Podróż Szósta Przechadzka ze Świnoujścia na Hel - Szósta Przechadzka ze Świnoujścia na Hel



2009-07-09

31.05.2009, Świnoujście - Wisełka

Świnoujście. I znowu spotykamy się na peronie, jak gdyby od Piątej Przechadzki nie minął rok. Zupełnie jak gdyby widzieliśmy się tu wczoraj - Magda, Agnieszka, Krzysztof i ja, ale są też inni, „nowi”, a przecież już „nasi” - Beata, Ola i drugi Krzysztof, których dotychczas znałem tylko via e.mail oraz Mariusz, z którym przeszliśmy już i przejechali na rowerach w sumie kilkaset kilometrów. Pojawia się też Janusz z psem, samotnik, podobnie jak my wyruszający stąd dzisiaj na piechotę do Helu, który przed startem postanowił spotkać się z nami. Jesteśmy w komplecie, ale na sąsiednim peronie zauważam wyraźnie zmierzającą w naszym kierunku parę z ciężkimi plecakami - wyglądają na „długodystansowców”. Nie mam okularów (a ściślej: mam je w kieszeni), więc jako ostatni orientuję się, że to Madzia i Przemek. Postanowili zrobić nam niespodziankę i przy okazji wyjazdu nad morze, przejść się z nami połowę pierwszego etapu. A zapowiadali się dopiero we Władysławowie...     

Podobnie jak przed rokiem zaczynam od prośby o krótką prezentację, uczestnicy Szóstej Przechadzki przedstawiają się kolejno w kilku zdaniach. Potem przychodzi czas na pierwszą odprawę. Zaczynam od tego, co w Przechadzce jest moim zdaniem najważniejsze - czyli przyjemność ze wspólnego wędrowania wzdłuż Bałtyku, bez narzucania jakiegokolwiek rygoru, czy dyscypliny. To jak szybko, którędy i z kim przejdziemy dany etap nie ma znaczenia, chciałbym tylko orientować się gdzie kto jest, a wiążące są dla nas tylko adresy kwater, w których mamy zarezerwowane noclegi. Następny element odprawy jest już stały - to informacja o drodze, która nas dzisiaj czeka. Jak zwykle staram się zaproponować dwa warianty - „ortodoksyjny” - czyli prowadzący non stop plażą oraz „mieszany” - wiodący na przemian plażą, szlakami turystycznymi i przez miejscowości.         

Ruszamy! Dochodzi godzina 9.00. Krzysztof odłącza się od nas na jeden dzień, bo umówił się ze znajomymi na rowerową wycieczkę do Penemunde, spotkamy się z nim zatem wieczorem, w Wisełce - na mecie tego etapu. Reszta od razu wybiera marszrutę na wschód, tym razem nikt nie ma ochoty na przeprawę promem do centrum Świnoujścia, by Przechadzkę zacząć od samej granicy. Zgodnie uznajemy, że dworzec PKP w Świnoujściu, jako punkt startu w zupełności nam wystarcza. Zgodnie, ale czy jednomyślnie? Czuję, że Mariusz ma ogromną ochotę zobaczyć plażę po drugiej stronie Kanału Świny, nie chce jednak odłączać się od grupy. No cóż, tych kilku kilometrów plaży na polskim skrawku Wyspy Uznam, tym razem zabraknie nam wszystkim...         

Wyjście ze Świnoujścia przez Przytór jak zwykle dłuży się w nieskończoność. Tym razem nie wychodzimy nad Bałtyk tam, gdzie zawsze - czyli najkrótszą drogą, lecz idziemy pod latarnię - skręcamy zatem na zachód, wędrując jak gdyby z powrotem. Idę na Hel już po raz szósty, lecz - wstyd przyznać - nigdy jeszcze nie byłem pod latarnią w Świnoujściu, bo zawsze droga, która była przede mną ciągnęła mnie tak mocno, że nie chciało mi się wracać pod latarnię, chociaż to tylko kilkaset metrów. A i promem na drugą stronę Kanału Świny przeprawiłem się tylko raz, bo przecież zawsze chciałem jak najszybciej wyruszyć na szlak.

Zatem wyruszamy, pod stopami chrzęszczą muszle, jest słonecznie, lecz dość chłodno i wietrznie. W oddali widać Międzyzdroje, które - jak zwykle - zdają się wcale do nas nie przybliżać, a wręcz przeciwnie - z każdym naszym krokiem sprawiają wrażenie, że uciekają przed nami. Bezskutecznie, bo po dwóch godzinach wspinamy się na molo. Idę z Magdą do sklepu spożywczego, kupujemy dwa „Kubusie”, siadamy na ławce w słońcu i - nie wiedzieć czemu - dopiero w tym momencie zaczynamy czuć, że jesteśmy na Przechadzce. Może tych kilkanaście pierwszych kilometrów nie wystarczyło aby „złapać” nastrój drogi? Nie mam pojęcia, tym bardziej, że stale - jak zawsze na pierwszym etapie Przechadzki - nie opuszcza mnie aura zniecierpliwienia, bo niby wciąż idę, wciąż posuwam się do przodu, lecz za plecami ciągle widać suwnice portu w Świnoujściu. I widać je będzie nawet z Wisełki, czyli z mety dzisiejszego etapu. Tak trudno się od nich oderwać...

 Tymczasem jednak wracamy do reszty naszej ekipy. Żegnamy Madzię i Przemka, którzy ponownie dołączą do nas w Łebie i ruszamy dalej. Wiatr się wzmaga, jest coraz zimniej, nie chce mi się zatrzymywać by ubrać coś ciepłego, liczę, że klif, do którego zbliżamy się powoli osłoni mnie od wiatru. Nie osłania, odchoruję tę nonszalancję, lecz jeszcze o tym nie wiem.

