Widziałem piramidy Majów, widziałem tajemniczą nabatejską Petrę, byłem w Ziemi Świętej, widziałem pomnik wiecznej miłości w Tadź Mahal, byłem w zamku samurajów w Himeji, widziałem polujące gepardy w Tsavo, ale jeszcze nigdy nie byłem tak podniecony przed wyjazdem jak tym razem, tuż przed chińską przygodą. Może to dlatego, że poza Japonią i Peru to właśnie Chiny chyba były na szczycie mojej listy marzeń podróżniczych? Nie wiem. Fakt jest bezsprzeczny, że jeszcze nigdy czas do wyjazdu nie dłużył mi się tak bardzo. Państwo Środka. Kolebka cywilizacji.
Coś magicznego i bajkowego. Kolorowe pawilony, Zakazane Miasto, Wielki Mur, wydawały się zupełnie poza zasięgiem. A jednak jestem tu! Siedzę w sercu Pekinu, dosłownie kilkaset metrów od Placu Tiananmen i Zakazanego Miasta. Dookoła naszego hotelu przycupnęły sędziwe hutony, kolorowe jadłodajnie obwieszone czerwonymi latarniami i lampionami.
Pierwszy dzień minął (no prawie, czeka nas jeszcze wieczorne wyjście na miasto). Z samego rana po chińskim śniadaniu (zupa ryżowa - blee i pierożki mięsne - mniam) udaliśmy się na Plac Tiananmen. Ponoć jednocześnie może znajdować się na nim ponad milion osób. Przewodnik przyciszonym głosem opisał to tak: „wyobraźcie sobie co tu się działo w ’89...„. Faktycznie, gdy wyobrazić sobie te tłumy studentów zgromadzone na placu i czołgi taranujące tłum... Generalnie Chińczycy to strasznie dziwny naród. Z jednej strony rozruchy studenckie w ’89, a z drugiej tłumy stojące w gigantycznym ogonku by zobaczyć mauzoleum Moa. Widocznie komunizm ostro się tu trzyma.
Jako, że tylko ja byłem z postkomunistycznego kraju wszyscy patrzeli na mnie chcąc wiedzieć jak to jest. Starałem im się wyjaśnić, że w Polsce wyglądało to zupełnie inaczej. A tutaj po prostu jeden ustrój z silną władzą centralną (cesarz i jego dwór) zastąpiono zwyczajnie inną (partia komunistyczna), choć częstokroć tak samo odciętą od rzeczywistości reszty kraju jak i byli rezydenci Zakazanego Miasta.
Raczkująca „demokracja” pierwszego prezydenta po obaleniu ostatniego cesarza była kulawa. Yuan Shikai odprawiając rytuały ofiarne w Świątyni Nieba został szeroko zrozumiany, że zamierza rozpocząć starania by objąć tron i założyć nową dynastię. Niestety dosyć szybko został usunięty. Co spowodowało dekady chaosu, z którego wyłoniły się silne i scentralizowane Chiny pod wodzą Mao.
Podczas zwiedzania siedziby cesarzy dostrzegłem jeszcze inna cechę Chińczyków. tu nie używa się ani „dziękuję” ani „przepraszam”. Tu w ruch idą łokcie, kolana i siła przebicia. Byle do przodu. Co tam, że babulinka też się pcha, łokciem pod żebro i nim chwyci oddech już jesteśmy przed nią. W Zakazanym Mieście jest... cóż tak jak na fotkach, tyle, że wszędzie są tłumy. Setki osób wchodzące ci w kadr. Ale zobaczenie na własne nieskalane oczęta Smoczego tronu czy pawilonu cesarzowej - wdowy Cixi robi wrażenie, nawet jeśli się jest podduszonym przez tłum tratujący mnie, mojego bąbla (czyt. aparat) i samych siebie.
