W tym roku mielismy juz definitywnie zrobic sobie przerwe w zwiedzaniu Ameryki Lacinskiej i juz w zimie zaczelismy sie przymierzac do podrozy po Europie gromadzac mapy i przewodniki, lecz w mysl starego przyslowia, ze wilka ciagnie do lasu, w ostatniej chwili zmienilismy zdanie. Stalo sie to po czesci za sprawa pieknie wydanego albumu o Meksyku, ktory nawiasem mowiac kupilismy jako prezent dla kogos w Europie. Gdy zaczelismy go ogladac to ze zdumieniem zaczelismy stwierdzac, ze choc wiele juz widzielismy w tym pieknym kraju to jednak wciaz pozostaje wiele niezwyklych rzeczy do zobaczenia. A wiec Europa musi na nas poczekac jeszcze rok...
Ustalilismy, ze wycieczke zaczniemy od Mexico City wiec wybralismy w przewodniku hotel, do ktorego zadzwonilem zeby zrobic rezerwacje. Bardzo mily wlasciciel dal nam kilka wartosciowych wskazowek jak tanio i bezpiecznie dostac sie z lotniska do hotelu.
W srode 25 lipca w stolicy Meksyku. Na lotnisku rezerwujemy na sobote samochod i wykorzystujac wczesniejsze informacje kupujemy bilety na taksowke. Od razu zdalismy sobie sprawe jak cenne byly te wskazowki bo od razu, jak tylko wyszlismy z lotniska, to rzucily sie na nas watachy taksowkarzy oferujacych swe uslugi lecz my nie dalismy sie na to nabrac. W drodze do hotelu widzimy, ze jest to miasto-moloch i nielatwo bedzie sie tu poruszac samochodem. Nasz hotel jest polozony w centrum, ma duzo uroku choc jest niedrogi. Zaraz na poczatku poznajemy mile malzenstwo z Chicago i wypijamy z nimi wlasnorecznie przyrzadzona margaritke. Wieczorem umawiamy sie z nimi do opery na wystep baletu folklorystycznego. Tak sie jednak sklada, ze wyjatkowo w te srode jest cos innego wiec pieszo wracamy do hotelu. Poniewaz jestesmy juz dosc zmeczeni to z przyjemnoscia zamieniamy przedstawienie na wczesniejsze pojscie spac.
Wypoczeci jedziemy w czwartek rano metrem do Zocalo – rynku w Mexico City, ktory wielkoscia przypomina krakowski. Co ciekawe, wlasciciel hotelu twierdzil, ze metro jest bezpieczniejsze niz taksowki, gdyz wiele taksowek jest falszywych a ich kierowcy wyczuwajac nieorientujacego sie turyste wywoza go w nieznane i rabuja lub nawet cos gorszego. Glowne niebezpieczenstwo w metrze to zlodzieje kieszonkowi, wiec mamy sie na bacznosci. Zaczynamy zwiedzanie rynku od palacu prezydenckiego. Musimy zostawic w portierni paszporty. Cale pierwsze pietro jest ozdobione polichromia Diego Rivery przedstawiajace cala historie Meksyku. Jest duzo strazy, ktora pilnuje zeby nie wejsc w niepowolane miejsce. Nastepnie ogladamy katedre z XVI wieku. Obok niej znajduja sie fundamenty jednej z wielu poteznych piramid Aztekow, ktore sie tu wznosily przed przyjazdem Hiszpanow. Jakby nie bylo w miejscu gdzie dzisiaj jest Mexico City kiedys byla stolica imperium Aztekow – Tenochtitlan. Cortez podbiwszy Aztekow zrownal ich stolice z ziemia a pozniej czas zrobil swoje i o Tenochtitlan wszyscy zapomnieli, az tu nagle podczas prac ziemnych 40 lat temu natrafiono na potezne kolo kamienne pokryte tajemniczymi rzezbami. Uswiadomiwszy sobie co tu zostalo przed wiekami zniszczone widok ruin tej piramidy robi smetne wrazenie.