O wpół do szóstej schodzimy z plaży. Wspinamy się na pomost, z którego prowadzi ścieżka do Wisełki. Kończy się pierwszy dzień naszej wspólnej drogi. Zapatrzeni w Bałtyk wcale nie mamy ochoty odchodzić w głąb lądu, ale jest niedziela i za chwilę zamknięty zostanie jedyny sklep spożywczy czynny o tej porze w Wisełce. Wpadamy do środka w ostatniej chwili. Ja, prawie bez zastanowienia, zupełnie jak gdybym ostatnie „przechadzkowe” zakupy robił wczoraj, zamawiam mój „zestaw podstawowy, minimalny”: sześć bułek (po dwie na kolację, śniadanie i jutrzejszą drogę), jakiś serek w pudełku, puszkę pasztetu, butelkę wody mineralnej, jabłko, jogurt i coś słodkiego. Kupuję też czosnek, bo już czuję nadciągające przeziębienie...         

Idziemy na kwaterę. Gospodyni wita nas pogodnie, gwarzymy z nią miło. Jak dobrze być tu znowu! Atutem tego miejsca jest duża, wspólna kuchnia, idealna na pierwszy wieczór integracyjny. Szybko wpadam w rytm moich drobnych obowiązków „przechadzkowych” - zakwaterowanie uczestników, zebranie pieniędzy i rozliczenie z gospodarzem. Potem mogę już spokojnie usiąść ze wszystkimi. Późnym wieczorem dołącza do nas Krzysztof, przejechał na rowerze sto kilometrów ze Świnoujścia do Penemunde i z powrotem. Z jego zachowania wnoszę, że przez kilka najbliższych dni może mieć kłopoty z siedzeniem... :)

 

1.06.2009, Wisełka - Pobierowo

 Wychodzimy o godzinie ósmej, zaczynając jak zwykle od krótkiej odprawy. I jak zwykle dzielimy się na dwie grupy - część idzie prosto nad Bałtyk, a część wybiera szlak pod latarnię Kikut, by dopiero stamtąd zejść na plażę. Wędrując tak blisko siebie i równoległymi drogami sprawiamy, iż ten poranny podział nie jest trwały, to znaczy nie obejmuje całego dnia, lecz tylko pierwsze godziny. Potem będziemy jeszcze wielokrotnie spotykać się po drodze i przetasowywać.        

Wracając nad Bałtyk wpadamy niemal wprost na chłopaka z dużym plecakiem, idącego powoli, boso brzegiem morza. Czyżby „długodystansowiec”? Rozmawiam z nim: Maciek pochodzi z Bielska Białej, ale zakochał się w morzu, przez pięć lat pracował jako marynarz, potem zdał egzaminy do szkoły morskiej, którą właśnie skończył. Teraz, czekając na odbiór dyplomu, postanowił przejść się wzdłuż Bałtyku, aby zobaczyć morze od strony lądu. A za dwa tygodnie wyrusza w pierwszy podoficerski rejs.         

Po kilku kilometrach spotykamy Janusza z Reksem, którzy wyprzedzili nas, gdy nocowaliśmy w Wisełce. Żegnamy się, bo w tym roku już się pewnie nie zobaczymy. Janusz idzie znacznie wolniej, gdyż niesie cały ekwipunek biwakowy, w tym namiot, śpiwór, butlę gazową, menażki i dwie karimaty - własną oraz psią. Ta druga nie ma służyć wygodzie Reksa, któremu podłoga namiotu wystarcza w zupelności, lecz... podłodze namiotu, którą chroni przed podziurawieniem pazurami psa. Na Helu będzie wyglądać jak sito... Sam Reks też zmusza do ograniczenia tempa marszu i długości etapów, bo jako dziesięciolatek męczy się znacznie szybciej niż jego pan. A Janusz nigdy nie lekceważy potrzeb psa i zatrzymuje się zawsze, gdy ten prosi o chwilę wytchnienia. Reks przeszedł już raz całe wybrzeże i teraz wydaje mi się, że widzę przerażenie w jego poczciwych oczach, gdy orientuje się, co go ponownie czeka... Żegnamy zatem Janusza, ale jeszcze nie raz usłyszymy się przez telefon.         

Te dwa spotkania spowodowały, że zostałem daleko w tyle za grupą. Doganiając ich mam wrażenie, że w cieniu pod klifem widzę jeszcze dwie osoby z plecakami, ale nie zatrzymuję się już by sprawdzić, czy to nie są następni „długodystansowcy”, bo w Międzywodziu czeka na mnie Ryszard Tunkiewicz z żoną. Ryszard przeszedł w kwietniu 1200 kilometrów ze Szczecina - gdzie mieszka - do Wilna, gdzie równo sto lat temu urodził się jego ojciec, aby w ten sposób uczcić tę okrągłą rocznicę. Idziemy razem do Dziwnówka.         

Chwilę później, zupełnie nieoczekiwanie Magdę dopadają mdłości. Czuje się coraz gorzej, nie ma mowy o tym, aby doszła do Pobierowa, gdzie kończy się dzisiejszy etap. Rozdzielamy się, ja jadę z Magdą na kwaterę, a reszta wędruje dalej plażą. Po wyjściu z mikrobusu Magdę mdli ponownie, idziemy powoli do domu, robiąc po drodze zakupy. Apteka jest już zamknięta, ale na szczęście mam przy sobie węgiel.         

Przez chwilę zastanawiam się, czy nie wrócić mikrobusem do Dziwnówka, by przejść ten brakujący odcinek, ale rezygnuję z tego pomysłu, bo sam też czuję się coraz gorzej, zaczyna mnie boleć gardło.         

Dwie godziny później przychodzą „nasi”, dzisiaj wyraźnie bardziej zmęczeni, niż na mecie wczorajszego etapu. Jak zwykle zajmuję się zakwaterowaniem grupy i zbieram od wszystkich pieniądze, ale tym razem gospodarz zaskakuje mnie propozycję rozliczenia się na osobności i porozumiewawczym spojrzeniem. Dopiero po chwili dociera do mnie, że on chyba podejrzewa, iż zbieram za noclegi więcej, niż uzgodniłem rezerwując miejsca przez telefon, aby w ten sposób zarobić kilka złotych. No cóż, każdy ocenia świat z własnej perspektywy...    

