Przewodnik zachęcał do odwiedzenia miasta prastarą sentencją "nie ma nic smutniejszego niż stracić wzrok w Granadzie". "Kto nie widział Granady, ten niczego nie widział" - dodawało hiszpańskie przysłowie. W tle głowy kołatała Mickiewczowska ballada Alpuhara.
Pomna dobrych rad, bilety do Alhambry rezerwowałam z wielotygodniowym wyprzedzeniem (niepotrzebnie). Pokój z widokiem i na góry, i na twierdzę i na katedrę, a i tak najlepszy okazał się dach pensjonatu - z ogrodem pełnym tropikalnych roślin i wspaniałym szezlongiem, ktory posód soczyście bawrych azulejos wymagał hartu ducha, by mu nie ulec, by w miasto uciec.
A i tak najlepsze okazało się Sacromonte, o którym nikt nii nie mówił.
Pałace Nasarydów, olśniewający Dziedziniec Lwów, ogrody Generalife i stara zabytowa dzielnica Albaicin - wszystko godne największej uwagi, ale jeśli miałabym wskazać coś, co po prostu zostaje pod powiekami, wraca i sprawia, że nie chcesz się ruszyć z miejsca, myśląc uporczywie: chwilo trwaj, to zdecydowanie wskazałabym na leżacą nad brzegiem rzeki Darro, pełną jaskiń dzielnicę Sacromonte.
Porażająca biel na tle kobaltowego nieba i montrualnych rozmiarów opuncje i aloesy - to pierwsze, co widać, zanurzając się kręty labirynt rozfalowanych, górzystych uliczek.
Drugie - to jaskinie przearanżowane na kluby flamenco, do których wejścia strzegą grube koty.
Trzecie - potężny wąwóz - zza którego wynurza się majestatyczna bryła Alhambry, a na dalszym planie masyw gór Sierra Nevada. I nawet w porze kanikuły widać lśniące śniegi, błyszczące zza pierwszoplanowych drzewek pomarańczowych w pełnym rozkwicie.
Centrum życia turystycznego jest Plaza Nuova. To od niej odchodzi najpopularniejszy deptak Carrera del Darro, porośnięty wisteriami, omiatany szumem górskiej rzeki, zanurzony w aromatach wszechobecnych tapas.