Podróżując po Tajlandii autobusem, niemal na każdym postoju zobaczysz restaurację lub stragan z jedzeniem. Z reguły zakupiony bilet ma już w cenie posiłek, zwłaszcza na dalekich trasach. Dalekobieżne autobusy zatrzymują się na placu pośrodku niczego, gdzie w specjalnie wybudowanym hangarze jest jadłodajnia. Po odstaniu swojego w długiej kolejce podaje się bilet z kuponem na posiłek, a w zamian otrzymuje puszkę przesłodzonego tajskiego napoju gazowanego oraz tackę z ryżem i czymś, co nie przypomina wyglądem niczego jadalnego i ma kolor dykty, za to smakuje wyśmienicie i nie jest ostre - pewnie na potrzeby turystów.
Jeśli cena posiłku nie jest wliczona, trzeba go kupić samodzielnie. I tu może nas czekać przykra niespodzianka. Mimo znajomości języka angielskiego Tajowie nie są w stanie wyjaśnić obcokrajowcom składu potrawy. Co najgorsze, dla nich względne jest pojęcie ostrości, gdyż wszystko, co jedzą, jest generalnie ostre: jedne dania tylko lekko pikantne, inne po prostu ogniste. Zdarzyło mi się zamówić coś, co w moim mniemaniu powinno być łagodne, bo miało kolor neutralny.
Potrawa paliła jak ogień - po zjedzeniu dwóch łyżek wypiłam litr wody, a jej nazwa i skład pozostaną tajemnicą, gdyż nie byłam już w stanie o to zapytać.