 

2.06.2009, Pobierowo - Dźwirzyno

         Śpię fatalnie, ból gardla budzi mnie co chwilę. Za to Magda na szczęście czuje się nieco lepiej, więc rano w komplecie ruszamy w drogę. Przed nami dość długi etap - z Pobierowa do Dźwirzyna.         

W Trzęsaczu wchodzimy do miejscowości, aby przejść obok ruin kościoła, a stamtąd ścieżką poprowadzoną efektownie po klifie. Platforma widokowa uroczyście otwarta wczoraj przez prezydenta Kaczyńskiego, jest już z powrotem zamknięta, bo - jak informują nas miejscowi - nadzór budowlany ma do niej zastrzeżenia…         

W Rewalu - już tradycyjnie - odwiedzamy aptekę. Magda kupuje węgiel i coś przeciwbiegunkowego, Agnieszka krople żołądkowe - bo też się zatruła, a Beata, Ola i Krzysztof II - plastry. Na ławeczce przed apteką uruchamiamy doraźny punkt medyczny... W Pogorzelicy żegnamy Agnieszkę, która już jutro rano musi stawić się w pracy, przed nią całonocna podróż z bolącym brzuchem.         

Zaopatrzeni w litrowe butle „Kubusia” mierzymy się z długim, pustym, dwunastokilometrowym odcinkiem do Mrzeżyna. Razem z Mariuszem przewodzimy stawce, pokonując ten etap bez odpoczynku, szybkim, lecz lekkim marszem. Po ubitym piasku, w ostrym słońcu, niemal fruniemy na skrzydłach wiatru wiejącego nam w plecy. W Mrzeżynie idziemy do „naszej włóczykijskiej” smażalni „U Rybaka” - jakże mogłoby być inaczej? I tam niestety spotyka nas przykra niespodzianka - przyszliśmy o jeden dzień za wcześnie, lokal będzie otwarty jutro. Czynna jest wprawdzie filia na przystani, którą mijaliśmy przed chwilą, ale nie zamierzamy tam wracać, kierunek zachodni jest „nieprzechadzkowy”... :)         

Idziemy zatem dalej na wschód. Z przeciwka wędruje dwóch młodych ludzi z plecakami, podchodzą do mnie, pytają czy Kuba? To Marcin i Michał - „długodystansowcy”, których znam z „Pocztu Bałtyckich Włóczykijów”, ale nie spotkałem nigdy osobiście, więc bez okularów trudno mi było ich rozpoznać. Idą z Kołobrzegu do Świnoujścia, a stamtąd zamierzają wrócić na Hel.         

W Dźwirzynie nocujemy na „naszej włóczykijskiej” kwaterze. Gospodarz mówi, że dzień wcześniej zatrzymał się też tutaj inny „długodystansowiec”. Zastanawiam się kto zacz? Albo znajomy, albo wziął adres z „Pocztu...”, bo przecież mała szansa aby trafił tu przypadkowo. Tuż przed godziną 22.00 odbieram SMS od Maćka - tego spotkanego wczoraj marynarza, właśnie przyszedł do Dźwirzyna i zaprasza na piwo. Nie mam siły, czuję się okropnie, po końskiej dawce „Asprocolu” i czosnku myślę tylko o śnie, przepraszam.    

 

3.06.2009, Dźwirzyno - Ustronie Morskie

         Całą noc boli mnie gardło, a katar nie pozwala normalnie oddychać, wstaję nieprzytomny. Pada deszcz, więc po raz pierwszy od startu odprawę mamy pod dachem. Ruszamy, gdy deszcz słabnie, warto było poczekać, bo mżawka powoli przechodzi.         

Odbieram telefon od Jurka, melduje, że właśnie wyszedł ze Świnoujścia i zamierza nas dogonić. Wiem, że nie będzie to dla niego trudne.         

W Kołobrzegu mijamy sklep, w którym przed rokiem Tomek kupił znakomite skarpety „oddychające”. Dzwonię do idącego za nami Krzysztofa II, proponuję aby nabył parę lub dwie, bo nie ma żadnych z Coolmax’em, a coraz bardziej narzeka na odparzenia i bąble. Spotykamy się w przydworcowej restauracji. Beacie błyszczą oczy na widok skarpet kupionych przez Krzysztofa II, lecz nie ma ochoty wracać do sklepu, więc idę po parę.         

Restauracja, jak na swoją lokalizację jest zaskakująco czysta i nowoczesna. Dozownik mydła w łazience działa na podczerwień, automat z papierowymi ręcznikami sam wydziela kolejne kawałki, a na oknach toalet stoją skrzynki z kwiatkami.         

Na zewnątrz pojawia się słońce, więc rezygnujemy z dalszego zwiedzania sanitariatów... :) Nad Bałtykiem wieje potężnie, jest sztormowo, a fale miejscami zalewają całą plażę. Mariusz z Krzysztofem mimo wszystko idą brzegiem morza, reszta szlakiem turystycznym, a ściślej – tym, co z niego zostało po wytyczeniu ścieżki rowerowej.         

Już pierwszy rowerzysta ma do nas pretensje o to, że łazimy mu pod kołami, grozi, że zadzwoni po Straż Miejską. Rozmawiam z nim długo i nie na darmo. Tłumaczę, że prowadzi tędy międzynarodowy, długodystansowy turystyczny szlak pieszy (E-9), który kilka lat temu władze Kołobrzegu nonszalancko zamieniły na ścieżkę rowerową i zamknęły dla turystów pieszych. Rozstajemy się już bez wrogości, zgodnie stwierdzając, że w obliczu nieudolności i arogancji władzy powinniśmy, my - czyli piesi i rowerzyści, wspierać się, a nie zwalczać.         

Chwilę później zatrzymuje się przy nas kolejny rowerzysta. Ten już od początku jest nastawiony pokojowo. Zsiada z roweru i przez dobre pół godziny idzie z nami w kierunku Podczela, jest doskonale zorientowany w sytuacji. Wyjaśnia, że pięć lat temu, miasto dostało pieniądze na budowę ścieżki rowerowej, a odpowiedzialni za nią urzędnicy ułatwili sobie pracę wytyczając jej przebieg, po istniejącym wcześniej szlaku turystycznym, który następnie zamknęli bez uzgodnienia z PTTK. I już wtedy zlekceważyli postulaty, by dróżka była nieco szersza, aby piesi i rowerzyści mogli korzystać z niej razem.         

