Przed przyjazdem na Sardynię, motywem przewodnim wszystkich przewodników, były dwie frazy: Sardynia to nie Włochy. Na Sardynii stale wieje wiatr.
Oraz: stężenie owiec na kilometr kwadratowy zdecydowanie przekracza ilość osób na podobną skalę.
Nie będąc drobiazgową, nie jechałam, by tropić, która z powyższych sentencji jest prawdą, a co turystycznym sloganem. Jechałam, bo lubię Śródziemnomorze we wszystkich jego przejawach, a kolor wód dookoła wyspy był dodatkowym wabikiem. A że gdzieś trzeba było znaleźć bazę wypadową, wybór padł na Sassari, dlaczego nie?
Tymczasem na miejscu Sassari pokazało swoje janusowe oblicze. Z jednej strony włoska pocztówka- szpalery palm przy głównych ulicach, genueńsko-wenecko-pizańskie wpływy w architekturze, z drugiej - miasto silnie zaanagażowane politycznie, anarchizujaco-pacyfistyczne, z bojowym rysem grafficiarskim widocznym w wyjątkowo wielu miejscach.
I wszechobecne drogowskazy na rogatkach miasta, których fonetyczna strona wprawiała mnie w melodyczną ekstazę:
Predda Niedda
Filigheddu
Saccheddu
Zipirianu
Viziliu
Tissi, Ossi, Ussini.
Oraz nadmorskie Porto Torres i Platamona, dokąd udałyśmy się, by kontemplować kwietniową pustkę plaż, tkwiących ciagle w katatonicznym, zimowym śnie.