San Francisco na pierwszy rzut oka wydało mi się brudne i brzydkie. Opuszczone budynki z powybijanymi szybami, bezdomni szwendający się bez celu po ulicy, trąbiące samochody, przeskakujące z pasa na pas. Jakże inne od czystego i układnego Waszyngtonu, niepodobne do europejskiego Des Moines, odstające od akademickiego Bozeman. I właśnie ta inność, ta dekadencka, zwariowana i rozbawiona inność stanowi o urodzie tego miasta. Niespełna milion mieszkańców z pozoru bezładnie przemieszcza się w różnych kierunkach po ulicach, czy to pieszo, czy samochodami, a to co słychać na ulicy najczęściej, to nie są syreny policyjnych wozów, tylko śmiech i muzyka.
Bliskość zatoki i Pacyfiku zadecydowała, że miasto mniej przypomina inne amerykańskie metropolie, a bardziej śródziemnomorskie miejscowości turystyczne. Uskok San Andreas jak miecz Damoklesa wisi nad mieszkańcami i turystami, przypominając stale o możliwości trzęsienia ziemi. Nie mam teraz wątpliwości, że nigdzie indziej jak tylko tu mógł się narodzić ruch hippisowski.