Przy Smolnym Bagnie, tam gdzie plaża styka się ze szlakiem, spotykamy Mariusza i Krzysztofa. Buty mają przemoczone, ale niewzruszenie wędrują dalej brzegiem. Tylko dlaczego nazywają nas „przybałtyckimi włóczykijami”? Nas! Przybałtyckimi! O nie, nie ujdzie im to na sucho... :) W Podczelu zatem - jak przystało na „przybałtyckich” - nie schodzimy na brzeg morza, lecz wędrujemy między potężnymi hangarami, po pasach startowych poradzieckiego lotniska.         

Na kwaterze w Ustroniu Morskim okazuje się, że i tutaj dzień przed nami nocował ów samotny „długodystansowiec”, o którym słyszeliśmy w Dźwirzynie. Gospodyni „po znajomości” podaje mi jego dane - imię, nazwisko oraz adres. To ktoś „nowy” - nie ma go w „Poczcie...”, nie kontaktował się ze mną, ale ewidentnie korzysta z listy naszych kwater. I bardzo dobrze, wszak po to została opublikowana. Długo rozmawiam z gospodynią, konwersacja z właścicielami kwater, obok rozliczeń, zaczyna należeć do moich obowiązków... :) Miłych obowiązków.

 

4.06.2009, Ustronie Morskie - Unieście

Rano dołącza do nas Adam. Przywozi duży oscypek, którym częstuje wszystkich na odprawie. Krzysztof II wysyła do domu dużą paczkę z ekwipunkiem, który uznał za zbędny na trasie. Ma już bardzo pokiereszowane stopy, więc każdy dodatkowy kilogram się liczy, a po wizycie na poczcie jego plecak waży o blisko sześć kilogramów mniej.         

Od Ustronia, przez Gąski do Sarbinowa wszyscy idziemy plażą. Na zmianę to świeci słońce, to kłębią się nad nami ciemne, deszczowe chmury, ale nie pada. Adam na pierwszym kilometrze Przechadzki gubi okulary, cóż - pozbywając się ekwipunku w tym tempie, szybko zredukuje ciężar swojego bagażu do zera... :)         

W Sarbinowie odwiedzamy „naszą włóczykijską” kawiarnię przy promenadzie i rozdzielamy się na dwie grupy - bałtycką i przybałtycką. Wszyscy razem spotkamy się ponownie w Mielnie, w „naszej włóczykijskiej” smażalni. Obok zauważam planszę z napisem „ryby najlepiej”, zgadzam się, chociaż niezupełnie rozumiem, co to ma znaczyć... :)         

Dzisiejszy etap kończymy w Unieściu. Ta kwatera nie jest wygodna dla dużej grupy: ciasne pokoje i wspólna łazienka, ale nocujemy tutaj, aby chociaż trochę wesprzeć finansowo gospodarzy, których dzieci są poważnie chore. A na pożegnanie dyskretnie zostawiamy im „Ptasie Mleczko”.         

Na prośbę Krzysztofa II dzwonię do gospodarzy naszej kwatery w Łebie, pytam czy na ich adres znajomi Krzysztofa mogą wysłać paczkę z butami tak, aby ta - podobno wyjątkowo wygodna para obuwia - czekała już na właściciela, gdy za tydzień tam przyjdziemy. Zgadzają się bez wahania.

 

5.06.2009, Unieście - Darłówko

I znowu odprawę urządzamy pod dachem, opóźniając wyjście, bo pada deszcz. I znowu warto było poczekać, bo pomiędzy chmurami zaczyna pojawiać się słońce. Jest jednak bardzo zimno i wieje lodowaty wiatr, więc tym razem całą grupą wędrujemy po asfalcie, aż do ujścia Kanału Jamieńskiego, gdzie dzielimy się tradycyjnie. Ponownie spotykamy się w Łazach, skąd wszyscy wędrujemy brzegiem do Dąbkowic. Potężna nawałnica przetacza się nad Bałtykiem równolegle do nas, zafascynowani patrzymy na ciemne kurtyny deszczu padającego kilka kilometrów w głębi morza, ciężkie chmury kłębią się także nad lądem, ale nad nami wciąż utrzymuje się pas słonecznego błękitu. Światła jest jednak coraz mniej, w pewnym momencie wiatr smaga nas krótkim, przelotnym gradem, lecz do Dąbkowic wpadamy tuż przed nadciągającą ulewą. Własnym oczom nie wierzę - w tej najmniejszej z nadbałtyckich miejscowości, z jednym ośrodkiem wypoczynkowym i bez stałych mieszkańców, gdzie nigdy jeszcze nie widziałem otwartego lokalu, czynna jest kawiarnia! Cała dla nas! Znad gorącej herbaty pogodnie patrzymy na strugi deszczu spływające po szybach.         

Gdy opady słabną zakładamy peleryny oraz ochraniacze na plecaki i drogą przez las wyruszamy w stronę Dąbek, a stamtąd - już po deszczu - idziemy plażą do Darłówka. „Walczymy” o każdy metr, bo piasek na tym odcinku jest niebywale grząski. Dzwoni Jurek, pogodę ma znacznie gorszą niż my, więc nie może doganiać nas tak szybko, jak chciałby. Dzwoni także Janusz, on z kolei z każdym dniem zostaje coraz bardziej z tyłu za nami, bo takie spokojne tempo najbardziej mu odpowiada. Nota bene: z Januszem słyszymy się codziennie.  

W Darłówku idziemy na „nową” kwaterę, bo „nasza włóczykijska” jest cała zajęta przez gości weselnych, żeni się syn naszej gospodyni.         

Kaszlę okropnie, nie wiem jak oni ze mną wytrzymują...    

