Podróż Margarita - Perła Karaibów - Delta Orinoko



Na wycieczkę do Delty Orinoko i Canaimy wyruszaliśmy pełni wątpliwości, przede wszystkim powtarzały się obawy o problemy żołądkowe, warunki noclegowe, a czytając w Internecie relacje z innych wypraw także o sam lot. Zapakowani we wszystkie potrzebne akcesoria, które wypisał nam Rudi tuż przed godziną 6 udaliśmy się przed hotel.


 Tam czekał już na nas micro van, w którym kosztem bagażnika ledwie zmieściło się 7 osób. Oprócz nas na lotnisko jechali także… Polacy. Jakie było nasze zdziwienie, gdy w samochodzie usłyszeliśmy język polski, gdyż dotychczas nie spotkaliśmy naszych rodaków. Już po paruset metrach wiedzieliśmy, że samochód nie posiada żadnego zawieszenia, a co ciekawsze, tylne koła sprawiały wrażenie, jakby pracowały niezależnie. Pomimo tego cały czas nabieraliśmy prędkości i pozostawialiśmy w tyle inne, nawet nowiusieńkie auta. Próbowaliśmy sprawdzić, z jaką prędkością się poruszamy, niestety licznik samochodu nie działał. Deska rozdzielcza za to, jak na cyrkowej karuzeli świeciła się wszystkimi kolorami. Włączone kontrolki silnika, hamulców nie robiły na nas wielkiego wrażenia, każdy za to po cichu zaczynał zastanawiać się, czy w podobnym stanie będzie samolot.


Na lotnisku przewoźnik pozostawił nas przy odprawie paszportowej, a po chwili dołączył do nas przewodnik, 8 osobowa grupa niemieckich turystów i 3 studentów z Libanu. Po wykupieniu obowiązkowej opłaty podatkowej (22 BsF) i prześwietleniu bagaży trafiliśmy do poczekalni, a po kilkunastu minutach szliśmy już po pasie startowym w kierunku samolotu. I tu miła niespodzianka. Samolot prezentował się dużo lepiej niż się tego spodziewaliśmy. Piloci także rozwiali nasze obawy odrywając wehikuł  delikatnie od ziemi. Ledwie wzbiliśmy się nad ziemie a już pod nami znajdowała się wyspa Coche, a w zasięgu wzroku widać było stały ląd. Dużą atrakcją tego lotu był fakt, że siedzieliśmy z przodu samolotu, a drzwi do kabiny pilotów były cały czas otwarte. Dzięki temu nie tylko z uwagą śledziliśmy ich pracę, ale sami obserwowaliśmy na bieżąco wszystkie wskaźniki (np. wysokość, prędkość) i mapę GPS. Po półgodzinie lotu dziób naszego pojazdu skierowany był w dół, w oddali coraz większe robiło się koryto i wężowate dopływy rzeki Orinoko, a piloci szykowali się do lądowania, które przebiegło równie delikatnie jak start. Już za chwile po raz pierwszy staniemy na stałym lądzie Ameryki Południowej, na pasie startowym w miejscowości Tucupita.


Po zabraniu bagaży i krótkiej toalecie przeszliśmy około 100 metrów pod samo koryto rzeki. Tam czekał na nas już kolejny dzisiejszego dnia przewoźnik. Rzadko się zdarza, że wyruszając na wycieczkę fakultatywną korzystamy z tylu rodzajów środków transportu. Wsiadamy do łodzi i wyruszamy w dwugodzinną podróż do naszego campu. Jeszcze krótka rada przewodnika, aby mocno zawiązać chusty na głowę i ruszamy… Nie do końca rozumiemy radę naszego mentora, gdyż jak w łódce można zgubić chustę? Jednak po odpaleniu przez kierowcę dwóch ogromnych silników Yamaha oznaczonych liczbą 100 i odkręceniu maksymalnie gazu przelatujące w mgnieniu oka kolejne fale przypominają mi czołówkę kultowego serialu Miami Beach (ujęcie mijanego przez motorówkę lustra wody). Siedzimy z przodu łodzi, a raczej na jej górze, gdyż po starcie siedzący z tyłu kierowca znajduje się od nas dużo niżej. Jeszcze nie mija minuta od rozpoczęcia podróży, a moja chusta wystrzeliwuje w powietrze. Gdy tylko zauważa to nasz przewodnik zatrzymuje silniki, zawraca i szuka zguby. Kiedy poszukiwania nie dają rezultatów, a ja już jestem pogodzony z utratą nakrycia głowy niedaleko nas wypływa zguba. Tym razem naprawdę mocno ją wiąże.