Czujac znuzenie wracamy do hotelu, raczymy sie margaritka i siedzac na balkonie przygladamy sie kolibrowi, ktory zawiesiwszy sie nieruchomo w powietrzu wypija nektar z kwiatow rosncego obok drzewa. Wieczorem idziemy do polozonej w poblizu dzielnicy z dziesiatkami restauracji, tylko wybierac. Zaskakuje nas bogactwo kuchni i wybor dan. W drodze powrotnej lapie nas burza i do hotelu docieramy zupelnie przemoczeni, lecz o dziwo na drugi dzien wszystko jest suche.
Rano po sniadaniu w hotelu jedziemy metrem na koncowy przystanek na poludniu miasta. Na ostatniej stacji szukamy wlasciwego autobusu, ktory by nas zawiozl do Xochimilco, gdzie sa kilkusetkilometrowe kanaly wybudowane jszcze przez Aztekow, po ktorych dzis mozna plywac lodka cos jak w Wenecji, gdzie sternik tez stoi z tylu i dluga zerdzia odpycha sie od dna. Poniewaz nie mamy dokladnego planu miasta to mozemy sie tylko w przyblizeniu orientowac gdzie jestesmy. Autobus dlugo przedziera sie przez malo ciekawe polacie miasta. Po drodze mijamy slynny stadion pilkarski, na ktorym byly dwukrotnie rozgrywane mecze finalowe o mistrzostwo swiata. Zaczynamy sie juz niepokoic po pol godziny lecz pasazerowie nas infomuja, ze to juz niedaleko. Wysiadamy we wskazanym miejscu i dalej idziemy waskimi uliczkami kierowani przez przechodniow. Dochodzimy na miejsce i naszym oczom ukazuje sie setki kolorowych lodek gotowych do wynajecia. Dobijamy targu i wyplywamy na dwugodzinna wycieczke. Na duzej lodce jestesmy tylko my i przewoznik z dluga zerdzia. Plyniemy przez tropikalny park a towarzyszy nam dziesiatki innych mniejszych lub wiekszych lodek. Wsrod nich sa nie tylko lodki z pasazerami ale uwija sie sporo z pamiatkami i roznymi przysmakami, od goracej kukurydzy i tamale po zimne piwo. Na amatorow meksykanskiej muzyki czekaja gotowe do wynajecia cale orkierstry mariachi gotowe do przypiecia sie do innych lodzi i towarzyszeniu im w czasie wodnej przejazdzki.
Teraz staramy sie zlapac autobus do San Angel. Udaje nam sie, ale kierowca nam tlumaczy, ze musimy sie przesiasc. Po drodze mijamy miasteczko uniwersyteckie (podobno jest to najwiekszy uniwersytet na swiecie), gdzie rozpoznajemy znany nam ze zdjec potezny gmach biblioteki, ktorego cala sciana pokryta jest polichromia. Przesiadamy sie na inny autobus, ktorego kierowca z kims rozmawia i na nasz widok wymienia uwage „ile mam im policzyc?” pewnie nie podejrzewajac, ze to zrozumiemy.
San Angel jest stara czescia miasta z uroczymi kamienicami i eleganckimi galeriami. Naszym celem jest bardzo elegancka restauracja mieszczaca sie w starym klasztorze z XVII wieku. Bywal tu w dawnych czasach cesarz Maximilian. Z tego co zauwazylismy to wiekszosc gosci przybywa tu eleganckimi samochodami lub przynajmniej taksowka, ale nikt pieszo tak jak my. Obiad byl wykwintny tak jak obsluga i goscie. W droge powrotna idziemy pol godziny do metra po drodze mijajac ulice, ktorej nazwa zawsze wzbudzi mile wspomnienia u kazdego Krakusa – Cracovia.