 

6.06.2009, Darłówko - Jezierzany

Według prognoz pogody noc miała być pogodna. Pochopnie wierzę telewizji, zostawiam pranie na zewnątrz (mało tego: namawiam też Magdę na wywieszenie prania) i w efekcie rano całe ocieka wodą... Jest za to znakomicie wypłukane... :)         

Do Wici idziemy groblą, z której doskonale widać równoczenie i Bałtyk, i Jezioro Kopań, potem kilkaset metrów przemierzamy po starej, zagadkowej drewnianej drodze i na początku pasów startowych nieczynnego lotniska wojskowego schodzimy na plażę. Wcześniej fotografujemy jeszcze rodzinkę, opalającą się na kocykach rozłożonych wprost na jezdni, tuż obok samochodu. A pojazd - aby wiatr nie dmuchał pod spodem - został starannie osłonięty parawanem. Bezcenna scenka rodzajowa... :)         

Świeci słońce, lecz wieje bardzo zimny wiatr, a jednak Beata, Adam i Mariusz decydują się na kąpiel w morzu. Brrr... To nie dla mnie! Z Magdą i Krzysztofem II idziemy wprost do Jarosławca. Tam odwiedzamy gospodarzy kwatery, w której tym razem się nie zatrzymamy, rozmawiamy chwilę, robimy zakupy i wędrujemy dalej - do Jezierzan, gdzie kończy się dzisiejszy etap. Lubię dom w Jezierzanach, miło kojarzy mi się z zeszłorocznym Suplementem Na Poligonie (bo tutaj nocowaliśmy przed startem) oraz z... jagodziankami, które przywiozła wtedy Maria...         

Dzwoni Mariusz II, pomylił się, jest w Darłówku - myślał, że tam nocujemy dzisiaj. Zapowiada, że za godzinę przyjedzie do Jezierzan taksówką. I rzeczywiście - przyjeżdża płacąc dwa razy więcej, niż za całą podróż nad Bałtyk ze Świecia, gdzie mieszka. Przywozi pyszny chleb własnego wypieku!          Za nami 180 kilometrów, czyli połowa drogi.

 

 

7.06.2009, Jezierzany - Ustka

Jest zimno i kropi, więc odprawa po raz kolejny odbywa się pod dachem. Witamy Mariusza II, żegnamy Beatę, której kończy się urlop. Na jeden dzień rozstajemy się też z Olą – nie dostaliśmy zgody na przejście poligonu plażą z Jarosławca do Ustki, więc stwierdziła, że nie będzie w deszczu, po asfalcie wędrować dookoła. Ruszamy zatem w siódemkę – Magda i sześciu facetów.         

Nie pada, więc nieco na skróty, przez łąki wzdłuż Jeziora Wicko idziemy do Łącka, zatrzymujemy się na chwilę pod kościołem, w tej niebywale nastrojowej wiosce i już po asfalcie ruszamy w dalszą drogę. Nie pada, lecz wciąż wydaje się, że lada moment lunie, niebo zasnuły niskie chmury, wieje wiatr, jest zimno, idziemy szybko i sprawnie, bo pogoda nie sprzyja postojom.         

W Wąwozie Zaleskim mijamy granicę województw, opuszczamy zachodniopomorskie, wchodzimy w pomorskie. Padać zaczyna dopiero w Duninowie, kilka kilometrów przed Ustką, kropi niezbyt intensywnie, więc w całkiem jeszcze suchych ubraniach docieramy na kwaterę. Tam nie udaje nam się uniknąć drobnego nieporozumienia, bo dostajemy mniej pokoi, niż rezerwowałem i wprawdzie łączna liczba miejsc, którymi dysponuję jest właściwa, lecz trudniej nam się wygodnie rozlokować. Krzysztof II przejmuje inicjatywę, interweniuje u gospodarzy i już po chwili mamy tyle pokoi, ile zamówiłem.         

Już spokojnie idziemy z Magdą na mszę. Wstyd przyznać, ale zasypiamy co chwilę, a gdy trzeba wstać, to myślimy tylko o tym, kiedy będzie można usiąść… :) Wychodzimy z kościoła, gdy zaczepia nas dziewczyna z plecakiem. To Ilona, która właśnie w Ustce dołącza do Przechadzki, idziemy razem na kwaterę. Tam czeka na nas Monika – towarzyszka naszej zeszłorocznej drogi, a chwilę później dołącza do nas Małgosia, jesteśmy zatem w nowym komplecie. Ilona, która przestudiowała uważnie relacje z poprzednich Przechadzek przywozi mi paczuszkę krówek. Wie, że przepadam za nimi… :) Są pyszne, dziękuję bardzo!  

 

8.06.2009, Ustka - Las Smołdziński

Odprawa na korytarzu kwatery. Do Orzechowa idziemy plażą, tam dzielimy się na dwie grupy – część kontynuuje wędrówkę brzegiem, pod klifem, część wybiera ścieżkę, która prowadzi górą. Ja jak zwykle idę górą, bo nie mogę sobie odmówić olśniewającej panoramy z klifu. Z powrotem schodzimy nad Bałtyk w Poddąbiu, wpadając wprost na Jurka, który po niezbyt pogodnym starcie rozpędził się tak, że już nas dogonił. To niewiarygodne! Wszyscy spotykamy się w „naszej włóczykijskiej” restauracji „Chłopska” w Rowach.         

Dzielimy się ponownie przed wejściem do Słowińskiego Parku Narodowego – połowa ekipy woli iść plażą, połowa szlakiem turystycznym wzdłuż Jeziora Gardno. Grzmieć zaczyna w momencie, gdy schodzimy nad Bałtyk, z tyłu gnają wprost na nas ciężkie, burzowe chmury. Uciekam na szlak leśny z Magdą i Krzysztofem, a chwilę później rejterują Adam z Jurkiem. Nawałnicy samotnie na plaży stawi czoła Mariusz – romantycznie i nieco lekkomyślnie zarazem, bo pioruny uderzają dookoła.         

Ubieramy peleryny i w deszczu pędzimy przez las, pod pierwszą wiatą spotykamy resztę naszej gromadki – dotarli tu zanim zaczęło padać, więc sucho im pod dachem, ciepło i wesoło. Zatrzymujemy się z nimi tylko na chwilę, bo spodnie i tak już nam przemokły, a pod pelerynami mamy same podkoszulki, więc w bezruchu szybko zaczynamy marznąć. Pod drugą wiatą spotykamy Adama i Jurka. Siadamy, bo miejsca tu więcej i łatwiej się ubrać w coś ciepłego.         