W Zakazanym Mieście byliśmy ponad 4 godziny a i tak nie wiedzieliśmy nawet połowy udostępnionych pawilonów i skarbów. By dobrze zwiedzić te hektary cudów musielibyśmy spędzić tu pełne dwa dni. Ale cóż robić. Biegusiem po najważniejszych pawilonach, potem pół mrożonej kawy w cesarskich ogrodach i biegusiem na lunch w hutonie u zwyczajnej rodziny.
Nim jednak do tego przejdę, chciałbym zatrzymać się przy wspomnianym ogrodzie. Chodząc po nim można zobaczyć kilkanaście mniejszych pawilonów o wymyślnych nazwach (np. Pawilon Dziesięciu Tysięcy Wiosen etc.), ale co zaskakujące można też zobaczyć kilkanaście wystaw kamieni, a nawet sztuczną skałę z pawilonem na szczycie. Kamienie powystawiane były zarówno w grupach jak i pojedynczo. Ale wszystkie miały jedną cechę - miały najdziwniejsze kształty, czasami wyglądały jak stopiony wosk czasami jak zastygła lawa. Spytałem się o to przewodnika. Dowiedziałem się, że kamienie mają symbolizować długowieczność i podobnie jak drzewa to są główne osie, wedle których projektowano ogrody. A im wymyślniejszy kształt skały czy kamienia, tym bardziej cenny. Ot co kraj to obyczaj, bym wiedział to skoczyłbym do jakiego kamieniołomu i cosik im tam wyłupał.
No dobrze, jesteśmy przy lunchu w hutonie pekińskiej rodziny. W zasadzie nie byłoby o czym opowiadać gdyby nie dwa szczegóły. Pierwszy to gigantyczny portret Mao wiszący centralnie na ścianie w pokoju (się przypomniały mi portrety naszych I sekretarzy). A drugi to sam obiad. Uprzedzono nas, że będzie to zwykły codzienny obiad tej rodziny wiec nie mamy się spodziewać ani niczego wystawnego ani skomplikowanego. Na stół wjechało kolejno 10 dań. Kopara mi opadła. Skromny obiad. Rozumiem. To ja nie chce nawet pytać jak wygląda wystawny obiad. I bez tego siedzieliśmy tam ponad godzinę. No dużo w tym było naszej winy. Nabieranie marynowanych pasemek marchewki pałeczkami jest zarówno czasochłonne jak i przekomiczne.
Późnym popołudniem wróciliśmy do hotelu by się odświeżyć, przebrać i chwilę odpocząć. Część towarzystwa wybrała się na pokazy akrobatów. Się nazywa, ze to charakterystyczne. Niby w radzieckich cyrkach przyjeżdżających do Poznania faktycznie głównie skośnoocy akrobaci, ale żeby od razu z tego regularne pokazy urządzać? Więc nikt się nie zdziwi, że jak to Angole mówią, to zupełnie nie mój kubek herbaty, wyruszyłem samopas na zwiedzanie. A że za oknem naszego pokoju kusił widok przepięknie oświetlonego Zakazanego Miasta postanowiłem sam pójść na pierwsze pamiątkowe zakupy, kolację oraz nocne plenery.
Zakupy zakupami, ale kolacja to był cyrk na kółkach. Swoim zwyczajem jak ta nie przymierzając sierota polazłem nie tam gdzie powinienem. Idę ja sobie ciemną jak grzech śmiertelny uliczką pomiędzy hutonami, widzę ci jak fajnie obwieszoną czerwonymi lampionami knajpkę. Wchodzę. Oni, tzn. miejscowi gapią się na mnie jak na jednorożca. A ja walę do jedynego wolnego stolika. Kelner czy stujkowy czy odganiacz much czy kto to tam był przytaśtał wielgachne menu. Krzaczków od cholery, ale by po ludzkiemu to nie, tylko krzaczki i fotki. Jako, że pokochałem te ichne pierożki czy co to tam jest więc paluchem pukam w fotkę pierożków i rozanielony się uśmiecham do „kelnera”. On na mnie jak na Yeti i nic. Coś tam zaczyna gaworzyć. I wyczekująco patrzy na mnie. Ja z jeszcze większym uśmiechem jeszcze raz ale wolno pukam paluchem w pierożki. On dalej gaworzy. Ja pitole o co ci Franek chodzi bo nie kminie! Gada i gada. W końcu stuka długopisem w krzaczek pod fotką i czeka na moją reakcję. Ja nic. Mówię po angielsku, że ogólnie fajnie ale ja nie kaman o co ci biega. On na to bierze długopis i zaczyna coś skrzętnie bazgrać w swoim kajeciku. Myślę sobie dobra nasza, pisze zamówienie. Ślina zaczyny mi gwałtowniej napływać. Oj za szybko. On mi pokazuje co nabazgrał a mnie szczena w dół. Ja pitole... czy tobie Franek się wydaje, że ja tylko drukowanych krzaczków nie kumam ale już odręczne to jak najbardziej? Łapy opadają.
