Podróż Studencka wyprawa stopem na Bliski Wschód, 15.08–30.09.1973 - 20.08.73 Antakya i podwójnie wykiwani...



Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś małej wiosce albo po prostu przy stacji benzynowej. Wszyscy szukają toalety, jakiegoś baru, sklepiku. Idę i ja w kierunku baru, staję w kolejce. Przede mną ludzie na migi pokazują co by zjedli. Poproszę to (pokazują okrągły, naleśnikopodobny chleb), i to, i to, i to, zawinąć, i dziękuję! I kolejna osoba otrzymuje coś w rodzaju kebabu. 

W końcu przychodzi moja kolej. Powtarzam te same gesty, sprzedawca patrzy mi w oczy, lekko się uśmiecha, ale ... nie robi nic! Po prostu się gapi, i milczy. Powtarzam - znów nic! Co mam zrobić? Podchodzi kolega, pyta jaki problem, więc mu pokazuję raz jeszcze, używając tych samych gestów co wcześniej. On zwraca się do sprzedawcy, i małpuje dokładnie wszystkie moje gesty i co? Sprzedawca podaje mu to co chciałam! Kolega podaje mi kebab, płaci, odchodzi... Kolejna nauczka dla białej, nieświadomej swoich (bez)praw kobiety... 

Dojeżdżamy do Adany, tu musimy znaleźć kogoś, kto nas przewiezie do Aleppo, miasta już w Syrii. Okazuje się, że to nie problem. Zaraz po wyjściu z autobusu otaczają nas naganiacze, krzyczący na całe gardło: Aleppo! Aleppo! A może Halep! Halep! Pytamy o ceny, niespokojni czy nasza, kończąca się gotówka wystarczy - nie jest tak źle, nawet dziwnie tanio, wydajemy wszystko co mamy, wsiadamy do taksówki.

Nie pamiętam ile nas wtedy było, wiem że taksówka była wyładowana nieprawdopodobnie, jechaliśmy jak sardynki, z otwartymi drzwiami, drżąc o nasz marny dobytek. Czasami taksówkarz zatrzymywał się, zbierał bagaż z drogi, ładował, ruszał dalej... Ale nie byliśmy najbardziej przeładowaną taksówką w okolicy, widziałam mercedesa, w którym siedziało kilkanaście osób, nogi, ręce wystawały na zewnątrz, drzwi były szeroko otwarte, bagaże kołysały się na suficie, spadały...

Dojechaliśmy do miasta Antakya, w pobliżu granicy. Kierowca kazał nam wysiąść, wziąć bagaże. To się wydawało logiczne, w końcu - granica. Ale co to? Kierowca wsiada w samochód i rusza z powrotem! Jak to? Biegniemy za nim, krzyczymy - Aleppo, Aleppo?!? A ten pokazuje nam na kierunkowskaz Przejście graniczne - granica, granica!... I robi minę, mówiącą w każdym języku: trzeba myśleć! Granica to granica, jak mógłbym pojechać dalej...?

Czujemy się wykiwani, co by nie mówić, przecież w Adanie wszyscy naganiacze wołali Aleppo, Aleppo, a nie granica, granica...

Do granicy doszliśmy piechotą, wzbudzając sensację wśród tambylców. Przeszliśmy granicę turecko-syryjską po stronie tureckiej, potem szliśmy dalej przez ziemię niczyją w kierunku Syrii. Była godzina 15, upał niesamowity. Istna pustynia. Skały, skały, ani trochę cienia. Granicy jak nie było tak nie było… W końcu złapaliśmy taksówkę.

Pieniądze się prawie skończyły, ostatnie 10 dolarów ma Dromader. Każdy z nas po kolei dawał swoją dziesiątkę na cele wspólne, i Dromader był ostatni. Więc sięga do portfela, wyciąga - i robi się czerwony... W ręce trzyma banknot 1 dolarowy. Rzuca brzydkim wyrazem i w naszej grupie robi się cisza... Ten cinkciarz w Stambule, proponujący doskonały kurs... Wziął 10 dolarów, obejrzał i oddał, mówiąc, że takiej małej sumy nie wymieni - tylko, że on je wymienił, jak się okazuje… wymienił na banknot 1 dolarowy...

Jesteśmy niewiele kilometrów od Aleppo, gdzie prawdopodobnie (wierzymy w to mocno!) będziemy mogli wymienić nasze czeki. Jak się tam dostaniemy nie mając pieniędzy?...