Chmury znikają niepostrzeżenie. Ruszamy dalej i w pięknym, popołudniowym słońcu, wędrujemy na wschód przez mokry, zielony las. W kilku trudniejszych orientacyjnie miejscach rysuję idącym za nami strzałki na ziemi, a żeby nie było wątpliwości, podpisuję je „HEL”. Potem dowiaduję się, że były przydatne. Na skrzyżowaniu szlaków żegnamy się z Jurkiem, który postanowił, że jeszcze dzisiaj dojdzie do Łeby. No tak, mogłem się spodziewać, że dłużej nie wytrzyma naszego tempa… :) Dzwonię na „naszą” kwaterę w Łebie, pytam, czy przyjmą samotnego wędrowca, który przyjdzie do nich około jedenastej w nocy. Przyjmą, Jurek może iść spokojnie.         

W Smołdzińskim Lesie mijamy sklep „Pod Kasztanem”, w którym mogliśmy spokojnie zrobić zakupy, zamiast nosić cały prowiant z Rowów, ale kto tam mógł przewidzieć, że uciekniemy z plaży, przy której wszak żadnego sklepu nie ma.         

Na kwaterze czeka już na nas Krzysztof II, który nie zatrzymał się w wiacie po drodze, przemoczył buty, zgubił szlak i w efekcie pokonał pięć dodatkowych kilometrów po asfalcie. Stopy ma całe zmasakrowane, cierpi też z powodu zapalenia ścięgien, lecz zażywa duże dawki leków przeciwbólowych i z desperacją idzie dalej. Mocno to lekkomyślne, bo uśmierzając ból nie usuwa jego przyczyn i tylko pogarsza swój stan, lecz cóż – jest dorosły, więc sam decyduje o sobie.         

Kwatera w Lesie Smołdzińskim należy do moich ulubionych, nie szkodzi, że trochę tu ciasno i łazienka wspólna, lecz nastrój jest tutaj znakomity, Żałuję, że magiczny wieczór mija nam tak prędko.    

 

9.06.2009, Las Smołdziński - Łeba

Rano Magda zauważa kleszcza wkręcającego się jej w przegub dłoni. Jest jeszcze bardzo płytko, więc wyjmuję go bez problemu. Przypuszczalnie przetrwał noc gdzieś w ubraniu i dopiero teraz udało mu się dostać na skórę.         

Odprawę robimy sobie dopiero pod Wydmą Czołpińską, bo z domu wychodzimy bez zbędnej zwłoki, wszystko po to, aby na wydmach zjawić się zanim dotrą tam wycieczki. Warto było się pospieszyć, bo i tym razem Wydmy Czołpińskie mamy na własność, poza nami nie ma tu nikogo.         

Jest pięknie, słonecznie, po błękitnym niebie wiatr goni pojedyncze obłoki. Siadamy na ostatniej z wydm – tej już z widokiem na Bałtyk. Panorama zapiera nam dech w piersiach, przez długą chwilę jedenaście osób, w absolutnej ciszy i skupieniu wpatruje się przed siebie, a może każdy w siebie? Hipnotyzujący jest ten moment.         

Schodzimy nad Bałtyk. Plaża jest pusta aż po horyzont i przez dwie godziny nie widzimy nikogo. Ilonie coraz bardziej dokuczają bąble, więc bierzemy od niej plecak i niesiemy na zmianę z Adamem, Krzysztofem i Mariuszem.          Tłum ludzi na plaży jak zwykle zwiastuje, że zbliżamy się do Góry Łąckiej. Wchodzimy na szczyt i czarnym szlakiem wracamy nad Bałtyk. Wieje coraz silniejszy wiatr z przeciwka, z trudem docieramy do Łeby. Po drodze spotykam „długodystansowca”, który wczoraj wyszedł z Lubiatowa i zmierza do Ustki.         

Już wczesnym popołudniem meldujemy się na kwaterze, to następny z moich ulubionych domów na trasie Przechadzki. Warunki są tutaj znakomite, ceny przystępne, a gospodarze niezwykle sympatyczni. Zatrzymujemy się tutaj na dwie noce. Dotychczas nie robiłem przerw podczas Przechadzek, ale w zeszłym roku, na jeden dzień odpoczynku zdecydowały się Maria oraz Monika i zgodnie stwierdziły, że był to znakomity pomysł, bo dotarły do Helu w lepszej formie, niż większość z nas. Magda znowu ma kłopoty z żołądkiem, więc mam nadzieję, że przez ten czas podleczy się nieco.         

Prawie całą ekipą idziemy do „naszej włóczykijskiej” smażalni na pysznego dorsza i kergulenę, kupujemy tam też wyśmienitą pastę z makreli. Wieczorem przyjeżdża Maria, wprost trudno w to uwierzyć, lecz i tym razem przywozi ze sobą najlepsze w Polsce jagodzianki z Olsztynka. Zajadamy się nimi i integrujemy radośnie w altance przed domem. Magda barwnie przedstawia Marii uczestników Przechadzki, ja prezentuję im Marię, więcej nie trzeba, by po pięciu minutach była już zaprzyjaźniona ze wszystkimi.         

Wieczorem dzwonię na naszą kwaterę w Białogórze, pytam czy przypadkiem nie nocuje tam ów tajemniczy, samotny długodystansowiec, idący przed nami. Okazuje się, że jest tam nie tylko on, ale także Jurek. Długo rozmawiam z obydwoma.