W końcu zawołał szefową. Widać uznał, że obsługa zachodniego półgłówka i analfabety jest ponad jego siły. Szefowa jakby żywcem wzięta z baru mlecznego „Kruszowianka” z głębokich lat 70-tych albo z „Misia”. Ona też po angielsku ni w ząb. Ja nadal głupi nie zdążyłem się ogarnąć i naumieć po chińsku, więc konwersacja mniej więcej dalej na podobnym poziome jak poprzednio. W końcu myślę sobie, nic to Kondziu zjesz gdzie indziej albo i nie. Ale sąsiad ze stolika obok zlitował się nade mną.... albo nad szefową i coś tam po angielsku zaczyna mi tłumaczyć. Koniec końców porozumieliśmy się, że chcę tylko pierożki i lokalne piwo. Szefowa zawiedziona by chyba myślała, że zamówię cały obiad czyli jakieś 15 dań i na mnie jednym zrobi 3-dniowy limit. Oszalała chyba. Pierożki i piwo. Ale dostałem swoje sakrameckie czosnkowo-wieprzowo-warzywne 20 pierożków. po prostu paluchy lizać. No tak to można pożyć. Po tej przygodzie sesja zdjęciowa Placu Tiananmen i wypruty jak okradziony mieszek poczłapałem się do hotelowego baru na piwo by powypisywać widokówki i ponotować w moim podróżniczym kajeciku najpierwsze wrażenia. Na jutro w planach był Wielki Mur oraz Świątynia Nieba.
No to zaczynamy ostrą jazdę bez trzymanki. Wcześnie raniutko a w zasadzie jeszcze w nocy (dzięki temu zobaczyłem jutrzenkę nad Zakazanym miastem) zostaliśmy zbudzeni by dotrzeć do oddalonego o około 100 km Wielkiego Muru. Zamysł był taki by zajechać wcześnie rano tak aby uniknąć tłumów turystów i wrócić do Pekinu na tyle wcześnie by coś jeszcze zobaczyć nim zaokrętujemy się na nocny pociąg do Xi’an.
No w planach to faktycznie wyglądało całkiem sensownie. W rzeczywistości nie wszystko poszło tak po sznurku jak planowaliśmy. Sam mur cudny. Dosłownie. Jedyna budowla widoczna z kosmosu i ja stojący gdzieś tam na dole. Nawet Wam pomachałem. Wrażenia.... Można ekstremalnie albo na leniucha. Albo kolejką na sam szczyt albo na jedną z niższych partii muru i dalej już samodzielnie się powspinać. Ja jak ta owca za resztą grupy na leniwca na samiuśki szczyt wagonikiem pojechałem. Mutianyu to chyba najciekawsza partia Muru osiągalna z Pekinu. Uroczo wije się ponad wzgórzami, szczytami gór, schodzi w doliny i niknie by po chwili ponownie się pojawić na stoku kolejnego wzniesienia. A wszystko to w otoczeniu wczesno-jesiennego kolorowego lasu. Po prostu bajka. Z miejsca, z którego rozpoczęliśmy naszą wspinaczkę można dotrzeć do wieży czy też fortu 23, dalej trzeba mieć paszport i wizę.
