Jedziemy drogą lądową, bo lecąc zobaczylibyśmy tylko chmury, a te w różnych krajach takie same i nie byłoby o czym pisać...
Umbria pozostaje za nami. Pociągiem (zaliczamy autostopowy falstart) docieramy do Rimini – plażowo-dyskotekowej Mekki. Światła, w których opalenizna wygląda bardziej intensywnie, łańcuszki i koraliki, perfumy, muzyka i samochody. Wymięty w podróży, z 15-kilowym plecakiem czuję się lekko nie na miejscu. Ale w Rimini przychodzi nam zostać, bo do San Marino nic już nie jedzie. Kolejna noc w naszym (przenośnym) domku nad morzem.
Do malutkiego państwa docieramy dnia następnego. Autobus wspina się na wzgórze, po czym my schodzimy w dół, żeby odnaleźć stojący dla nas otworem dom. Otwarty jest dosłownie, przez cały czas. Wchodzą i wychodzą jego mieszkańcy, goście, pies, kot. Tylko węże nie wychodzą: siedzą w swoim pokoju. Dzielimy duży salon na dole z Japończykiem, który przyjechał do Europy grać w piłkę i w San Marino szuka klubu. Łamiemy barierę językową, pokazując sobie słowa w słowniku.
San Marino chwali się dziś, że jest najstarszą republiką. Rzeczywiście, chroniąc się na szczycie góry, od 301 r. zachowuje niezależność i mądrze unika kłopotów (np. Napoleon proponował Sanmaryńczykom znaczne poszerzenie terytorium republiki, jednak ci roztropnie odmówili zachowując neutralność).
Miasto (państwo nawet) o 20 szykuje się już do snu. Otwarte knajpy przeliczyliśmy pomagając sobie palcami jednej ręki. Po pnących się w górę kamiennych uliczkach hulał wietrzyk. Gdy zbyt długo szliśmy w jedną stronę, kraj już się kończył, uliczki gubiły się w lasach lub prowadziły do przepaści. Puste, oświetlone San Marino zrobiło na mnie wrażenie arystokratycznego dworu, którego mieszkańcy udali się już na spoczynek.
Rzeczywiście, dworzan spotkaliśmy w San Marino trzeciego dnia pobytu. Szli w orszaku z okazji święta narodowego Republiki wraz z bębniarzami, kusznikami, sbandieratorami (sbandieratorzy to panowie, a ostatnio też panie, którzy dają pokaz przy użyciu wielkich, kolorowych i ciężkich chorągwi). Centralnym punktem obchodów jest konkurs kuszniczy: 48 ballestrierów, 48 strzałów z wielkich kusz i niemal każdy trafia w czarny punkt o średnicy trzech centymetrów. Jedna strzała wygryza poprzednią, a ją zbija kolejna. Każda zaś jest ręcznie przygotowana przez strzelca, z kolorowym piórkiem, podpisana. Przygotowaniom do konkursu poświęca się dużo czasu i nie bez kozery- wygrana zapewnia strzelcowi długoletni szacunek współobywateli.
Zabawnie być mieszkańcem mikroskopijnego kraju. Jest duża szansa zobaczyć piekarza ze swojej ulicy w międzypaństwowym meczu piłkarskim, sklepikarza na olimpiadzie, a swojego dawnego nauczyciela na obradach ONZ... Jeśli samemu się tam nie trafi. My naszym trzydniowym pobytem zasłużyliśmy na kilkusekundowy epizod w państwowej telewizji.
W otwartym domu naszej czerwonowłosej gospodyni czujemy się swojsko a mieszkańcy zachęcają nas żebyśmy zostali ile chcemy, ale... komu w drogę temu czas. Wzywa nas droga. Kierunek- Wenecja.