Podróż w tamtą stronę - Pociąg z Brześcia do Moskwy - pierwsze zetknięcie z wagonem plackartnyj i kulturą wschodu - super:-). Panowie Białorusini raczący się gorzałką od początku podróży i przechadzajacy się z gołymi klatami po wagonie. Za krótkie półki do spania, tak więc idąc pomiedzy wyrkami możesz walnąć czołem w cudzą stopę wystającą poza wyrko na górze :-), albo odwrotnie: śpisz sobie, a przechodzący ludzie obijają się o twoje nogi. Lot z Moskwy do Irkucka - zamiast w Irkucku chcąc nie chcąc znaleźliśmy się w Bracku (takie miasto gdzieś na Syberii) - nie pomylilismy samolotu!!. już bylismy nad Irkuckiem, ale pilot się rozmyślił i poleciał do rzeczonego Bracka. W Bracku 5 godzin czekania w mało ciekawej hali a jak już zaczęła rozkręcać się fajna międzynarodowa impreza to kazali nam wsiadać do samolotu. W końcu zabrali nas do Irkucka. W Irkucku nie znaleźliśmy noclegu więc pociągiem podmiejskim skoczyliśmy do Sludzianki nad Bajkałem i po noclegu w czymś w rodzaju schroniska i po obowiązkowym uzyskaniu zameldowania na milicji ruszyliśmy busikiem w góry (raptem 250km od Bajkału). Wieczorem byliśmy na wyjściu na szlak.
Następnego dnia okazało się, że musimy przeprawić się przez rzekę - a mostu brak. Alek wyciął kilka drzew (w końcu tajga jest wielka, więc brak kilku sztuk niczego nie zmienia) i zbudowaliśmy przeprawę. Po przejściu 2 kilometrów, okazało się, że znów musimy przejść przez tę samą rzeką a kilkaset metrów dalej widać, że potrzebna będzie kolejna przeprawa. daliśmy sobie spokój z inżynierią mostową i po prostu przeszliśmy przez wodę - ciepła nie była; głęboka średnio - tak do pół uda i raczej rwąca - po każdorazowym wyjściu z wody stopy bolały z zimna przez pewien czas. W końcu doszliśmy do miłej łączki - po 6 może 7 godzinach wędrówki pięknym kanionem owej rzeki (a że akurat zerwała się ulewa to uznaliśmy, że najwyższa pora na rozbicie obozu) Obóz rozbiliśmy na wysokości 2300mnpm (GPS Rafała tyle pokazał).
Kolejnego ranka po śniadanku ruszyliśmy w kierunku szczytu Munku Sardyk (najwyższa góra w Sajanach - 3491 mnpm). namioty i reszta klamotów zostały na łączce - nie zwijaliśmy nic bo kto by tam przyszedł żeby coś ukraść). Z Magdą podeszliśmy bardzo rekreacyjnie do tematu i zostaliśmy po drodze na trawce nad pięknym jeziorkiem typu "Morskie oko", z bezpiecznej odległości śledziliśmy rozwój wydarzeń na ostrym podejściu. Chłopaki poszli dalej i w końcu zniknęli nam z oczu. Z ich późniejszych opowieści wiemy, że Rafał zawrócił po tym jak zobaczył Alka zsuwającego się po lodowcu w dół - na szczęście udało mu się zatrzymać zanim stało się coś złego. Alek zrezygnował po tym jak Arek chwycił się potężnej skały a ta skała po prostu runęła na Niego, Arek zdążył odskoczyć ale i tak poleciał kilka metrów w dół - dzięki temu może powiedzieć, że był w Mongolii - bo góra jest na granicy Rosji i Mongolii, poza tym ma niemałą szramę na szyi. Więc wrócili pokonani. Dzień był bardzo ładny, ale wieczorem zaczęło wiać, a w nocy rozpętała się potężna burza i potem już padało i wiało całą noc. Zarówno w naszym jak i w namiocie chłopaków trochę pogięło maszty - przy silnych podmuchach namioty po prostu kładły się na nas. rankiem wiało w dalszym ciągu a deszcz zamienił się w