Podróż Tam gdzie warany i rambutany - Indonezja 2010 - Kiedy zaczyna się podróż?



Czym jest podróż? Słownik języka polskiego podaje, że to „przebywanie drogi do jakiegoś odległego miejsca”. Ale kiedy się zaczyna? Który moment można uznać za jej początek? Czy czujesz, że się zaczęła, gdy wysiadasz z pociągu lub samolotu z kurtką w ręku i bucha na Ciebie gorące powietrze obcego miasta? A może gdy zamykasz na klucz drzwi Twojego mieszkania, zatrzaskujesz drzwi taksówki, mówiąc: „na dworzec/lotnisko poproszę”? Jeszcze wcześniej? Gdy kupujesz bilet z zamiarem wyruszenia w nieznane miejsce?

Różni ludzie różne momenty wskażą jako początek. W mojej głowie podróż zaczyna się wcześniej, znacznie wcześniej –  kiedy po gorących dyskusjach wybieramy wreszcie kierunek, już wtedy zaczyna się „moje przebywanie drogi”, poznawanie kraju, miejsc, które warto zobaczyć. Kiedy wiem już, gdzie jadę, czytam przewodniki do poduszki,  buszuję w internecie w poszukiwaniu przydatnych informacji, przeglądam zdjęcia zrobione przez tych, którzy już tam byli. Planuję, rozmyślam, cieszę się i zamęczam współtowarzyszy podróży, dla których czasem jest to trudne do zniesienia, bo nie dla wszystkich wyprawa zaczyna się w tym samym momencie.

Tak samo było z Indonezją. Wcale nie marzyłam od lat, żeby tam pojechać i nie wiedziałam o tym kraju nic poza tym, że flaga jest podobna do naszej i to wyspy gdzieś w Azji. Bali? A tak, słyszałam, że tam są fajne plaże. Jawa – kawa? Komodo? Nie mam pojęcia  – z niczym mi się nie kojarzy...

Kiedy więc zdecydowaliśmy, że poznawanie Azji zaczniemy właśnie od Indonezji, rozpoczęło się wielkie planowanie i poszukiwanie informacji. A kiedy zaczęłam czytać, to zmiana planów nie była już możliwa – nie można przerywać tak pięknie rozpoczętej podrózy ;) A potem było już tylko lepiej!

Rano kończymy pakowanie. KLM dzwoni, że nasz samolot do Denpasar wystartuje z dwugodzinnym opóźnieniem. Miło, że dzwonią, ale nam to niewiele zmienia, bo i tak musimy lecieć o 14.00 do Amsterdamu. Na lotnisku jak zwykle jesteśmy dwie godziny wcześniej. Naszych towarzyszy podróży jeszcze nie ma, więc rozkładamy się z plecakami i zaczyna się nerwowe rozglądanie. Nie czekamy długo, wylot tym razem planowo.

O 16.00 jesteśmy na miejscu. Mamy teraz kilka godzin oczekiwania, więc decydujemy się opuścić lotnisko i powłóczyć się troche po mieście. Byłam parę lat temu w Amsterdamie, ale niewiele pamiętam. Teraz spacerujemy po mieście i jakoś nie jestem zachwycona – tłoczno i brudno. Szukamy czegoś do zjedzenia – na zwenątrz pełno, a w środku duszno. Nastawiam się na te duże, grube holenderskie frytki z majonezem, a tam, gdzie w końcu znajdujemy miejsce, akurat takich nie podają. Stek Adama też jest nieco „żywy”, mimo że zamawiał medium. No cóż – mam nadzieję, że sobie tę kulinarną porażkę odbijemy w Indonezji. 

O 20.00 jesteśmy znowu na lotnisku.  Startujemy o 23.00.  Samolot wygodny i podróż mija, o dziwo, nawet dość sprawnie – oglądam dwa filmy, próbuję się nauczyć liczyć do dziesięciu po indonezyjsku – z miernym skutkiem, potem nawet udaje mi się zasnąć.

Mamy międzylądowanie w Singapurze – opuszczamy samolot na godzinę, przechodzimy kontrolę paszportową, a potem znowu w drogę.