Nie wiedzieć czemu głupi ja nawet oglądając dziesiątki fotek Muru ubzdurałem sobie w garnku, że Mur jest prościutki, równiutki i płaski jak ziemia na antycznych mapach. A tu co? Schody, schodki, wzniesienia i stoki i wspinaczka, wspinaczka i jeszcze troszkę wspinaczki. Ale nawet starsze osoby dadzą radę. Naturalnie tych najbardziej stromych wzniesień nie pokonają (a czasami potrafią być ekstremalnie strome) ale dość długie odcinki są wygodne i łatwo dostępne. Tak więc kolejny punkt na mojej prywatnej liście „must-seen” mogę odhaczyć. Wielki Mur Chińskizostał zdobyty z, że się tak wyrażę, narażeniem życia. Schodząc z jednej z wież trzeba było pokonać bardzo strome schody. A że schody nierówne, powykrzywiane i śliskie, więc gdyby nie kumpel, który schodził obok to zjechałbym paszczą z taką szybkością, że pewnie dopiero tarcie płytek wyhamowałoby mnie gdzieś przed kolejną wieżą.
W drodze powrotnej wjechaliśmy na obiad. było smacznie ale nieprzyjemnie. Ponoć zwyczajem (??!!) jest tu, że jedzenie zamawia się wspólnie zaś napoje płaci osobno. Tu niby zmówiliśmy osobno. Każdy wziął to na co ma ochotę, choć i tak skończyło się na tym, że każdy brał to co chciał, niezależnie czy to zamówił czy nie. Gdy przyszło do płacenia zebraliśmy kwotę od każdego wedle tego co zamówił i wyszło nam 890 yuanów. Lecz gdy przyniesiono rachunek, ten opiewał na kwotę 1200. Myśląc, że się kropnęliśmy, jeszcze raz wszystko przeliczyliśmy i posprawdzaliśmy ceny w menu ale nic to nie dało. Rachunek był oszukany a nie nasze obliczenia. Znalazły się tam jakieś niestworzone kwoty. Wysłaliśmy naszego przewodnika by to wyjaśnił. Wrócił z rachunkiem na 1000 yuanów. Ale co z tą brakującą setką? Niby się okazało, że napoje były droższe o 5 yuanów oraz ...!!!!!!!!! że obciążono nas kwotą 5 yuanów za pałeczki! Osłupieliśmy. I zgodnie stwierdziliśmy, że jak długo żyjemy i podróżujemy jeszcze nigdy nigdzie nikt nie kazał nam płacić za używanie sztućców. Potem doszliśmy do wniosku, że coś jest nie tak. Albo przewodnik albo oni nas opędzlowali. Sama sytuacja była głęboko dziwna a do tego głupawe tłumaczenia przewodnika. Gdy zamawia się wspólnie, na stole ląduje około 15 dań i w sumie trudno stwierdzić i spamiętać co faktycznie zamówiło się i ile faktycznie to kosztowało. Tym razem każdy pamiętał co i ile zamówił. I już się nie dało namieszać za bardzo. Wnioski chyba nasuwają się same.
Popołudnie spędziliśmy w Tiantan Gongyuan, gdzie znajduje się słynna Świątynia Nieba. Budowla w charakterystycznym chińskim, kolorowym i bardzo ozdobnym stylu. Idealnie okrągła. Zbudowana wedle najczystszych konfucjańskich zasad, bez użycia nawet jednego gwoździa. To tu cesarz dwukrotnie w ciągu roku błagał niebiosa w rytualnych modłach o dobrobyt o dobry urodzaj dla Państwa Środka. Dziś świątynia udostępniona jest dla zwiedzających. W parku co rano mieszkańcy zbierają się by wspólnie ćwiczyć tai chi. Popołudniami okupują gloriettę namiętnie oddając się grom hazardowym. Od kart poprzez jakieś tajemnicze gry planszowe aż po walki pasikoników. Największą jednak frajda dopiero nas czekała wieczorem... pociąg. Ale o tym w części następnej o Xi’an.