nawet kilkumetrowe, ale nie załamują się, więc jest bezpiecznie.
Rozglądamy się i na początku nie wiemy jeszcze, czego szukamy. Po około godzinie zobaczyliśmy pierwszą „kulę". Dowiedzieliśmy się, że sardynki płyną bardzo głęboko ogromnymi ławicami. Delfiny nurkują głęboko i wyodrębniają z dużej ławicy mniejszą kulę, którą „zaganiają" pod powierzchnię, aby łatwiej ją było zjeść. Do takiej „kuli" dołączają rekiny: dusky shark i black tip oceanic shark a czasem wieloryby a z powierzchni mewy i rybitwy, które nurkują na głębokość nawet kilku metrów, by złowić zdobycz. Chcąc oglądać taki spektakl, należy skoczyć do wody bardzo szybko, bo zjedzenie kuli trwa kilka do kilkunastu minut. Jeśli kula jest mała, zostajemy na powierzchni, oglądając polowanie tylko z maską i rurką. To co widać po zanurzeniu głowy pod wodą, zapiera dech w piersiach: chmara sardynek przypomina rój owadzi, próbujący się poruszać, ale blokowany przez pływające dookoła drapieżniki.
Dziesiątki rekinów i delfinów wbijają się w kulę pożerając zdobycze w ekspresowym tempie. Delfiny podrzucają sobie smakołyki, żeby lepiej ułożyły się w dziobie. Nikt nie zwraca uwagi na nurków, delfiny i rekiny w pędzie prawie ocierają się o nasze nogi, trochę przeszkadzamy. Co sekundę, jak bomby, taflę wody przecinają pikujące w toń ptaki, które na oślep idą w głębię, następnie rozglądają się dookoła, szukając na wpół oślep zdobyczy, używając skrzydeł do pływania, by po chwili wynurzyć się na powierzchnię. Czasem uda im się złapać rybę, czasem nie. W boju o sardynkę mają mniej szans niż mieszkańcy oceanu.
Sardynki natomiast, chyba w drodze ewolucji, zaczynają wykorzystywać nurków do obrony i jako schronienie. Jedna rybka postanowiła ukryć się pomiędzy aparatem podwodnym a fotografem, który nurkował z butlą na około 5 metrach głębokości. Dusky shark szybko ją wytropił i szturchał fotografa dając komunikat „oddaj rybę". Fotograf zrozumiał go jednak jako „ugryź nurka" i wykorzystał dużą obudowę do obrony przed napastnikiem. Wytrącił tym samym sardynkę z jej kryjówki i to zadowoliło rekina, który szybko odpłynął, zostawiając fotografa bez uszczerbku, za to z pełną pianką ;)
Obserwowanie szlaku sardynek ma dwa typy: pierwszy, gdy oddzielona z ławicy kula jest zżerana przez pływające i latające drapieżniki w jednym miejscu, a drugi, gdy płynąc przez morze natknęliśmy się na autostradę: głęboko pod wodą płynęła ogromna ławica sardynek a za nią, próbując oddzielić kulę, setki delfinów, nad nimi bardzo nisko lecące ptaki, a pochód zamykają wieloryby. Trafiliśmy raz na taką autostradę i skippier wyrzucił nas, prawie z pędzącego pontonu, wprost na trasę przepływu. Czułam się jak pieszy stojący twarzą „pod prąd" na drodze szybkiego ruchu. Delfiny wyprzedzały nas na powierzchni i nurkowały tuż przed nami, omijając nas „dołem". Po zanurzeniu pod wodę widzieliśmy setki, a może i tysiące delfinów, płynących po kilka sztuk równocześnie, jak zawodnicy w pływaniu synchronicznym. Jedne na brzuchu, drugie na plecach, wszystkie w pędzie, udając, że nas nie widzą, ale wymijając bezbłędnie. Wieloryb też nas zauważył i wpłynął pod powierzchnię na tyle głęboko, że tym razem nie udało się go nam zobaczyć. Po 3 minutach autostrada się skończyła, minęła nas i zniknęła w oddali, a my popłynęliśmy na wieloryba.
Nasz skipper, Carl, był zajawiony na wieloryby. Przypominał kapitana Ahaba, poszukującego Moby Dicka, z tą jednak różnicą, że biały kaszalot był niemal nieuchwytny, a walenie i owszem. Codziennie, przez 3 dni widzieliśmy od kilku, do kilkunastu sztuk. Niektóre pokazywały tylko grzbiet, inne tylko ogon, a niektóre, bardzie jtowarzyskie, skakały ponad powierzchnię wody robiąc akrobacje i piruety. Utkiwła mi w pamięci zwłaszcza jedna para, popisująca się przed sobą. Ona tańczyła ogonem nad powierzchnią, on pokazywał głowę i brzuch. W pewnej chwili wyskoczyły oba, tworząc zapierający dech w piersiach duet, który udało się uwiecznić na fotografiach. Stałam i patrzyłam jak wryta, wieloryby były kilkanaście metrów od nas, prawie na wyciągnięcie ręki i trudno było powstrzymać okrzyki zachwytu.
Nie wiedziałam wtedy, że prawdziwe spotkanie z waleniami jeszcze przede mną. Ostatniego dnia spędziliśmy kilka godzin w poszukiwaniu kul sardynich, ale poza kilkoma dużymi stadami delfinów, które pozwoliły pływać i bawić się obok nich, i kilkoma waleniami, nie trafiliśmy na nic. W pewnej chwili, podczas pływania z delfinami skipper krzyknął do nas z pontonu, że wieloryb wynurza się tuż obok nas. I rzeczywiście - nie jeden, ale dwa wieloryby, 5 metrów od nas, wypłynęły na powierzchnię i zanurzyły się tuż obok, pozwalając się zobaczyć w całej krasie. Padając na wodę było nawet trochę strasznie, że to olbrzymie, pozornie niezgrabne cielsko, wywali się na któregoś z nas, zmuszając do głębszego nurkowania na bezdechu. Nic takiego się jednak nie zdarzyło i po 3 minutach wróciliśmy na ponton, podekscytowani niezwykłą przygodą. Spełniło się kolejne marzenie nurkowe.
Mimo ciepłego popołudnia wróciliśmy zmarznięci i wizja gorącego prysznica jawiła się rajsko. Po południu opuszczaliśmy Port St Jon's - ustatysfakcjonowani, że udało się zobaczyć tak wiele i stęsknieni za ciepłem, którego tu mieliśmy bardzo mało. Kiedyś jeszcze tu wrócę, na pewno.