mało przyjemną śnieżycę. W takich warunkach po 2-3 godzinach czekania podjęliśmy decyzję o ewakuacji w dół. Pakowanie się było wyzwaniem, ale daliśmy radę. Oczywiście po drodze czekało nas kilkukrotne przekraczanie tej samej co 2 dni wcześniej rzeki, ale co tam, o 17tej byliśmy już przy drodze w miejscu startu. Pozostało tylko dostać się do cywilizacji - wsi Mondy odległej o 23km. Liczyliśmy, że idąc złapiemy jakiegoś stopa, ale po przejściu 8 km nic się nie zatrzymało - w sumie minęły nas w tym czasie tylko 4 samochody. Ale wtedy pojawiła się konno 4ka buriatówBuriaci byli w składzie 2 kobiety i 2 facetów. Wstępnie pogadaliśmy sobie z jedną z kobiet, ale ona stwierdziła, że nie decyduje w tym towarzystwie i po kilku chwilach do negocjacji warunków transportu przystąpił podchmielony już Bair - tak miał na imię ów człowiek. Pierwsza tura skończyła się fiaskiem. Zażyczyli sobie od nas ponad 100USD za dowóz nas końmi do wsi. Grzecznie podziekowaliśmy i zaczęliśmy dalszy spacer. Buriaci nie dali jednak za wygraną, odjechali na bok, naradzili się między sobą i wrócili nalegając wręcz, żeby jednak z nimi jechać. Przystali na jedyne 500 rubli czyli mniej więcej 60 PLN. Dla nas to było tanio, bo potraktowaliśmy to też jako dodatkową atrakcję wyjazdu:-). Okazało się jednak, że ich 4 konie mogą zabrać oprócz ich samych wszystkie bagaże i tylko 3 pasażerów. Szybko ustaliliśmy, że ja i Rafał pójdziemy te 15 km pieszo. Zapakowaliśmy plecaki i resztę towarzystwa na konie i zadowoloeni z takiego obrotu sprawy ruszyliśmy w drogę. Arek i Magda jechali z dziewczynami, Alek z Buriatem, a Bair - ich herszt - wiózł tylko 2 najcięższe - mój i Alka - plecaki). Początkowo ekipa konna jechała niewiele szybciej niż my szliśmy pieszo - cały czas widzieliśmy ich kilkaset metrów w przodzie. Po kilkuset metrach znalazłem na drodze Magdy ochraniacze - nawet dobrze, że szliśmy za nimi bo mogliśmy zbierać pogubione klamoty - tak nam się wydawało. Wkrótce zaczeło się ściemniać, widzieliśmy jeszcze, że konni to wjeżdżali do lasu to pojawiali się na drodze, ale potem zapadła noc i straciliśmy z nimi kontakt.
(W tym miejscu tracimy antyczną jedność akcji - pierwszy będzie wątek mój i Rafała) Szliśmy w kierunku wsi szybko, bo słupki kilometrowe tylko śmigały koło nas. Nad drogą pięknie wschodził księżyc w pełni, więc szło się całkiem przyjemnie. O 12:30 w nocy doszliśmy do wsi i zadowoleni, że jesteśmy tak szybko udaliśmy w umówione wcześniej z Buriatami miejsce spotkania. Pod sklepem nie było nikogo. Nieopodal w pobliżu otwartej dyskoteki kwitło nocne życie. Postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy bo a nuż jest jeszcze inny sklep. Weszliśmy w ciemną uliczkę (o latarniach tam jeszcze nikt nie słyszał). Wkrótce z jednego z domów wysunęły się dwa cienie i podeszły do nas pytając kto my i co tu robimy. Zdążyłem tylko odpowiedzieć, że jesteśmy nietutejsi i natychmiast poczułem na twarzy coś w rodzaju ciosu - nie był silny, dostałem tylko plastikową butelką, ale ani ja ani Rafał nie mieliśmy ochoty przekonywać się czy kolejne będą mocniejsze. Nie sądziłem, że po przejściu 30 kilometrów można jeszcze wykrzesać z siebie tyle energii do ucieczki:-) Nasza ucieczka trwała około 1km:-) (pościgu