Z Warszawy do Pekinu najkrócej i najtaniej leci się przez Moskwę (ponad 9 godz. lotu, nie licząc przesiadki). Boeing do Pekinu był pełen. Pełen Azjatów - nie licząc mnie i reprezentacji piłkarek ręcznych Austrii.
Pekin wita mnie 14 marca słońcem i 13 st. na plusie. Za 16 juanów jadę prosto na kolejowy dworzec główny w Pekinie. Tam biegam od okienka do okienka, żeby spośród 36 identycznych kasjerów znaleźć tego jednego, który duka trochę po angielsku. Natychmiast zbiega się milion Chińczyków, żeby posłuchać, czego w ogóle chce ten obwieszony torbami Europejczyk. Otoczony wianuszkiem tubylców pytam o ceny biletów, a ponieważ można zapłacić tylko gotówką i tylko, rzecz jasna, w "chinese money", ruszam w kierunku banku. I wtedy orientuję się, że któryś z tego miliona Chińczyków podprowadził mi torbę z całym sprzętem foto (dwa aparaty, cztery obiektywy, flesz), czekami podróżnymi na 500 dol. i biletem powrotnym na samolot z Bombaju.
Następnych pięć godzin spędzam na komisariacie policji, gdzie absolutnie nikt nie mówi po angielsku. Wreszcie, po telefonicznej interwencji polskiej ambasady, dostaję protokół z całego zajścia. Po chińsku!
Co jeszcze spotkało Marka Osipa w chińskim pociągu - czytaj w serwisie Logo24 >>