W trakcie przemieszczania się w głąb rzeki niewiele słychać oprócz odgłosu naturalnej klimatyzacji, czyli dźwięku wiatru. Wzdłuż brzegu, po obu jej stronach rzeki, co jakiś czas wyłaniają się wioski, przypominające zdezelowane kampingi w Polsce z czasów komuny. Im dalej od lotniska tym chaty coraz mniej przypominają domy, a bardziej kojarzą się nam z naturalnymi szałasami. W połowie drogi zatrzymujemy się na wodzie i robimy przerwę na krótki odpoczynek i łyk napoju. Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, jak gorąco jest w tym miejscu. Na lądzie widzimy dużą wiatę zbudowaną z naturalnych surowców, w której mieści się szkoła. Rząd finansuje tutaj wodny transport dzieci z okolicznych wiosek do szkoły, ciekawe czy wodne gimbusy spisują się lepiej niż u nas. Z biegiem rzeki życie biegnie coraz bardziej leniwie, kobiety w osadach piorą ubrania, a my mijając kolejne wodne transporty odbijamy w spokojniejszy dopływ rzeki. Jeszcze kilkanaście minut i docieramy do naszego obozu.


Camp prezentuje się bardzo okazale. Nazywa się Abujene, co w języku miejscowych oznacza papugę. Na lewym brzegu rzeki znajduje się główny budynek, w którym mieści się recepcja i stołówka, dalej drewniane mostki prowadzą do poszczególnych chatek. Nad rzeką zbudowana jest solidna przeprawa, która prowadzi do kameralnej altanki, gdzie wsłuchując się w odgłosy dżungli można się zrelaksować na hamakach. Nasz przewodnik losowo przydziela wszystkim dwuosobowe chatki, a nam trafia się ta z numerem 8. Drzwi zamykane są na kłódkę, klucz najlepiej zostawiać w recepcji, bo podczas spływu można go łatwo zgubić, a podobno nie mają innych kopii. Naprzeciw wejścia znajduje się dość duży pokój, w którym znajdują się dwa małżeńskie łoża, a po prawej stronie jeszcze dostawka. Wszystkie łóżka przykrywają grube moskitery, które mają uniemożliwić wejście różnych robali, które wydają się tutaj co najmniej kilkakrotnie większe niż w Polsce. Zamiast szklanych okien mamy także siatki, które nieźle przepuszczają powietrze, a wbrew pozorom w nocy nie jest duszno. Na końcu znajduje się wyjście na malutki taras, na którym rozwieszony jest hamak. Ślady łapek i małych odchodów na tym balkoniku wskazują, że człowiek jest tutaj naprawdę rzadkim gościem. Po lewej stronie od głównego wejścia znajduje się przedzielona drewnianym parawanem łazienka. Malutki zlew, ubikacja i prysznic to i tak dużo więcej niż się spodziewaliśmy.


Po zakwaterowaniu przyszła pora na obiadek. Porcje co prawda nie były jakoś przesadnie duże, ale bardzo smaczne i wyglądały apetycznie. Na naszych talerzach znalazł się ryż, gulasz mięsny smakowo bardzo przypominający ten serwowany w Pradze oraz duża porcja idealnie skomponowanych surówek. Do picia była tradycyjnie woda, pepsi oraz świeży sok z nieodgadnionego owocu. Wszystko, jak zawsze w Wenezueli, podane jest z dodatkiem dużej ilości lodu. Na szczęście woda z kranów nie nadaje się do picia, więc w całym kraju lód serwowany jest od sprawdzonego producenta. Przebywając więc czy to na Margaricie, czy na stałym lądzie mamy gwarancje, że lód nie jest przygotowywany z kranówki i nie będzie przyczyną naszych dolegliwości żołądkowych.


Wycieczka do Orinoko nie należy do tego typu wypraw, gdzie mamy sporo wolnego czasu. Jedzenie jeszcze dobrze nie ułożyło się w naszych brzuchach, a już mimo żaru z nieba zakładaliśmy długie spodnie (najlepiej jasne), wciągaliśmy długie rękawy, kalosze i ruszaliśmy na podbój dżungli. Po parunastu minutach dobijamy do brzegu, choć nikt z nas w gąszczu roślin nie widzi tam wyjścia na ląd. Parę ruchów maczetą naszego kapitana i faktycznie naszym oczom wyłania się kawałek lądu. Wchodzimy do dżungli, gdzie na przestrzeni 1 m2 żyje więcej istnień niż jesteśmy sobie w stanie to wyobrazić. Jest jedna zasada: mamy oczy na około głowy i niczego nie dotykamy. Dla potwierdzenia niebezpieczeństw przewodnik puka w pierwszy lepszy, ogromy liść sprawdzając, czy ktoś jest w domu. Po sekundzie spod liścia wychodzą setki małych mrówek. Owady chodzące po ziemi są zwykle kilkakrotnie większe niż w naszym kraju. Spoglądając pod nogi widzimy przesuwające się po powierzchni liście niesione przez mrówki olbrzymy. Później przewodnik pokazuje nam także mrówkę 24h, po ugryzieniu której w ciągu doby należy podać antidotum. W dalszym spacerze spotykamy gniazdo szerszeni, różne rodzaje małpek, gryzoni, poznajemy niespotykane do tej pory rośliny oraz system wytworzony przez palmy do transportu słodkiej wody. W gąszczu roślin i palm, w wysokiej temperaturze i przy dużej wilgotności, leje się z nas pot, dlatego każdy z ulgą przyjmuje wiadomość o skróceniu tego spaceru.