na szczęście nie było). Znaleźliśmy się pod jakimś posterunkiem - wielka żelazna brama, zasieki, wieża wartownicza etc...Nie namyślając się zbytnio zaczęliśmy dobijać się do bramy. Po chwili pojawił się wartownik. Wyjaśniliśmy naszą sytuację - facet podrapał się pogłowie, i stwierdził, że musi iść po kogoś wyższego szarżą. Kilka minut później pojawił się drugi żołnierz. Z uwagą wysłuchał naszej opowieści, podrapał się po głowie i po krótkim namyśle odrzekł, że chyba musi obudzić naczelnika:-). Minęło kolejnych naście minut (w międzyczasie poprosiliśmy strażnika o wodę - przyniósł w wielkim słoju po ogórkach kiszonych), pojawił się zaspany naczelnik - tym razem to już nie my, a żołnierz zameldował mu o co chodzi, naczelnik podrapał się w głowę, podumał i stwierdził, że chyba musi zadzwonić do komendanta w tej sprawie - wtedy już zacząłem zastanawiać się kiedy nasz problem oprze się o prezydenta Putina;-). Dowiedzieliśmy się też, że najbliższy posterunek milicji jest oddalony o około 80km, a ta strażnica należy do Straży Granicznej.W końcu udało nam się dogadać z naczelnikiem, że zabierze nas samochodem na objazd wsi w poszukiwaniu reszty ekipy. Żołnierze byli przyjaźni - jak dowiedzieli się, że nie mamy bagaży (ubrań) to przynieśli nam fajne wojskowe kurtki (noc była chłodna). Objazd wiochy nie przyniósł rezultatów. Magda, Alek i Arek przepadli (miałem nadzieję, że śpią smacznie na farmie u Buriatów). Zrobiło się już koło 2giej w nocy - naczelnik przeprosił, że nie może zaprosić nas do budynku, ale takie ma przepisy. W zamian zaproponował nam nocleg w baraku na granicy mongolskiej - zawiózł nas tam (około 5km) samochodem i jeszcze spuścił z baku nieco benzyny, żebyśmy mieli czym ognisko rozpalić. Barak miał 2na3 metry, drewnianą podłogę 3 krzesła (z kina wyjęte) i stół. Było na tyle rześko (mimo kurtek), że spać raczej się nie dało. Żołnierze podjechali po nas zgodnie z umową punktualnie o o 9tej rano. Na szczęście od 8smej słońce świeciło już dość mocno, więc mogliśmy rozgrzać się choć trochę. Ruszyliśmy samochodem w kierunku wsi.
(Tu musimy zrobić przeskok akcji, do poprzedniego wieczora)
Magda z Alkiem i Arkiem ruszyli konno, ale jak się okazało 2 konie są niepodkute i lepiej będzie jechać przez las. Początkowo wszystko było w porządku, Arek otrzymał ofertę matrymonialną od buriatki, z którą jechał na koniu. Alek rozmawiał z Buriatami - sielanka. Po zapadnięciu całkowitych ciemności ekipa znów zjechała z drogi w las. Po chwili okazało się, że Bair jadący z bagażami moimi i Alka gdzieś zniknął na dłuższą chwilę. Po dalszych kilku minutach karawana zatrzymała się nieopadal farmy owych Buriatów. Wtedy Alek zorientował się, że zniknęła lornetka, która była przytroczona do Jego plecaka - Okazało się, że Bair (już mocno pijany) wywrócił się koniem chwilę wcześniej w jakimś bagnie i ponoć tam zgubił lornetkę. Po bliższych oględzinach bagaży straty okazały się większe - Magda nie mogła doszukać się naszego namiotu - bądź co bądź nawet po ciemku powinien być widoczny przy plecaku;-), moich kijków, a Alkowi zniknąła dodatkowo karimata. Po stanowczych naleganiach Alka wrócili z Bairem do miejsca wywrotki, ale poszukiwania w ciemnościach nie przyniosły efektu. Wrócili