Nie wiem, kiedy pomysł z powrotem do Afryki Wschodniej zakiełkował w głowie mojego męża, ale dla mnie tym razem wszystko zaczęło się od kupienia styczniowego „Voyage” z Kenią na okładce i od kilku słów z tego magazynu: „Zobaczyć po raz pierwszy na bezkresnej sawannie lwa, słonia czy żyrafę, to jak cofnąć się do dzieciństwa. Czysta radość i uśmiech na twarzy. Liczy się tylko tu i teraz” – sama lepiej bym tego nie ujęła.
Przeczytałam te słowa i natychmiast zatęskniłam za tym przeżyciem. To jest właśnie to, czym zachwyciło mnie safari – nie jest ważne, ile masz lat, skąd pochodzisz i czym się na co dzień zajmujesz, nawet widok pierwszej zebry, nie mówiąc już o pierwszym lwie czy lamparcie, sprawia, że cieszysz się jak dziecko i czujesz się szczęśliwy.
Wiedziałam już "gdzie", teraz trzeba było jeszcze wymyślić "jak". Padł pomysł, żeby jechać na tę samą wycieczkę co poprzednio, tylko ze względu na krótki czas urlopu (niewiele ponad tydzień) zrezygnować z plaży – w sumie organizacja była ok., trasa się nam podobała, a jakie zwierzęta zobaczymy, to i tak trudno przewidzieć. Ja jednak jestem zdania, że życie jest zbyt krótkie, a na świecie za dużo miejsc do zobaczenia, żeby jeździć po własnych śladach.
Zaczęło się szybkie poszukiwanie innej opcji. Niestety żadna z ofert polskich biur nam nie pasowała, jak trasa była fajna, to termin niedogodny, jak termin akceptowalny, to cena nie bardzo. Tym sposobem zostało nam poszukanie czegoś w Afryce. W dobie internetu to w sumie nic trudnego – czemu właściwie nie spróbować. Kontrolnie sprawdziliśmy, czy są sensowne połączenia lotnicze – okazało się, że do Nairobi bez problemu coś znajdziemy.
Na nasze afrykańskie biuro trafiliśmy jakimś zupełnym przypadkiem – śledząc linki na jakiejś stronie agencji turystycznych, czy czegoś podobnego – już nawet nie pamiętam dokładnie. Tradycyjnie ja sprawdziłam opinie na www.tripadvisor.com a mój mąż zajął się pisaniem zapytań o proponowaną trasę i oczywiście o ceny.
Potem było już z górki - wieczorem 31 stycznia 2011 wsiedliśmy do samolotu Kenia Airways z Amsterdamu do Nairobi. Hasło reklamowe tych linii lotniczych to: „The Pride of Africa” – pomyślałam sobie: „Czy po powrocie, będę tak myślała o Kenii?”– no, zobaczymy ;)
Lot minął sprawnie i dość przyjemnie. Co prawda TV w moim fotelu było zepsute i nie mogłam za bardzo zabić czasu oglądaniem czegokolwiek, ale spać mi się chciało, więc nie narzekałam. Za to o trzeciej nad ranem obudziły mnie gromkie rozmowy grupy naszych rodaków, którzy, nie zwracając uwagi na porę, mieli sobie bardzo dużo do opowiedzenia i mówili tak głośno, żeby na pewno każdy pasażer samolotu mógł śledzić konwersację – zdarza się...
Dolecieliśmy koło 7.00 tamtejszego czasu (dwie godziny przesunięcia w stosunku do naszego). Chwilę zajęło wypisywanie formularzy wizowych; oddajemy odciski palców i ruszamy do wyjścia. Na hali przylotów już czeka na nas Zippy – przedstawicielka biura i nasz kierowca-przewodnik Michael.
Samochód nie wygląda imponująco, ale pamiętam z poprzedniego razu, że te ich niewinnie wyglądające toyoty i nissany, to całkiem inne auta niż europejskie. Wszystkie są przerabiane po przyjeździe do Afryki i dostosowywane do tutejszych warunków jazdy w pyle, kurzu i po wertepach. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie są w stanie przejechać 20 kilometrów, a robisz nimi 1000 i pod górkę śmigają jak kozice ;) Ruszamy.