W tym roku planowanie urlopu szło nam wyjątkowo ciężko. Urlop w pracy trzeba było zaplanować na początku stycznia, ale kto wtedy ma plany wakacyjne zamknięte na ostatni guzik ? – my nie miałyśmy….
W końcu ustaliłyśmy termin na przełom maja i czerwca, kilka kierunków nam nie wypaliło, terminu urlopu nie mogłyśmy już zmienić więc trzeba było wpasować się w to co mamy. Palcem po mapie objechałyśmy pół świata, ciągle kolejne kierunki odpadały z różnych powodów, aż w końcu na początku maja trzeba było się na coś zdecydować. Na wyjazd namówiłyśmy też Kubę, naszego znajomego z wyjazdu do Algierii.
Całkiem spontanicznie wybór padł na Islandię, mimo iż nie jeżdżę dwa razy w te same miejsca, dla Islandii zrobiłam wyjątek. Z trzech znalezionych objazdówek wybrałyśmy opcję z noclegami w domkach ( dwie pozostałe, dużo ciekawsze, ale z noclegami pod namiotami, czego trochę się bałam, bo wiosną temperatury na Islandii mogły spadać w okolice zera).
Przyszedł w końcu 10 czerwca, dzień naszego wyjazdu. Leciałyśmy z Warszawy do Keflaviku i tam nieopodal lotniska mieliśmy pierwszy nocleg w hotelu. Zmęczeni trudami podróży szybko zasnęliśmy.
Następnego dnia pobudziliśmy się już ok. 5 rano, to pewnie przez zmianę czasu, w końcu u nas była już 7 rano. Po śniadaniu, ok. 9:30 wyjechaliśmy….
Zwiedziliśmy jakiś punkt widokowy nad oceanem, następnie „Most między kontynentami” czyli miejsce w którym schodzą się dwie płyty tektoniczne północnoamerykańska i euroazjatycka, zatrzymaliśmy się na chwilę przy Błękitnej Lagunie (nie wiadomo po co, bo kąpiel nie była w planie) i dalej skierowaliśmy swoje kroki w rejon Thingvellir.
Opisy mogą się trochę różnić w porównaniu z mapką, ale Kolumber nie pozwala dodać nowych punktów.
Tekst trochę chaotyczny, ale musi już tak zostać... nie umiem ładnie opisywać.