Podróż Jadę sobie! (KONKURS!) - Błoto dla zuchwałych



Fragmenty pochodzą z książki Marzeny Filipczak "Jadę sobie. Azja. Przewodnik dla podróżujących kobiet"

Tekst i zdjęcia: Marzena Filipczak

***

3 lipca: Błoto dla zuchwałych

Dżerantut-Taman Negara-Georgetown-Hat Yai(Tajlandia)

Dżungla, plaża, plaża, dżungla, znowu plaża - tak sobie teraz żyję. Taman Negara to jednak niezła przeżycie. Ta dziewicza dżungla ma ponad 130 mln lat, bo Malezję ominęło zlodowacenie. Byłam w niej na dwudniowym trekku z noclegiem w jaskini. Nie wiem, co ludźmi powoduje, że to robią i jeszcze słono płacą. Szliśmy po kostki w błocie, przeprawiali się przez strumienie i zwalone drzewa. Było wilgotno, gorąco, ciemno. Po 10 minutach ubrania stawały się mokre, a po pół godzinie cuchnęły jak wilgotne pranie wyjęte po trzech dniach z reklamówki. Marsz cały czas w górę, w dół, w górę, w dół. Po drodze wystające korzenie, powalone pnie, gryzące komary, pijawki, mrówki. A do plecaka przyczepione karimata, śpiwór i kilka butelek wody.

Z dżungli wyniosłam trzy prawdy:

Prawda pierwsza: jeżeli się zgubisz, znajdź strumień i idź z prądem, dojdziesz do większej rzeki i do ludzi (a w najgorszym wypadku do plaży). Ale tę prawdę już znałam z mojej ulubionej strony o katastrofach lotniczych. Jest tam o cudownie ocalonych, m.in. pewnej nastolatce, której samolot rozpadł się na wysokości 10 km, ona wypadła z niego z fotelem, spadła na dżunglę amazońską, a potem idąc strumieniami po kilku dniach doszła do cywilizacji, czyli do Indianina, który zawiózł ją czółnem do miasta. Nam zgubić się było trudno, było nas ośmioro plus dwóch przewodników - jeden na początku, jeden na końcu. Dwóch chodzi z każdą grupą od czasu, kiedy kilka miesięcy temu pewna malajska studentka została z tyłu, żeby zrobić zdjęcie. Znaleźli ją po 19 dniach 50 km dalej. Podobno schudła w tym czasie 20 kg, ale nie wiem, czy w to wierzyć i polecać jako dietę.

Prawda druga: jeżeli śpisz w dżungli, pal jak najwięcej papierosów i dbaj, żeby ognisko nie wygasło, bo to odstrasza dzikie zwierzęta. W nocy w naszej jaskini było jak w kominie. Fajki skończyły się nad ranem, co niektórym dało w kość bardziej niż skończenie się wody pitnej.

Prawda trzecia: jeżeli trafi cię aborygen strzelający z dmuchawki zatrutą strzałą, musisz jeść dużo cebuli, bo to jedyna odtrutka. Inaczej pożyjesz najwyżej trzy, cztery dni. Nie udało mi się jednak uzyskać odpowiedzi, skąd w dżungli wziąć cebulę.

Poza tym przeszłam kilka innych jaskiń z chmarami nietoperzy, węży i pająków. Jednego z tych ostatnich, z bardzo długimi nóżkami, boją się nawet słonie, bo potrafi im wejść tymi nóżkami do trąby.

Chodziłam po moście zrobionym z lin i powieszonym wysoko w koronach drzew, a wokół tukany wołały „tuk, tuk, tuk, tuk”. Byłam w wiosce aborygenów Orang Asli, tych od zatrutych strzałek, którzy oprócz wyrobu rzeczonych strzałek zajmują się pokazywaniem turystom, jak rozpala się ogień za pomocą drewienka, sznurka i trawy. Przypominało to Disneyland, bo na jednego aborygena przypadało ze czterech turystów, i już chciałam to zapisać w pamięci jako wielką ściemę, kiedy ktoś zapytał, czy aborygeńskie dzieci chodzą do szkół?

– Nasz rząd ma z tym problem – odpowiedział przewodnik. – Kiedy przysyła do wioski nauczyciela albo chce zabrać dzieci do szkoły, ta w ciągu nocy zwija się i przenosi w inne miejsce. Taka ciuciubabka trwa już od lat.

- Dlaczego nie chcecie, żeby dzieci chodziły do szkół? Przecież to dla nich przyszłość? – zapytaliśmy więc szefa wioski.

Spojrzał na nas znad sznurka i drewienka i ze szczerym zdumieniem w oczach odpowiedział: - Przecież tam nie uczą, jak rozpalać ogień i kryć dachy.

Odwrót z dżungli trwał trzy dni, bo najpierw uciekł z miasteczka jedyny autobus jadący w moim kierunku, następnego dnia nie przyjechał w ogóle, w efekcie wylądowałam znowu w Kuala Lumpur. A potem fru, na północ, na wyspę Penang. Było bardzo przyjemnie, bo wszędzie, gdzie jest Chinatown, jest przyjemnie. Chińczycy mają prawie normalne hotele, knajpy i nawet piwo czasem sprzedają.

Dziś wjechałam do Tajlandii - z fasonem, minibusikiem. Przekraczanie granicy lądem to tutaj spore wyzwanie, przebicie się przez kolejki, celników i paszporty zajęło ponad dwie godziny. Tajowie są bardzo skrupulatni, podobno potrafią nie wpuścić do kraju „nieschludnie” wyglądających turystów. Ubrana byłam schludnie, więc nie sprawdziłam tego na sobie, ale wizę i paszport oglądali z naprawdę wielkim namaszczeniem. Stałam przy kolejnym urzędniku z uśmiechem przyklejonym do twarzy i mantrą kołaczącą w głowie: „no, wbij wreszcie tę pieczątkę!”.

Za to zaraz za granicą zrobiło się bardziej swojsko: brudniej, głośniej, ludzi więcej, drogi dziurawe. Mieszkam w cudownie zasyfiałym i cudownie tanim hotelu, gdzie na obiad podano ryż podlany czymś, czego nie znałam, więc już, już miałam nadzieję, ale on też próbował mnie zabić ostrością.

Na razie sobie chodzę i się rozglądam. Na pierwszy rzut oka do indyjskiego superchaosu sporo temu krajowi brakuje.

 
  • wioska Orang Asli w Taman Negarze