 

10.06.2009, Łeba

Wolny dzień mija niepostrzeżenie. Spędzam go głównie dyżurując w altance przed domem, bo większość ekipy, korzystając z dnia przerwy, zrobiła duże pranie, rozwiesiła i beztrosko zniknęła gdzieś w okolicy. A dzisiaj na przemian świeci słońce i pada deszcz, przy czym zmiany pogody są błyskawiczne, niekiedy wręcz pada i świeci równocześnie, więc trzeba reagować szybko. Siedzę zatem w altance i na przemian, to chowam pranie pod daszkiem gdy zaczyna padać, to rozwieszam z powrotem, gdy przestaje… :)         

Tylko Adam i Mariusz poszli na pół dnia dookoła Jeziora Sarbsko, reszta raczej oszczędza nogi. Krzysztof II dostał paczkę z butami, więc oczy mu błyszczą radośnie, ale Mariusz II żegna się z nami, gdyż bąble uniemożliwiają mu kontynuowanie marszu. Idziemy z Magdą do cukierni, kupujemy sernik dla naszych i placek z rabarbarem dla gospodarzy, którzy zaprosili nas na kawę do siebie. Gwarzymy z nimi miło i przyjaźnie.         

Wieczorem przyjeżdża Asia oraz Madzia z Przemkiem, z którymi pożegnaliśmy się w Międzyzdrojach. Jutro spodziewamy się jeszcze Ani, robi się nas coraz więcej…         

Dzwoni moja Mama, która jest właśnie na plenerze malarskim w Jastrzębiej Górze. Przed chwilą wróciła ze smażalni przy plaży, gdzie poszła z nadzieją, że spotka Jurka. Jurka nie spotkała, ale zauważyła młodego człowieka z dużym plecakiem. Zaczepiła go, okazało się, że to idący dzień przed nami Tomek – ten, z którym rozmawiałem wczoraj przez telefon. Zupełnie zaniemówił z wrażenia, gdy obca, starsza pani zapytała go gdzie jest Jurek, a gdzie reszta ekipy… Potem przedstawiła się oczywiście i wyjaśniła skąd tak dużo o nas wie.         

Ponownie telefonuję do Białogóry, pytam czy jutro (czyli w Boże Ciało) wieczorem, będzie tam otwarty jakiś sklep spożywczy. Gospodarz angażuje się w sprawę tak bardzo, że odwiedza wszystkie i z każdego dzwoni do mnie, przekazując stosowne informacje. Pyta też jak duża jest nasza grupa i jaka jest proporcja płci i par, aby odpowiednio przygotować pokoje. To przesympatyczne.         

Później rozmawiam jeszcze z Januszem – idzie wolniej niż przewidywał, gdyż musi swoje tempo dostosować do możliwości psa, który jest już coraz bardziej zmęczony i coraz częściej w ogóle odmawia współpracy. A Janusz – chodząca cierpliwość i pogoda ducha – nigdy nie lekceważy opinii Reksa. Januszowi niestety, aura nie sprzyja tak, jak nam, ostatnie trzydzieści godzin spędził w namiocie, bo deszcz padał non stop.         

O godzinie 23.00 Jurek, po brawurowym, siedemdziesięciokilometrowym marszu, dochodzi do Helu. Przejście wybrzeża zajęło mu osiem dni. Opowiada, że czytał o kimś, kto przebiegł całe wybrzeże w tydzień, ale dysponując ekipą, która wiozła mu bagaż, rezerwowała kwatery, przygotowywała posiłki i zapewniała opiekę medyczną – od przekłuwania bąbli, po masaż. A Jurek o wszystko dbał sam. Dla tamtego bieg plażą był katorgą, dla Jurka – przyjemnością. Czas prawie ten sam, a przeżycia zupełnie inne.

 

11.06.2009, Łeba - Białogóra

Odprawa przed domem, bo wreszcie jest ciepło i słonecznie. Uzbierał się spory tłumek: Ania, Asia, Ilona, Madzia, Magda, Małgosia, Maria, Monika, Ola, Adam, dwóch Krzysztofów, Mariusz, Przemek i ja. Jest też z nami pani Anita – gospodyni kwatery, która „odgraża się”, że w przyszłym roku wybierze się z nami przynajmniej do Białogóry. Ilona zostaje w Łebie – podleczy bąble i dołączy do nas jutro.         

I znowu dzielimy się na dwie grupy – plażową oraz lądową, wędrującą Mierzeją Jeziora Sarbsko. Spotykamy się pod latarnią Stilo. Młody mężczyzna z synem pyta mnie, czy Kuba? To Marcin, z którym od lat znamy się via e.mail, lecz ja – wstyd przyznać – nie wiedziałem jak on wygląda. To bardzo miły zbieg okoliczności, tym bardziej, że obydwaj mieszkamy w Krakowie, a spotykamy się dopiero tutaj.         

Od Stilo prawie wszyscy idą plażą, tylko Asia i ja wybieramy wariant lądowy. Na tym odcinku po raz pierwszy wędruję szlakiem, więc i pierwszy raz przechodzę przez Lubiatowo. Niebo dotychczas pogodne zasnuwa się, nawet grzmi gdzieś w pobliżu, ale tylko straszy, nie pada.         

W Białogórze spotykamy się z Beatą, która przyjechała tu specjalnie po to, aby spotkać się z nami. Przywiozła pyszne ciasto, a w laptopie zdjęcia z pierwszej połowy Przechadzki. Oglądamy je z entuzjazmem, ciesząc się, że było tak fajnie, i że ta przygoda wciąż jeszcze trwa.         

Na kwaterze kaloryfery są ciepłe, z wdzięcznością suszymy wszystko, co wcześniej nie miało możliwości porządnie wyschnąć, a rano dyskretnie zostawiamy gospodarzom „Ptasie Mleczko”.

 

12.06.2009, Białogóra - Władysławowo

Pochmurna jest droga z Białogóry do Karwi, ale nie pada. Spotykamy Ilonę i idziemy do „włóczykijskiej” cukierni, anektując tam wszystkie stoliki. Z przyjemnością zjadam trzy ogromne ciastka, nie wierząc własnym zmysłom, bo w domu wystarczyłyby mi na trzy dni.         