więc do pozostałych. Buriaci nie przejawiali chęci dalszej jazdy, po kilku pytaniach Alka co dalej, podzielili się na 2 obozy (Buriatki w dalszym ciągu chciały nam pomóc, ale Bair nie miał najmniejszej ochoty jechać dalej). Doszło do bijatyki pomiędzy nim a kobietami. Alek wyciągnął z plecaka toporek - tak na wszelki wypadek gdyby Buriaci doszli do wniosku, że lepiej bić obcych niż okładać się nawzajem. Na szczęście nic takiego się nie stało, ale w pewnej chwili nasze bagaże zostały zrzucone z koni i wszyscy Buriaci poszli do domu. Nasza trójka została sama - Dwunasta w nocy; 8 km do wsi; 5 plecaków po 20kg każdy; bez wiedzy co dzieje się z drugą częścią ekipy
Magda stwierdziła, że nie ma zamiaru nocować w pobliżu tych szaleńców, pozostali też specjalnie nie mieli na to ochoty więc nie pozostało nic innego jak wędrówka w kierunku wsi. Arek wziął 2 plecaki na siebie, natomiast Alek i Magda po jednym na plecy a ostatni nieśli wspólnie. Około 3ciej nad ranem doszli do skrzyżowania dróg w pobliżu wioski. Podczas gdy Magda z Arkiem rozstawiali ocalały namiot Alek poszedł szukać mnie i Rafała. Oczywiście nie mógł nas znaleźć bo my w tym czasie tuliliśmy się do zimnych desek na podłodze w baraku straży granicznej na granicy rosyjsko mongolskiej. Po jego powrocie (po około godzinie) ułożyli się do snu. Nikt ani nic (poza krowami) nie zakłócało ich spokoju.
Tymczasem my z Rafałem jadąc o 9 tej rano samochodem z żołnierzami dowiedzieliśmy się, że przy skrzyżowaniu dróg stoi sobie samotny namiot i być może to właśnie nasza ekipa. Podjechaliśmy do tego miejsca i faktycznie to byli Oni!!.
I tu wątki znów się splatają:-). Dowiedziawszy się, że część ekwipunku zginęła udało się nam dogadać z wojskiem, że zawiozą nas (mnie i Alka) w okolicę, w której straciliśmy część dobytku. Pojechaliśmy - żołnierze byli na tyle uczynni, że nawet chcieli poczekać, aż przeszuakmy okolicę, ale nie chcieliśmy ich zatrzymywać - i tak bardzo nam pomogli tej nocy. Przeszukanie bagienka zajęło nam godzinę, ale nie znaleźliśmy nic poza kijkiem Arka (który też zginął, ale jechał na innym koniu niż pozostały stracony bagaż). Wróciliśmy pod farmę Buriatów. Weszliśmy na podwórze. Z jednej z chat wyszła znajoma Buriatka. Spytała czy odnaleźliśmy rzeczy. Po naszej przeczącej odpowiedzi wskazała na namiot i moje kijki - jeden złamany:-( leżące pod ścianą domu. Rzeczy nie nosiły oczywiście śladu kontaktu z jakąkolwiek wilgocią a tym bardziej bagnem, no i już nie próbowaliśmy dociekać skąd wzięły się na podwórzu, skoro w nocy nie dotarły nawet w jego pobliże. Wszystko było oczywiste. Na pytanie Alka co z lornetką, kobieta zniknęła w chałupie a po kilku minutach wyszedł z niej (chałupy oczywiście) Bair - twarz miał trochę obitą po bójce:-) Zaproponował ponowne przeszukanie trasy. Zaprowadził w Alka w miejsce, w którym na pewno nie przewrócił się poprzedniego wieczoru - lornetka leżała przy drodze. W ten sposób odzyskaliśmy prawie wszystko (poza karimatą Alka). Warto wspomnieć, że szkła i obudowa lornetki nosiły ślady brudnych/tłustych paluchów bynajmniej nie Alkowych:-).
Umiarkowanie zadowoleni z obrotu sprawy pożegnaliśmy się z Buriatem i po 5ciu minutach złapaliśmy okazję, która zawiozła nas z powrotem do wsi .