Wsiadamy do łódki i płyniemy do małej zatoczki, gdzie każdy wyposażony w bambusowy kij rozpoczyna połów piranii. Rybki okazały się jednak duże sprytniejsze od całej naszej grupy i nie tylko uciekły spod toporka, ale także sukcesywnie wyżerały nasze przynęty. Zamiast więc złowienia piranii mieliśmy ich dokarmianie i z pustymi haczykami ruszyliśmy w kierunku wioski Indian Warao.


Nasz przewodnik pływa do Delty Orinoko od 1986 roku. Od tego czasu był świadkiem jak dziki, rzeczny lud z roku na rok staje się coraz bardziej cywilizowany. Pierwsi obcy przybysze pojawili się w delcie w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Byli to misjonarze, którzy przywieźli Indianom pierwsze ubrania, przedmioty codziennego użytku, potem nowoczesne sprzęty ułatwiające życie. W ostatnich kilku latach zmiany stały się dużo gwałtowniejsze i być może jest to jedna z ostatnich okazji by zobaczyć, jak kiedyś żyli rodowici mieszkańcy tych ziem. Obecnie niejednokrotnie Indianie mają dostęp do energii elektrycznej, niektórzy mają telewizory, na których oglądają filmy DVD, noszą współczesne ubrania, a z drugiej strony starają się nadal żyć jak przed kilkudziesięcioma laty. Problem stanowi zaśmiecanie naturalnego środowiska. Wynika to głównie z faktu, że Indianie od wieków czerpali wszystko od matki natury, a po zużyciu oddawali jej to z powrotem (skórki od roślin, zużyte drewniane łodzie). Natura przetwarzała odpadki i dzięki temu człowiek z przyrodą żył w ciągłej symbiozie. Indianie nadal oddają odpadki naturze, czy to wyrzucając je do rzeki, czy do dżungli, a nawet wokół domu. Niestety plastikowe opakowania, metalowe puszki, czy wraki syntetycznych łodzi nie chcą się rozkładać tworząc skupiska śmieci. Trudno przekonać ludzi z dnia na dzień do czegoś, co nie było kształtowane przez tysiące lat.


Nazwa plemienia Warao tłumaczy się jako „ludzie łodzi”, co w pełni oddaje charakter ich życia. Żyją oni głównie z tego, co złowią oraz co znajdą w lesie. Jednym z najważniejszych surowców jest dla nich palma moriche, z której włókien wytwarzają hamaki, z owoców produkują wino, a liście służą jako materiał na dachy domów. Mieszkańcy wioski witają nas bardzo ciepło. Już małe dzieci wiedzą, że łódź z turystami to okazja do wymiany naszyjników, bransoletek, wisiorków na pieniądze. Wioska składa się z kilku chat, które posiadają dach, ale nie mają ścian. Szanujemy prywatność tubylców i nie przekraczamy granicy izb, poruszamy się tylko wyimaginowanymi uliczkami. Każda rodzina wystawia swoje arcydzieła i rękodzieła. Wycieczkowicze chętnie przystępują do zakupów, głównie chcąc wesprzeć miejscową społeczność.


Po 30 minutach odpływamy z wioski Indian i kończymy dzień, jakże inaczej, jak nie na rzece podziwiając zachód Słońca. Zaskakuje nas też sam przewodnik, który otwiera lodówkę i przygotowuje dla każdego Cuba Libre. Gdy ciemności ogarniają całą rzekę odpalamy silniki i ruszamy do naszego campu. Na kolacje zaserwowano nam tutejszą, bardzo smaczną rybkę. Po kolacji próbujemy jeszcze wszystkiego co da się wypić z menu i wyczerpani z nadmiaru wrażeń wracamy do chatek. O godzinie 23 zostają wyłączone agregaty prądowe, a my otoczeni moskiterami, przy dźwiękach owadów i ptaków zasypiamy.


Kamienny sen przerywa nam pobudka o 5.30. Po umyciu się jemy śniadanko i tradycyjnie już lądujemy w łodzi. W drodze powrotnej na lotnisko towarzyszom nam delfiny słodkowodne. Są one mniejsze od słonowodnych kuzynów, a także w przeciwieństwie do nich nie potrafią skakać. Dla Wenezuelczyków stanowią ważny symbol, dlatego zostały umieszczone na banknocie o wartości 2 Boliwarów.

  • Zwierzęta
  • Samolot Tucupita
  • Delta Orinoko
  • Camp Abujene
  • Camp Abujene
  • Camp Abujene
  • Camp Abujene
  • Delta Orinoko
  • Delta Orinoko
  • Delta Orinoko
  • Indianie Warao
  • Indianie Warao
  • Indianie Warao
  • Indianie Warao
  • Indianie Warao
  • Indianie Warao
  • Camp
  • Delta Orinoko
  • Delta Orinoko
  • Delta Orinoko
  • Delta Orinoko