W Karwieńskich Błotach, wprost z lasu, wyskakują na mnie i Magdę dwa quady. Mają pecha, bo jeżdżenia po plaży nie tolerujemy. Akcja jest szybka, błyskawicznie zatrzymujemy obydwa pojazdy, wykorzystując kijki trekkingowe – nie sądziłem, że do tego też mogą się przydać. Pierwsza załoga jest agresywna, druga mniej, pacyfikujemy obie w pół minuty. Z pewnością pomaga nam przewaga liczebna oraz przygotowanie do interwencji - przed Przechadzką zaopatrzyłem się w Urzędach Morskich w numery telefonów, pod którymi na poszczególnych odcinkach wybrzeża można zgłaszać nielegalne wjazdy na plażę. Quady zawracają i znikają w lesie (nota bene: tam też są nielegalnie) równie szybko, jak się pojawiły.         

Zaczyna padać deszcz. W Jastrzębiej Górze odłączam się z Magdą od grupy, idziemy odwiedzić moją Mamę, która przyjeżdża tu od kilku lat. Doskonale znam ze zdjęć dom, w którym mieszka, pokój i widok z okna, wprost na Bałtyk. Dobrze, że mogę wreszcie zobaczyć to wszystko na własne oczy. Dla tych kilku chwil warto było tu przyjść ze Świnoujścia… :)         

Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie, słoneczną plażą wędrujemy na wschód, by przez rezerwat Wawóz Rudnik Chłapowski i Chłapowo dotrzeć do Władysławowa – na naszą ostatnią kwaterę.         

Smutna jest wizja bliskiego końca naszej wspólnej drogi. W pożegnalny wieczór trudno uniknąć nostalgii, chociaż Adam robi co może, aby wszystkich rozbawić. Prognozy pogody na jutro nie zostawiają na nas suchej nitki…          Żegnamy się z Marią i Moniką, które Przechadzkę kończą we Władysławowie.

 

13.06.2009, Władysławowo - Hel

Startujemy już o szóstej, bo „ciężki” piasek jest dzisiaj przed nami i długa droga. Deszcz dopada nas dopiero (już?) w Kuźnicy, pada drobna, ale gęsta mżawka. Na szczęście wiatr jest nam przychylny – wieje w plecy, więc i wędrować łatwiej i opady są mniej dokuczliwe. Idziemy małymi grupkami, swoim tempem, plażą, szlakiem lub ścieżką rowerową – jak komu wygodniej, spotykamy się, odpoczywamy, przetasowujemy i wędrujemy dalej.         

W Jastarni chowam się z Magdą pod dach namiotu osłaniającego letnią scenę przy dworcu PKP. Poza nami jest tu też małżeństwo z dzieckiem na rowerach, odjeżdzają w momencie, gdy przychodzimy. Po chwili zauważamy, że zostawili plecak. Czekamy, lecz nikt po niego nie wraca. Decydujemy się na "rewizję", w środku jest kamera, portfel z kartami kredytowymi i telefon komórkowy. Przeszukuję książkę adresową, dzwonię do osoby zapisanej jako „mamcia”, okazuje się, że to teściowa właściciela plecaka. Pytam, czy ta roztargniona para ma może przy sobie drugi telefon? Niestety, nie ma. Podaję swój numer „komórki”, obiecując, że zabiorę plecak ze sobą, jeżeli nie doczekam się na właściciela, lecz wcale nie uśmiecha mi się noszenie dodatkowego bagażu. Nie mija jednak kwadrans, gdy pod dach namiotu wpada zziajany rowerzysta, przekazujemy zgubę i ruszamy w dalszą drogę. Przez tę przygodę zostaliśmy z daleko tyłu, za całą naszą ekipą.         

Ścieżką rowerową idziemy do Juraty, tam schodzimy na plażę. Blisko dwie godziny przed nami poszli tędy Ania i Mariusz, pozostali, zmęczeni walką z grząskim piachem i sponiewierani przez deszcz poszli do Helu ścieżką rowerową. Jest bardzo ciężko, z trudem brniemy przez sypki piasek, silne fale powodują, że nie da się wędrować po ubitym pasie wzdłuż linii przyboju. W pewnym momencie ślady Ani i Mariusza znikają całkowicie, później dowiemy się, że oboje, zdesperowani postanowili wędrować po kostki w wodzie, bo tam grunt jest twardszy. I nie zdjęli butów…         

Odbieram kolejne telefony od dochodzących do Helu, najpierw od Ani i Mariusza, potem od Krzysztofa, później od Małgosi, Ilony, Asi oraz od Adama i Krzysztofa II. Do kompletu brakuje już tylko nas, jesteśmy ostatni.         

Tuż przed godziną siedemnastą mijamy „nasze włóczykijskie” wejście numer 66. Długo nie możemy oderwać oczu od morza, nie potrafimy odwrócic się i odejść w głąb lądu. Tak trudno nam uwierzyć, że to już, że cała Szósta Przechadzka za nami. Radość - bo była udana, miesza się ze smutkiem – bo minęła.         

Spotykamy się w kawiarni obok fokarium. Dobrze być tu razem z Wami wszystkimi, dziękuję Wam za wspólną drogę, tak udaną właśnie dzięki Wam. Wierzę, że przed nami jeszcze wiele dobrych dróg.

 

Kuba Terakowski

 

W Szóstej Przechadzce uczestniczyli: Jerzy Chanyszkiewicz (Łódź), Magdalena Chełmicka (Skierniewice), Beata Graczyk (Wejherowo), Adam Iwański (Dąbrowa Górnicza), Janusz Korkosz (Bytom), Aleksandra Kostrzewska (Warszawa), Ilona Kuśnierz (Bielawa), Maria Mioduszewska (Warszawa), Joanna Popiołek (Gdańsk), Anna Pyrz (Warszawa), Mariusz Rogoziński (Lidzbark Welski), Krzysztof Staniszewski (Kraków), Krzysztof Stepowicz (Łódź), Mariusz Szymański (Świecie), Kuba Terakowski (Kraków), Małgorzata Tomaszewska (Warszawa), Agnieszka Werens (Czarna), Przemysław Wosik (Luboń), Monika Zarzycka (Poznań) oraz Magdalena Zielony (Gdańsk).

  • Dscn0623
  • Dscn0647
  • Dscn0730
  • Dscn0782
  • Dscn0810
  • Dscn0824
  • Dscn0857
  • Dscn0891