Kiedy zdecydowaliśmy w tym roku polecieć do Azji, tylko jedno miejsce na potencjalnej liście atrakcji, było pewnikiem – Angkor Wat, a precyzyjniej, za Wikipedią, „kompleks zabytków Angkor , który tworzy duża liczba kamiennych budowli (miasta, zespoły świątynne) oraz tereny leśne i zbiorniki wodne, obejmujące obszar ponad 400 km²”, w tym oczywiście „największa, najważniejsza i najbardziej znana świątynia” – Angkor Wat.
Od dawna chcieliśmy zobaczyć te zagubione w dżungli ślady dawnej świetności Imperium Khmerskiego. O samej Kambodży wiedziałam niewiele. Kojarzyłam hasłowo, tak jak pewnie większość – Czerwoni Khmerzy i reżim Pol Pota, ludobójstwo – czyli generalnie smutna historia i kraj, który próbuje się odradzać po strasznych przejściach.
Jak to teraz wygląda? Czy jest bezpiecznie? Czy jest jakaś baza turystyczna? W sieci znalazłam sporo relacji z wypraw w tamte rejony i wyłaniał się z tych opowieści całkiem spójny obraz Kambodży – kraju ludzi przyjaznych i uśmiechniętych. Jest gdzie spać, stosunkowo łatwo się przemieszczać – można jechać.
W Siem Reap wylądowaliśmy 27 października. Lotnisko, mimo że ma w nazwie określenie „międzynarodowe”, nie poraża wielkością. Żadnej zabawy w autobusy – prosto z samolotu drepczemy tłumnie przez płytę lotniska do hali przylotów. Jeszcze w Polsce załatwiliśmy sobie e-wizę (dla zainteresowanych: http://www.mfaic.gov.kh/evisa/?lang=Po - szybko, sprawnie i wygodnie), więc formalności wjazdowe trwają bardzo krótko. Znalezienie transportu do hotelu nie stanowi problemu.
Na każdym kroku widać, że to zdecydowanie miejscowość, która żyje z turystów. Przylatujących jest mniej niż czekających przed lotniskiem kierowców. Po drodze do hotelu rozmawiamy z wiozącym nas młodym chłopakiem. Ma na imię Lam, komunikuje się po angielsku i bardzo się stara sprzedać nam swoje usługi transportowe. Ma przygotowaną mapę kompleksu świątynnego, pyta, jak długo zamierzamy zostać, proponuje plan wycieczek na kolejne dni. On ma samochód, my wolimy tuk-tuka? Nie ma problemu – ma kolegę, który będzie nas woził do świątyń położonych bliżej tuk-tukiem, a ona będzie nas woził samochodem w bardziej odległe miejsca. W sumie jestem przeciwna zobowiązywaniu się od razy na trzy dni, ale Adam woli to mieć z głowy, sprawdzamy w przewodniku, co piszą o cenach i wydaje się, że chłopak nie chce nas naciągnąć, więc umawiamy się z nim na kolejny dzień.
Zostawiamy rzeczy w hotelu i ruszamy coś zjeść na słynną Pub Street – tam to dopiero widać, że jesteśmy w miejscowości turystycznej! Hot spot na każdym kroku, wszędzie: „Lonley Planet poleca” i można zjeść pizzę, królują angielskie napisy. Jest gwarno, tłoczno, zdecydowanie bezpiecznie. My wybieramy restaurację z lokalnym jedzeniem – piwo Angkor, spring rollsy, kurczak z orzechami nerkowca i lokalny przysmak – amok (ryba w mleczku kokosowym z ryżem). Smaczne, ale bez przesady - ja wolę zdecydowanie ostrzejsze smaki i wielokrotnie w Kambodży będę z rozrzewnieniem wspominać indonezyjską kuchnię. Kulinarnie mnie Kmerzy nie ujęli jakoś szczególnie.
Spędzamy miły wieczór, obserwując ulicę i rozmawiając o tym, co nas czeka następnego dnia. W drodze powrotnej obserwujemy ludzi siedzących na ławkach umiejscowionych na brzegach wielkich akwariów z rybami. Najpierw się zastanawiamy, po co tam siedzą, potem nagłe olśnienie – „fish masage” – przecież o tym czytaliśmy. Siedzisz sobie na takiej ławeczce, moczysz nogi, a rybki obgryzają martwy naskórek z Twoich stóp. Jakoś mnie ta idea niespecjalnie przekonuje – nie bardzo mam ochotę być obgryzana przez rybki – nawet za życia ;) Adam proponuje, że się poświęci dla zdjęcia, ale w końcu odpuszczamy. Łapie nas deszcz – niebezpiecznie przypomina mi się Singapur – mam nadzieję, że tu nie będzie powtórki z rozrywki (o tym, jak było w Singapurze, możesz przeczytać: http://kolumber.pl/g/144277-Singapur%20-%20Azja%20na%20bogato.